na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

dist: 100 and more

Dystans całkowity:12296.55 km (w terenie 821.50 km; 6.68%)
Czas w ruchu:500:36
Średnia prędkość:24.56 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:31367 m
Liczba aktywności:101
Średnio na aktywność:121.75 km i 4h 57m
Więcej statystyk

Kąty-Oława

Sobota, 10 maja 2014 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: bez celu, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: piosnka
Km: 106.36 Km teren: 0.00 Czas: 03:52 km/h: 27.51
Pr. maks.: 45.61 Temperatura: 19.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 90m Sprzęt: kuota Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj na szosowo. Pogoda dopisała, ale nieco za zimno na krótki rękaw, dlatego jeszcze opalenizny nie będzie. Sukces, bo nie padało przez cały dzień - tak jeszcze w maju nie było.

Od wyjazdu z wrocławia silny wmordewiatr. Najpierw cisnę ostro 33kmh, dość szybko spadam na 31 i tak trzymam dosyć długo... ale po jakichś 15km mam dość i mocno spadam. Z trudem utrzymuję 26km/h... Forma tragiczna.

Po nawrocie na kierunek z wiatrem chwilę mi zajmuje zanim jestem w stanie jechać normalnie. Po krótkim czasie lecę swobodnie 42km/h. Zaczynam się jednak męczyć... a wcale wiele km nie ma jeszcze ujechanych. Stwierdzam, że można by wreszcie posłuchać Tomka i na początek sezonu jazda w tlenie. Jadę więc dalej już spokojnie.

Dogania mnie kolarz którego odstawiłem na wylocie z Wrocławia, siadam na koło. Po kilometrze rozkręcił mnie i wychodzę na zmianę... baaaardzo długą. Przy jakimś mikro podjeździe wyleciał do przodu - utrzymałem koło, a on na szczycie zdechł - poleciałem sobie do przodu. Dogonił mnie na przejeździe kolejowym gdzie zwolniłem prawie do zera (hehe, karbon szosa - trzeba oszczędzać). Potem się rozjechaliśmy - on na Wrocław skręcił, ja na Oławę.

Do Oławy było z wiatrem - średnia się zrobiła 30.3 na trochę ponad 60km, co było wynikiem niezłym biorąc pod uwagę początek pod wiatr.

Od Oławy znów pod wiatr. Było baaardzo ciężko, starałem się trzymać 26-27km/h. Jakoś to wychodziło, niezbyt równo, bo i wiatr nie wiał równomiernie - trzymałem się w granicach 24-30km/h

Przez Wrocław jechałem centrum, żeby na pewno nabić 100km. Ogólnie bardzo dobrze się jechało z wiatrem, reszta... jakoś... czekam na lepsze warunki pogodowe, żeby ocenić jak bardzo jest źle.

Pierwsza setka tego roku... pewnie jedna z niewielu, bo zdziadziałem xD

A w głowie przez większą część trasy słyszałem piosenkę T.Love - bo w piątek byłem na ich koncercie na tekach. Energia!


Mietków-Sady

Niedziela, 20 października 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: 129.23 Km teren: 20.00 Czas: 05:02 km/h: 25.67
Pr. maks.: 52.69 Temperatura: 21.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 300m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Jakoś tak się wczoraj udało zgadać na wspólny wyjazd z ludkami z bloga - dołączyliśmy do WFu prowadzonego przez mgr Janusza Gryszko (chwała!) a padło dziś na trasę kończącą wf - zapora w Mietkowie. Trasa w pobliże Ślęży więc był pomysł żeby zaharpaganić na szczyt - stąd mtb.

Grupa raczej słaba, ale piknikowe tempo mi nie przeszkadzało. Jechaliśmy sobie na końcu rozmawiając. Dopiero przed Kątami szybki atak, no ale że do Kątów blisko to nie udało się zrobić jakiejś wielkiej przewagi. Na postoju w Kątach poprowadziliśmy akcję ratunkową - jeden z zapisanych na wf zerwał łańcuch nieopodal przystanku w Rynku. Ostatecznie i tak postanowił wrócić do Wrocławia pociągiem albo zamówioną pomocą a my pomknęliśmy z grupą dalej.

Z rynku w Kątach wyruszyliśmy nieco później niż grupa. Ta wolna grupa zrobiła nieoczekiwanie sporą przewagę. Tutaj też odpadł nam jeden kolega - kontuzja kolana nie doleczona się odezwała i musiał skapitulować (choć chciał walczyć, ale widać było, że nic z tego nie będzie, z takim bólem się nie wygra).

Powoli doszliśmy grupę i... poszedł mocny atak na zjeździe. Ja po sporej zmianie pod wiatr nie dałem rady i straciłem koło. Atak prowadził człowieczek na szosie, co nieco mnie rehabilituje w moich oczach. Jednak mimo silnego wiatru w twarz trzymałem dystans i doszedłem 3 osobową ucieczkę. Podreperowałem tętno jadąc na ogonie aż zaczął się jakiś podjeździk. Postąpiłem równie wrednie wobec kolegi na szosie jak wcześniej postąpiono wobec mnie - dałem mocną zmianę i go urwałem :) Ale wredna małpa ze mnie.

