50 kilometrów
Niedziela, 6 czerwca 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 103.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:45 | km/h: | 27.47 |
Pr. maks.: | 64.00 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 601m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Eż kurde, wcisłem wsteke w przeglądarce i przedni wpis mi się skasował, połowicznie już ukończony. Niestety ten już tak natchniony nie będzie, bo mi się obiad studzi a zimnego jeść nie będe.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
komentarze
Postarałeś się, zabawna relacja :) szkoda tylko nakrętki.
Platon - 21:04 niedziela, 6 czerwca 2010 | linkuj
Hehe komary pocięły skórę przy tej prędkości :) jakie teksty:) dobre:) będę zaglądać tu częściej żeby poczytać :)
Anonimowy tchórz - 19:59 niedziela, 6 czerwca 2010 | linkuj
Komentuj