Do Mietkowa i Bożygniewu dotarliśmy sporo przed grupą, posiedzieliśmy na zaporze oczekując reszty a gdy Ci nadjechali podjechaliśmy na nabrzeże z plażą i molem. Tam popasik. Wśród piasku plaży, dźwięku fal, skąpani w promieniach słonecznych, z widokiem na Ślężę... ehhh tak przyjemnie, można by tam zostać.

Mimo sporych wątpliwości (już spory dystans, dość późna pora) ruszyliśmy w stronę podjazdu na Ślężę. Pogubiliśmy jednak trasę i aby wrócić w stronę Ślęży jechaliśmy jakimiś polnymi drogami. Potem przez wioski bez asfaltu (bruk) by wreszcie dotrzeć wprost do Białej pod Sadami (jak to zwykle bywa, z wielkiego zagubienia wraca się wprost do celu). Zrobiło się jednak na tyle późno (mieliśmy przednie i tylne światło na trzech) i tak długo jechaliśmy na sucho i w głodzie, że odpadł nawet pomysł wjazdu na Tąpadła.

Popas pod PoloMarketem w Sobótce odnowił siły na tyle, że trasę Sobótka Wrocław zrobiliśmy 35ką ze średnią 37? Wiatr dla odmiany pchał nas do przodu, ale i tak zdrowe tempo.

Potem przejechałem jeszcze z pozostałymi przez cały Wrocław by wrócić robiąc pętlę po Wielkiej Wyspie.

Na Moście Milenijnym skropił mnie zapowiadany w prognozach deszcz. Trzeba przyznać, że tak dobrej pogody nie spodziewałem się w najśmielszych snach. Słońce, >20C - aż musiałem zdjąć nogawki i buffa z szyi bo było mi za gorąco.

Krótko - dzięki wszystkim uczestnikom za wyborny wyjazd i prześwietne wykorzystanie jednego z ostatnich (jak nie ostatniego) letniego (mimo jesieni w kalendarzu) dnia tego roku.

Wzgórza Trzebnickie: Prusice

Sobota, 28 września 2013 Kategoria opis: nie sam, dist: 100 and more, cel: treningowo, bike: kuota, baza: Wrocław Uczestnicy
Km: 112.66 Km teren: 0.00 Czas: 03:46 km/h: 29.91
Pr. maks.: 71.10 Temperatura: 12.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 820m Sprzęt: kuota Aktywność: Jazda na rowerze
Akurat przygotowałem sobie obiad, gdy zadzwonił Tomek i zaproponował przejażdżkę po Wzgórzach Trzebnickich. Ogólnie i tak planowałem po obiedzie wyskoczyć gdzieś na rower - tyle, że raczej w miasto i las, bo najcieplej to jednak nie było (16C na starcie, więc niby ciepło).

Początek po płaskim jechało mi się średnio, bo pod wiatr było. Potwierdziło się też że jak zimno to się męczę miliard razy bardziej.Jak tylko zaczęły się podjaździki to jechało mi się zaprawdę niełatwo. W Trzebnicy miałem już ochotę jechać z powrotem, bo w takich warunkach to dystans 80km jest już całkiem zadowalający. No ale pojechaliśmy dalej na Prusice. Tam pomyliliśmy drogę by wrócić do Oborników a stamtąd do Trzebnicy i powrót tą samą trasą. W Trzebnicy popas, ja byłem już zupełnie suchy a Tomek głodował. Już przed Trzebnicą zaczyna robić się chłodno, by w okolicach Pasikurowic zrobiło się 11C.

Na końcówce ledwo pod Gądowiankę podjechałem. Przez miasto trzeba było z siebie żyły wyprówać żeby średniej za bardzo nie wytracić. Ale na Gądowiankę sił już nie starczyło i wturlałem się 18km/h.

Dojechałem całkowicie zmasakrowany. Dzisiaj boli mnie gardło. Ale przejażdżka sumarycznie udana.

Wpis u Tomka, można tam trasę zobaczyć

Kąty -> Oława

Sobota, 31 sierpnia 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: piosnka
Km: 109.88 Km teren: 0.00 Czas: 03:24 km/h: 32.32
Pr. maks.: 45.16 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 368m Sprzęt: kuota Aktywność: Jazda na rowerze
Nie miałem pomysłu na trasę, a lato się kończy i trzeba coś pojeździć. Niestety Blurej leży i czeka na napęd i opony zdatne do jazdy po czymś innym niż leśny hardkor.

Więc siadłem na szosę i pojechałem przed siebie. A że przed siebie to zwykle jak najkrótszy wyjazd z miasta to wyjechałem na Smoleń. Tam kierując się na dobre asfalty, jak zwykle pojechałem na Kąty Wrocławskie. Przez resztę wycieczki kierowały mną granatowe chmury na horyzoncie.

Pierwsze 30km zrobiłem w 56:06, przy czym mogło być szybciej. Specjalnie się hamowałem, bo już wiem, że na szosie dużo łatwiej jedzie się w trupa i nagle odcina tak, że przyzwoicie się jechać nie da. Kolejne 30km było trochę kryzysowe mimo to, bo zaczęła się jazda nieco pod wiatr. Było też kilka zmarszczek no i sporo porowatego asfaltu na którym strasznie trzęsie. Mimo to udało się zrobić czas 1:54:38 na 60km. Trzecia trzydziestka wyszła jednak zaskakująco dobra. Od Oławy do Jelcza praktycznie bez przerwy szło tempo 36km/h. Bardzo równy asfalt (na kilkunasto centymetrowym pasku jezdni, ale jednak). Potem doszedł do tego las osłaniający przed powiewami i leciało się doprawdy zacnie. Takie tempo aż pod sam Wrocław, gdzie gdzieś już chyba w Swojczycach przejeżdżam 90 kilometr wycieczki, czas - 2:50:18! Niewiele brakło do pobicia życiówki na 30km (co prawda ustanowionej na mtb). Po wjeździe w miasto średnia zaczęła niestety spadać. Kolejne postoje na światłach, mimo ambitnego kręcenia średnią psuły. Mimo, że dawałem do 40km/h bo siły były to odcinki między światłami były za krótkie, żeby odrobić stratę związaną z zatrzymywaniem się. A niestety lecąc 40km/h trafia się zawsze na czerwone. Ostatecznie wypiąłem licznik gdzieś pod koniec Legnickiej, żeby całkiem średniej nie zepsuć i przełączyłem się w tempo bardzo spokojne (~25km/h) żeby przepłukać na spokojnie żyły po tym wysiłku. Jednak niewiele to dało, bo dziś bolą mnie łydki (spisywane następnego ranka).

Ogólnie ładnie wyszło, a nadmiar mocy po 60km to ciekawe zjawisko - podobne odczucia miałem przy ostatniej jeździe z bratem. Po 50km napierania zaczęło mi się dziwnie lekko jechać i czułem, że mogę drugie tyle dokręcić z taką samą średnią. Teraz okazało się, że to fakt, a co więcej, po 100km wciąż czułem, że jeszcze 50 bym tak spokojnie zrobił.

Acha, tuż przed wyjazdem zamontowałem do Kuoty przystawkę do Sigmy, która udało mi się wielkimi trudami zdobyć za rozsądniejsze pieniądze - 24 pln. Co prawda nie na drugi rower, bo tego to chyba w ogóle nie da się dostać i bez otworów na kadencję i inne dodatki, ale działa - a to najważniejsze.

Jeszcze trasa - jej narysowanie trochę rozjaśniło mi dlaczego od Oławy tak przyjemnie się jechało - z górki było :)


Dawno nie wrzucałem muzyczki, więc dziś odnowię ten zwyczaj - polecam, ciekawe rytmy

Bela trip

Piątek, 16 sierpnia 2013 Kategoria bike: kuota, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto Uczestnicy
Km: 114.57 Km teren: 0.00 Czas: 05:21 km/h: 21.41
Pr. maks.: 71.90 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2510m Sprzęt: kuota Aktywność: Jazda na rowerze
Zjechaliśmy się z bratem na chacie i wieczorem pojawił się pomysł wyjazdu na Pradziada - jako że Paweł nigdy jeszcze po górach nie jeździł a Pradziad jest najbliżej.

Szybkie wieczorne ogarnięcie trasy i rano można wyruszać. Z rana same problemy, najpierw zwyczajowo można by rzec - przygotowanie, pakowanie itp trwa za długo. Potem problemy na trasie opóźniają dojazd o ponad godzinę (sporo remontów, 30km objazd po drogach w okropnym stanie).

Wreszcie jednak docieramy na miejsce, do którejś z rzędu miejscowości Bela. Znajdujemy darmowy parking w cieniu i lecimy w góry. Od startu zaczyna się podjazd, miejscami tabliczki 11 czy 12% mówią, że Paweł ma okazję poznać góry od tej lepszej strony :)



Start podjazdu na Pradziada. W nogach prawie nic choć z ambitnymi procentami. Dość późna pora, bo godzina 14. Idealna temperatura i słońce z nielicznymi chmurkami.

Na szczyt dojeżdżam z dużym prawdopodobieństwem ustanawiając życiówkę - 40 i pół minuty. Odpoczynek na szczycie trwa kilkanaście sekund - jechałem za słabo ;-) Trudno powiedzieć ile w tym zasługi krótkiego dojazdu z niewielką intensywnością a ile Kuoty :)



Po praktycznie równych 10 minutach na szczyt dociera Paweł - wrzucam zdjęcie które dodatkowo ukazuje tłum jaki panował na podjeździe od Owczarni. Od owczarni, bo może z 10 osób szło drogą od parkingu, pozostali wjeżdżali autobusami - na zjeździe do Owczarni trzeba będzie wyjątkowo uważać.



Zamiast tradycyjnej foty z Pradziadem zrobiłem sobie taką z jego mniejszą kutasoidalną kopią stojącą na tyłach. Paweł oczywiście nie wzgardził fotą z tym większym i ważniejszym Pradziadem stojącym na przedzie, ale daruję sobie wklejanie setek słit foci.



Jeszcze panorama z platformy widokowej.



Słit focia z głupią miną jak pod słońce.



I można zacząć zjeżdżać. Jak widać pierwsze spotkanie z górskim zjazdem wywiera spore wrażenie :)

Zjazd bardzo spokojnie, choć tam padł max speed wycieczki. Do Owczarni właściwie nei dało się jechać. Może kilka chwil było 50km/h. Kilka razy było też praktycznie 10km/h jak dzieci czy psy wybiegały przed koło. Za Owczarnią także spokojnie, na pierwszy zjazd nie chciałem zostawić Pawła samego, trzymałem się z przodu, nie dokręcałem a conajwyżej składałem. Wystarczyło na ciekawy przejazd. W sumie wiele szybciej i tak by się zjeżdżać nie dało, bo ostatnia prosta była już za kolumną samochodów, która widocznie została puszczona na zjazd niedługo przed nami.



Po zjeździe odrobina powrotu, żeby zatankować wodę życia na dalszą trasę.

Potem rozpoczął się spokojny zjazd dalej. Przelotowa ~38km/h i lecim. Niestety nie obyło się bez pomyłki nawigacyjnej. Skręciłem za późno w prawo a potem za wcześnie, co skończyło się zatoczeniem pętli. Całe szczęście niewielkiej.



Popas gdzieś za Rymarovem. Posiłek składał się z chałwy której już od setek lak nie wcinałem zapitej oczywiście wodą życia.



Na kolejnych zjazdach Paweł czuł się już znacznie lepiej.

Skrócenie drogi w Sobotinie na Marsikov poprowadziło nas dość ciekawą ścieżką ze wskazaniem na dobry teren do mtb. W Marsikovie ciekawy czarno-biały kościół rzucał się w oczy. Na rozjeździe w Marsikovie okazało się, że droga na Filipova jest zamknięta - jednak podjęliśmy ryzyko sprawdzić dlaczego. Okazało się, że potoczek, w którym nawet nie było wody zmył most, który został teraz praktycznie odnowiony, ale jeszcze nie było na nim nawierzchni. Rower można jednak było bezpiecznie przeprowadzić. Potem trochę jazdy po płaskim przez wioski i rozpoczęła się ostatnia wspinaczka na Cervonohorskie Sedlo.



Koniec ostatniego podjazdu na trasie wywołał niemal wzruszenie ;-)

Zjazd odbywał się na tyle późno, że było rzeczywiście zimno. Dopiero jak zacząłem dokręcać i się składać do pozycji na ramie zrobiło się całkiem przyjemnie. Kilka razy musiałem przez to zatrzymywać się i czekać na Pawła, który z zimnem radził sobie powolną jazdą. Gdybym wcześniej znał ten zjazd to mimo niekoniecznie ogromnego spadku padłaby jakaś ciekawa prędkość. Bardzo mało ostrych zakrętów sprawiło, że wyłożony na ramie leciałem ze stabilną prędkością ~69km/h w dół. Wystarczyło trochę podokręcać i pewnie 80 by pękło.

Ominęliśmy ze względu na późną porę zbiorniki wodne elektrowni Dlouhé Stráně. Mimo tego pominięcia dotarliśmy do auta dopiero o 19:30. Co ciekawe, ktoś wycieczkę zaczął później niż my. Tuż za moją Mazdą stała prawie taka sama, prawie, bo kombi w której pompka rowerowa i koc rozłożony na tyle sugerowały, że też rowerzyści przyjechali podjechać sobie na Pradziada.

Ogólnie wyjazd bardzo udany, głównie ze względu na pogodę. Ani za gorąco ani za zimno. Zimno na powrocie wynikało z późnej pory, a to niestety przez objazdy głównie. Następnym razem trzeba wziąć 3 godzinną poprawkę do planu i zdecydowanie wcześniej wyruszyć.

Sroda z Pralkarzami

Środa, 17 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: nie sam Uczestnicy
Km: 102.18 Km teren: 0.00 Czas: 03:25 km/h: 29.91
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 672m Sprzęt: kuota Aktywność: Jazda na rowerze
Tomek namówił mnie na jeżdżenie ze ścigantami... i sam się spóźnił na przejażdżkę.

Podmęczony wczorajszym targaniem nie czułem się na siłach od samego startu. Do Pasikurowic dotarłem jednak dość żwawo - widmo spóźnienia sprawiło, że jechałem aby dojechać, najwyżej od razu mnie urwą. Tak na prawdę nie wiedziałem czego mogę się spodziewać...

Wyjazd 16:58, w Pasikurowicach byłem 17:35. Peleton miał dotrzeć do Pasi o 17:45, ale dopiero jak wyjechałem z Pasikurowic sprawdziłem zegarek i okazało się że nie muszę gonić, a nawet mogę zawrócić. Zawróciłem i powoli potoczyłem się w przeciwnym kierunku. Gdzieś w środku Pasikurowic zatrzymałem się podnieść siodełko o 1cm, bo coś mi sztyca wjeżdża w ramę o czym już wspomniałem. Peleton zobaczyłem około 17:50. Jazda w takiej grupie jest szybka, nawet bardzo szybka a co najlepsze dopóki nie jest pod górkę jakoś specjalnie to nie jest to szczególnie odczuwalne w nogach. Jedynie jak się zmianę daje, do czego zostałem zachęcony kilkukrotnie i nie mogłem się odnaleźć i odmówić to czuć i to bardzo.

Ostatecznie i nieodwracalnie peleton urwał mnie na samym początku premii górskiej na Skotniki, tak skutecznie, że pomimo tego iż po niej ponoć czeka się na maruderów, to ja już nikogo nie uświadczyłem... do tego pomyliłem drogę i zacząłem się wracać w kierunku Trzebnicy. Zrobiłem sobie jeszcze jeden postój na poprawienie sztycy i podniesienie jej o 3cm - bo gdzieś o tyle opadła... wkurzające to, muszę klucz dynamometryczny załatwić i dowalić temu karbonowi pod limit, albo opracować coś innego co sprawi, że sztyca pozostanie w jedynej słusznej pozycji. Ogólnie rower pasuje mi z każdą jazdą coraz bardziej, dlatego wolę rozwiązać problemy niż kombinować z oddawaniem czy coś.

Chwilę za premią górską i tak skończyło mi się pićku przez co tempo też gdzieś o 1-2km/h spadło, ale turlałem się na chatę. Pod klatkę dotarłem spowrotem o 20:35. Na ostatnich kilometrach miałem problem wyprzedzić gościa na mtb, po czym wnioskuję, że prędkość może mi aż poniżej 30kmh spadła, bo raczej aż tak nie zapierdzielał.

Ogólnie zmasakrowany, jutro przerwa od jeżdżenia.

Jak można wyczytać, czas jazdy oraz dystans są szacowane. Albo raczej, dystans wyznaczyło mi gpsies, a czas jazdy to w zasadzie czas wycieczki minus ~kilka minut, na ile oceniłem 2 przystanki które miałem.

tutaj trasa

Zlate Hory

Niedziela, 16 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto Uczestnicy
Km: 115.64 Km teren: 0.00 Czas: 04:34 km/h: 25.32
Pr. maks.: 82.81 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1452m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Ekipa na dziś ta sama co wczoraj, jadą Tomek oraz Darek.

Pradziad, nie ukrywając zmęczył mnie. Nawet jedzona na 4 raty kolacja popijana piwem nie była w stanie zregenerować mnie do pełni sił. Zresztą widać na załączonym zdjęciu, że nie tylko ja nie prezentuję się wybornie.


Start wąską, całkiem niezłej jakości drogą w tempie prawdziwie wycieczkowym. Bardzo przyjemnie się jechało mimo, że z nieba zaczynał lać się żar.


Po paru kilometrach równej i nudnej drogi dojechaliśmy pod całkiem interesujący pałacyk, z możliwością odpłatnego zwiedzania, z której tym razem nie skorzystaliśmy.


Nie obyło się oczywiście bez słit foci


Niedługo potem zaczął się lekki podjazd, który jak się okazało tuż za zakrętem przeradzał się w całkiem porządny podjazd.


Zjazd z tego miejsca był za to wyborny i wart każdej włożonej w podjazd kalorii. Potem był kaaaaawał bardzo nudnej drogi z której pamiętam tylko to, że bolał mnie tyłek. Jakby nie patrzeć dzień wcześniej zrobiłem drugą setkę w tym roku. Dystansów większych niż 50km też niewiele mam na koncie w ciągu ostatnich dwóch lat, więc zaczyna się... Zrobiliśmy więc przystanek bym mógł zregenerować dupę. Tuż za przystankiem zaczął się podjazd, na którym całkiem ładnie mi szło i w sumie podjechałem wspólnie z Tomkiem. Zapewne dzięki temu, że nie chciało mu się uciekać, ale i tak na podjeździe łyknąłem jednego gościa, co było bardzo satysfakcjonujące :)

Na końcu podjazdu była ciekawa panorama. Ogólnie podczas podjazdu poza jadącym gdzieś przede mną rowerzystą motywujące były także muchy, których cała chmara podążała za mną. Tutaj podziwiam krajobrazy i odganiam się od much buffem


Jedziem dalej


Postój na obiad we Vrbnie. Obowiązkowo makaron z czymś i piwo. Tego mi było potrzeba. Po obiedzie jeszcze dobijam półlitrową coca colą i już w ogóle jest jak w niebie. Co prawda wiem, że tyłek będzie bolał za parę kilometrów ale przynajmniej przez chwilę jest dobrze.

Za Vrbnem czekają nas tytułowe Zlate Hory. Nie wiedziałem co mnie czeka, bo z dużym prawdopodobieństwem nie jechałem tym asfaltem wcześniej. Okazało się, że mamy przed sobą rewelacyjny zjazd. Na starcie Tomek ostro skoczył do przodu, zrobił 70 parę na godzinę. Ja dokręciłem, siadłem na kilkanaście sekund na jego koło - ale miałem jeszcze spory zapas na kręcenie, więc zostałem ze 2 metry w tyle i dokręciłem mocno. Momentalnie zrobiło się ponad 80kmh, więc poskładałem się i liczyłem że grawitacja zrobi resztę.

Okazało się, że grawitacja zrobiła bardzo dobrze, że zrobiło się więcej niż 80. Po jakimś czasie takiej jazdy Tomek gdzieś pod koniec mnie łyknął robiąc 85kmh. Mi brakło już miejsc żeby dokręcić, no i nie spodziewałem się że wyskoczy przez co nie mogłem jego wykorzystać aby przyspieszyć.

Następnie czekał nas podjazd pod Biskupią Kopę. Początek bardzo łagodnie szedł. Jechałem sobie spokojnie z przodu, chłopacy z tyłu o czymś dyskutowali. Było nieco za ciepło na podjeżdżanie, ale postanowiłem trzymać jakieś rozsądne tempo, ustawiłem tempomat na 14km/h i powoli jechałem do przodu. W pewnym momencie to 14kmh zaczęło mi się wydawać całkiem niezłym tempem, bo Tomek zaczął zostawać w tyle, dołożyłem więc do 17kmh, żeby też Darka urwać, który jechał ze mną cały czas ramię w ramię. To dołożenie nie było najlepszym pomysłem jak się potem okazało. Po jakimś czasie takiej jazdy ja już wszedłem na zawałowe tętno i musiałem opaść spowrotem na to 14kmh. Odpadłem i Darek powoli zaczął iść do przodu, aż tu nagle zza moich pleców wyleciał Tomek. Minął mnie i widziałem tylko jak przejeżdża obok Darka jakby ten stał w miejscu... Już myślałem, że Tomek śmiał się z nas przez cały podjazd, ale sił starczyło mu na zrobienie gdzieś 50m przewagi nad Darkiem :) Jeszcze walczyłem, żeby Darka dogonić, co zaowocowało pomniejszeniem przewagi do parunastu metrów, ale niedługo potem odpadłem jeszcze bardziej by na ostatnich kilkuset metrach podjazdu stracić minutę do pozostałych.

Potem był najpierw dość mocny ale poskręcany i z kiepską nawierzchnią zjazd ale za nim minimalnie pochylony i z dobrą nawierzchnią, co poskutkowało jazdą ~47kmh na kole Tomka. Gdy ten się zmęczył ja pociągnąłem ekipę ~40kmh przez kolejne kilka kilometrów. Z taką prędkością kilometry lecą ekstremalnie szybko, więc mimo iż długo na czele nie jechałem, to wyszedł ładny kawałek. Potem tempo siadło a raczej przestawiliśmy się w tryb wakacyjny.

Tutaj np. wygląda jakbyśmy jeszcze coś jechali, ale tylko wygląda - stałem na pedałach bo mnie tyłek bolał - tempo wcale nie było duże :)


Były jeszcze jakieś fotki, w tym kościół który oglądaliśmy rano z cmentarza, chwycony przy kilkukrotnym i kilkunastokrotnym przybliżeniu (niestety w kilkunastokrotnym wyszedł poruszony pomimo bardzo krótkiego czasu naświetlania)


Krótko mówiąc, z wycieczki jestem zadowolony. Parę punktów podsumowania
-Pradziad na Pradziadzie jest wieśniacki, mogli nie skąpić na rzeźbiarza
-obiad pod Pradziadem jest wyborny
-nadal podjeżdżam na Pradziada najwolniej ze wszystkich z którymi jadę a jednocześnie pozostali zostają za plecami
-zjazd z Pradziada jak zawsze fenomenalny
-woda życia z pijalni w Karlowej Studance smakuje jak zawsze wybornie, nawet zmieszana z resztkami be-power z biedry
-fantastyczna dróżka wyjazdowa z Równego jaką rozpoczęliśmy drugi dzień jest fantastyczna
-ta sama dróżka, którą zakończyliśmy drugi dzień (serio, w przeciwnym kierunku była zupełnie inna, całkowicie inne emocje) też jest fantastyczna
-toalety w postaci drewnianego blatu z przybitą deską klozetową, pod którą to jest czeluść głęboka i ciemna są całkiem spoko, dają dużo wrażeń
-zjazd na Zlote Hory jest git i trzeba kiedyś próbować przebić na nim 90kmh
-PoloTV to fantastyczna stacja telewizyjna nadająca rewelacyjną muzykę xD
-Czesi mają makaron o smaku i konsystencji klusek
-jak będę stary i będę gdzieś po górach chodził to zanim zacznę kręcić się w poprzek drogi powinienem się najpierw rozejrzeć czy mnie ktoś nie rozjedzie
-podjazdy o niewielkim nachyleniu <=5% całkiem nieźle mi wychodzą
-podjazdy gdzie robi się grubiej nie idą mi wcale
-snickersy już mi tak nie wchodzą jak dawniej, dwa na trasę to max
-pot lejący się do oczu wciąż strasznie szczypie
-krem do opalania z filtrem 30 sprawia, że całodniowa jazda nie zostawia śladów na skórze, zero oparzeń
-policjanci potrafią dać pouczenie, że nie widać tablicy rejestracyjnej schowanej za rowerami wiszącymi na bagażniku na rowery mimo, że mogą wlepić za to mandat
-lemoniada w postaci radlera smakuje wybornie po jeździe

Tyle na dziś.

Praded 2013

Sobota, 15 czerwca 2013 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej Uczestnicy
Km: 154.80 Km teren: 0.00 Czas: 05:45 km/h: 26.92
Pr. maks.: 77.49 Temperatura: 20.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2016m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Po długiej i zimnej zimie, zimnym i deszczowym początku wiosny, wreszcie trafić miał się weekend na który deszczy nie prognozowano. Trzeba było to jakoś wykorzystać i padło na Pradziada, którego w zeszłym roku nie udało mi się zahaczyć.

Skład klasyczny, biorąc pod uwagę kierunek, poza mną jadą Tomek oraz Darek.

Wpis u Tomka

Wyjazd w sobotę rano. Ja po dwóch ledwo co przespanych nocach czuję się kompletnie "spałowany". Mimo zapowiadanej wybornej pogody im bliżej gór tym więcej chmur pokrywa niebo. Gdy docieramy na miejsce, słońca już nie widać. Jednak zanim poskładaliśmy rowery chmury rozrzedziły się. Ja, wyjątkowo zaopatrzony w filtr 30 nie wahałem się go użyć - koniec z poparzeniami słonecznymi na wyjazdach rowerowych!

Wycieczkę zaczynamy drogą ze wskazaniem, że może nam przez chwilę braknąć asfaltu. Okazała się wyborna, bo przede wszystkim spokojna. Jak widać na zdjęciu, kompletna sielanka, a góry ledwo co gdzieś na horyzoncie się ukazują.


Po wjeździe do Czech, szybko sielankowa droga zmienia się w coś a'la wojewódzką sądząc po nawierzchni i szerokości, ale wciąż z niedużym natężeniem ruchu ulicznego.


Krajobraz powoli, bardzo płynnie, przez co niemal niezauważalnie zmienia się - wjeżdżamy w góry a trasa staje się coraz bardziej - jak to w górach - górzysta.


Zaskakująco dobrze poszedł mi podjazd do Karlowej Studanki. Co prawda zwyczajowo straciłem Tomka z widoku, jednak za plecami został Darek oraz wszyscy inni których zdołałem zobaczyć (a było to w sumie dość dużo osób). Tutaj finisz na pijalnię wody życia (Tomek po finiszu zaczął zjeżdżać, przez co końcówkę robił jeszcze raz ze mną).


Niedługo potem w eskorcie Ferrari dojeżdża też Darek.


Podjazd na Pradziada w moim wykonaniu idealnie podsumowuje to zdjęcie.


Początek był nie najgorszy - choć odczuwałem, że podjazd jest dużo mocniejszy niż go pamiętałem. I to wrażenie mówi wszystko. Potem było tylko gorzej i dużo gorzej. Do Owczarni jechałem z Darkiem, a tam uciekł mi tak, że paręset metrów dalej już go nie widziałem. Na szczyt dotarłem z ~10 minutami straty do Tomka (który oczywiście finiszował pierwszy).

Na szczycie pamiątkowa fotka przy Pradziadzie, którego tam wcześniej nie widziałem.


Oczywiście jest i wieżyczka.


Na szczycie nieprzyjemnie wieje, dlatego postój nie jest specjalnie długi. Ubrałem się cieplej, Tomek zamontował mi na głowie kamerę i wybraliśmy się na objazd, rundę honorową po szczycie. Zaraz potem krótka pogawędka z ludzikami z okolic Wrocławia wyprzedzanymi na podjeździe i zjazd.


Jak już wspomniałem, na zjeździe nagrywałem.


Zjazd był całkiem spoczko, co widać po max speedzie z tej wycieczki. Nawet za wiele nie dokręcałem, bo mi 44:11 coś haczy o przednią przerzutkę. W każdym razie było rewelacyjnie. Pierwszy raz w życiu rozbił mi się owad na okularach, tak, że tylko mokra plama została.

Zjazd zjazdem, ale ważniejsze odbyło się już po nim - pożywny makaronik i piweczko.


Słonko świeciło, ale ile można siedzieć i jeść? Trzeba było wracać. Droga zapowiadała się wybornie, dużo w dół i równy asfalt. Do tego wiatr zaczął wiać w plecy. Te warunki sprawiły, że na kilku góreczkach postanowiłem tempo podkręcić żeby sobie porażkę z Pradziada nieco osłodzić. Tutaj zdobywam jedną z premii górskich.


Po premiach jeszcze zwiększałem przewagę, bo zjazdy wybornie mi wchodziły przez cały wyjazd. Jak się przyjrzeć to widać mnie na zakręcie.


Na końcówce pogoda dopisywała, a Tomek odkrył perspektywę żabią.


Niby chmury były, ale gorąco mimo to.


I chyba najlepsze osiągnięcie w kategorii żabia perspektywa :)


Końcówka Czech - praktycznie płaska.


Potem jeszcze pagórkowatość Polski była do pokonania. Ja końcówkę całkiem chilloutowałem. Okropecznie mnie ten dzień zmęczył. Temperatura niby nie była ogromna, ale w słońcu nagrzany termometr pokazywał swoje 30C. Na podjazdach robiło się doprawdy upalnie. Ale wieczorne piwko i kanapki przygotowane z rana przyniosły ożywienie, choć tak na prawdę nie byłem pewien czy następnego dnia będę zdolny do jazdy.

lasami, polami

Sobota, 18 maja 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: 100 and more, opis: foto
Km: 127.57 Km teren: 35.00 Czas: 05:27 km/h: 23.41
Pr. maks.: 45.16 Temperatura: 20.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj takie po prostu napierdzielanie przed siebie. Chciałem wykorzystać jakoś weekend bez deszczu (choć w sumie przez chwilę na początku kropiło) i wyszło na to, że siadłem na rower i po prostu jeździłem.

Tutaj fragment zółtego szlaku pieszego



Niby wszystko pięknie, ale niemiłosiernie tam komary tną. Zatrzymałem się bo ładne miejsce i teoretycznie można by tam wskoczyć z huśtawki do wody - jednak nawet zdjęcie było trudno zrobić - tyle się krwiopijców zleciało w moją stronę.

Poza komarami były także inne przeszkody, np.



Oczywiście były też gałęzie chlastające po mordzie, błoto głębokie po kostki i kałuże głębokie po kolana - czyli ogólnie wszystko to co sprawia największe kłopoty ale też najwięcej frajdy.

Ogólnie średnia wyszła lipna właśnie przez teren, gdzie po prostu nie chciałem się na maksa upierdzielić... Mimo to wyszło sporo kilometrów więc po wszystkim, jak już dotarłem do tablicy z napisem "Wrocław" to postanowiłem zrobić mały rozjazd - wyszło go jakieś 22km :) Ale przynajmniej zobaczyłem jak kanał zatykają



Tyle. Za daleko od Wrocławia nie odjechałem, bo uświadomiłem sobie, że zimą oddałem pompkę tacie i miałem sobie kupić nową - lepszą... oczywiście tego nie zrobiłem.

Wro - Byc

Sobota, 13 października 2012 Kategoria bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: 119.19 Km teren: 10.00 Czas: 04:55 km/h: 24.24
Pr. maks.: 48.40 Temperatura: 12.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Przejazd na klasycznym odcinku - z Wrocławia do Byczyny. Tyle, że w tak zachodnich partiach Wrocławia jeszcze nie mieszkałem, praktycznie całe miasto należało pokonać i tak dystans wzrósł dość znacząco.

Ogólnie późno wyjechałem i trzymałem raczej spokojne tempo. Wiatr wiał głównie z boku, z południa, im później tym bardziej na twarz a więc ze wschodu - jednak siła jego wyraźnie słabła z czasem.

W Namysłowie pod Lidlem pierwszy i jedyny popas na trasie. Od popasu jadę na światłach, bo już po chwili robi się szarówka. Po posiłku jedzie się raźniej szczególnie, że za plecami widać było błyski i słychać grzmoty... tak, dziwny to rok, że burze jesienią się zdarzają.

Ogólnie to wyjazd w 17C a dojazd w okolicach 6C - tak się już ochładza...

Tyle.

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum