na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

dist: 100 and more

Dystans całkowity:12296.55 km (w terenie 821.50 km; 6.68%)
Czas w ruchu:500:36
Średnia prędkość:24.56 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:31367 m
Liczba aktywności:101
Średnio na aktywność:121.75 km i 4h 57m
Więcej statystyk

Ślęża

Wtorek, 11 września 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: 120.52 Km teren: 20.00 Czas: 05:35 km/h: 21.59
Pr. maks.: 65.19 Temperatura: 22.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 600m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Tak, tego dnia byłem wcześniej w pracy, pomimo wolnego :) W drodze przez miasto odkryłem, że pogoda jest wyborna. Z pracy dzwoniłem do Tomka, który też miał dziś wolne, żeby coś razem zakombinować. Niestety nie odebrał. Cóż było robić?

W tym roku nie byłem jeszcze na Ślęży, a data mówi, że niebawem nie będzie tam wcale łatwo dojechać. Mimo, że robi się późno - ruszam!

Przez Wrocław jadę ścieżkami typu wały i inne raczej pozbawione samochodów okolice. Za Wrocławiem jadę jednak główną 35 - chcę szybko dotrzeć na podjazd, wspiąć się i jeśli wyjdzie niezły czas to skorzystać z niego na powrocie. Jeśli nie, to przynajmniej wrócić zamierzam za jasności.

Jadę spokojnie, wiem, że nie mam szczególnie wielkiej formy w tym roku, do tego... cały czas w twarz wieje silny wiatr. Nie jest porywisty, ale dość jednostajny, co jest o tyle przyjemne, że łatwiej jest trzymać jednolite tempo. Mimo to, jest to tempo słabe, oscylujące w granicach 22-26kmh. Gdzieś przed zjazdem na Rogów Sobócki mijam nieprzyjemny wypadek. Wygląda jakby kierowca Mini (nowego) wjechał w naczepę ciągnika siodłowego, po czym gwałtownie wyhamował i w tył wjechał mu dostawczak. Tak przynajmniej wskazuje kolejność i uszkodzenia samochodów stojących na drodze. Jest ogromniasty korek - na miejscu jestem równo z policją i może minutę po karetce (ranna osoba z Mini wpakowana już do karetki i odjeżdża).

Zgodnie z planem nie będę objeżdżał Masywu by wjechać na Tąpadła od strony Sadów. Zatrzymuję się w Sobótce na popas - 2 kole w puszcze, 2 banany, 2 izotoniki biedronkowej produkcji. Izotoniki uzupełniają pusty już bidon (litr 50/50 woda+powerade), wypijam jedną kole, zjadam banana - reszta na plecy, skonsumuję na szczycie.

Podjazdy zaczęły się w zasadzie już przed Sobótką. Do Sulistrowiczek dojeżdżam więc mimo postoju całkiem rozgrzany. Liczę że będzie ciekawa jazda, jednak co chwila po kawałku podjazdu zaczyna się zjazd. Co jest? Przyznam szczerze, że miałem jeden moment, tuż po popasie, że prędkość spadła mi do 14kmh, ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że się opiłem tej koli gazowanej i mnie to trochę zmuliło. Za to jazda im dalej tym idzie równiej. Za Sulistrowiczkami tempo trzyma się spokojnie na 21kmh. Przejeżdżam przez ostatnią cywilizację gdzie powinien się zacząć podjazd... ale tempo wcale nie spada. I gdy prędkość 21kmh zaczyna się robić trudna i myślę, czy nie trzeba będzie zwolnić, żeby mi serducho nie wyskoczyło... dojeżdżam na parking na Tąpadle xD

Dobrze, że na parkingu jest wypłaszczenie i terenowy podjazd nie zaczyna się jakimś hardkorem. Na starcie wyciszam organizm jadąc spokojnie 8kmh. Jednak wcale wiele tak ujechać się nie da jeśli nie chce się ujechać, więc tempo spada na 6kmh. Całkiem spory kawałek udaje się tak ujechać, aż w pewnym momencie z góry zjeżdża pickup ciągnący przyczepę z ... KONIEM! Z wrażenia tracę trakcje i wjeżdżam w kamienie, gdzie tracę całkiem przyczepność tylnego koła i koniec jazdy.

Ruszam w poprzek drogi i mozolnie wlokę się dalej. Okazuje się, że koń wcale nie był potrzebny, po prostu jest to trudniejszy kawałek pełen dużych jak niewielka garść luźnych kamieni. Strasznie ciężko mi się po tym porusza. Ogromnie ciężko jest utrzymać przyczepność tylnego koła pozwalającą na jakikolwiek ruch - ale walczę. Po sporym fragmencie takiej drogi jest przystanek przy jednej z wielu stacji drogi krzyżowej. Niestety nie pamiętam numeru. Odpoczywam tam chwilę, bo dalej jest grubszy kąt i widać, że kumulacja kamieni luzem jest tam przeogromna. Okazuje się, że nawet przystanek i zebranie sił mi nie pomogły. Początek walczę, ale po parunastu metrach nie udaje mi się nawet trzymać jakiegokolwiek kierunku, tylne koło traci przyczepność i postój... nie potrafię ruszyć, nawet w poprzek drogi. Cóż, poddałem się - prowadzę rower. Po kilkudziesięciu metrach znów staram się ruszyć, za 5 próbą udaje się, jadę kilka metrów, by znów polec. Po kilku nieudanych próbach startu znów prowadzę. Podprowadziłem tak dobre 300 metrów. Totalna porażka. Mam nadzieję, że to wina pogarszającego się stanu nawierzchni ;-) Po podprowadzeniu poprawia się i ruszam. Po chwili docieram do "ostrych" zakrętów pokrytych kostką brukową. Całe szczęście jest jednak całkiem sucha, więc podjazd po nich jest w sumie jednym z przyjemniejszych kawałków. Świetna przyczepność tego kawałka sprawia, że mimo jego sporego kąta jadę swobodnie 8kmh. Krótką przerwę kamieniową przelatuję wprost i kolejny brukowany podjazd pochłaniam jeszcze szybciej. Niestety potem jest wypłaszczenie i ostatni fragment podjazdu i... szczyt.

Na szczycie pierwsze co to popas. Podjeżdżam pod schronisko i jestem tak spragniony, że poza kolą którą wiozę na plecach kupuję sobie małe piwko. Piwko, banan padają od razu. Kolę wypijam delektując się słońcem na wieży widokowej. Wiatr niemiłosiernie tam wieje. Na wieży spędzam jakieś 15 minut. Pod koniec widać złowieszcze chmury nadlatujące z południowego zachodu.

Zjazd po kamieniach bardzo ostrożny. Zupełnie nie przypominał zeszłorocznego zlotu w dół. Kamienie tak mnie wytrząsły, że na powrocie staję w tym samym miejscu gdzie zatrzymałem się na podjeździe, żeby dać odpocząć wytłuczonym mięśniom i ścięgnom. Przydaje się. Dalsza część zjazdu na lekkim, kontrolowanym uślizgu w przedziale prędkości 30-50. Tylko raz było niebezpiecznie, jak mi tył wybiła jedna z rynien odprowadzających wodę wpoprzek drogi. Widok parkingu uznaję za prawdziwe błogosławieństwo - wreszcie koniec kamuli!

Zjazd asfaltem zaczynam od zablokowania amortyzatora. W sumie nie był to dobry krok, bo dziura na dziurze tam jest, a podjazd po prostu ich nie pokazał. Blokada jednak daje to, że łatwiej mi dokręcać. Chwilę po starcie kręcę, wpada 60parę km/h, ustawiam się w pozycję aero i lecę ile tylko można w dół.

Ze względu na porę i groźne chmury zjeżdżałem spowrotem na Sobótkę. Była to bardzo dobra decyzja, bo koło Rogowa Sobóckiego słyszę zbliżającą się burzę oraz widzę za sobą chmury które pożerają Ślężę. Wiatr na moje nieszczęście przestał wiać, jakby specjalnie chciał, żebym zmókł. Mimo to decyduję, że powrót będzie tą samą drogą, więc wiem ile mi zostało drobi i mogę pognać szybciej. Rozpędzam się i lecę przelotową w okolicach 30kmh.

Całkiem Żwawo dotarłem do Wrocławia, w którym zarządzam rozjazd. Z 30 robi się znów jak na dojeździe 22 i tak spokojnie pokonuję miasto. Jako że gdy wjeżdżałem do miasta to zachodziło słońce, to w miarę jak jadę robi się ciemniej i ciemniej. Dojeżdżam już po mocno wchodzącej w noc szarości.

Cóż forma słaba, trzeba przyznać, bo podjazd od rogatek na parkingu do schroniska zajął mi 39 minut. Zeszłoroczny wynik to 33 minuty, więc jest znacznie gorzej. Ale wtedy prowadziłem według relacji jakieś 20 metrów. Teraz blisko 300, do tego miałem postój (wliczony w czas podjazdu). Jako, że jechałem w tej samej konfiguracji sprzętowej, można też na starte opony zrzucić część winy i na to, że faktycznie luźne kamienie zrobiły się bardziej luźne. No nic, w tym roku raczej się już nie uda poprawić, ale zobaczymy jaki czas podjazdu wykręcę za rok :)

pod górkę, pod wiatr, sahara i piasek

Niedziela, 19 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: 112.30 Km teren: 20.00 Czas: 04:41 km/h: 23.98
Pr. maks.: 42.26 Temperatura: 34.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 120m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Pierwotnie tytuł miał przybrać standardową formę: byc-wro albo coś w ten deseń, jednak warunki dziś były na tyle ciekawe, że warto je wyróżnić specjalnie i od nich nadać tytuł wpisowi.

Więc od początku. Wczorajszy wpis, bez opisu, to dojazd z Wrocławia do Byczyny. Pogoda była niezła, około 30 stopni i bezwietrznie. Umówiłem się z Pawłem w Namysłowie. Jedna przeszkoda była taka, że godzina już 14, druga taka, że on ma koło 45km a ja koło 60km do zrobienia. Depnąłem więc. Średnia pod lidlem w Namysłowie wyszła 28.76, zrobionych kilometrów 62 - może żaden rekord nie padł, ale zdecydowanie za mało wypiłem. Jeden litrowy bidon na taką jazdę okazał się za małą ilością płynów, przez co potem zdychałem. Jako, że z Pawłem uderza się w teren, to postanowiliśmy tak zrobić. Nawet kawałek właśnie bronowanego pola wpadł, także nie było źle. Ale totalnie się zjechałem i nawet regeneracja pod lidlem mnie nie ożywiła. Nawet 20kmh stanowiło dla mnie problem i wczorajsza średnia wyszła w sumie słaba.

Dziś dla odmiany teren łapaliśmy już od początku. Wyjazd jeszcze później, ale że domowy obiad to potęga, wiedziałem, że nie będę potrzebował nic do jedzenia po drodze, a jedynie pićku. Startuję z 2.5l płynów. Zalew, Proślice, z nich na Komorzno. Przez lasy Paweł poprowadził dziwną trasą, ale ponoć najkrótszą. Ja oszczędzam siły maksymalnie, staram się jechać tak, żeby ze mnie pot nie kapał. Wcale nie jest to łatwe, bo nawet jak się stoi jest upalnie. Termometr wskazuje 35 stopni. Nagrzany na słońcu ponad 40. Ogólnie stąd sahara w tytule. Momentami uderzają w nas prawdziwie ogniste podmuchy, kumulacje trafiają się gdy jedziemy pośród pól. Ukojenia nie daje nawet las Komorzańsko-Szymonkowski. Za Szymonkowem klasyka na Borownie - zbieramy wszelkie szutry jaki się da. To właśnie gdzieś w tych rejonach droga robi nam się totalnie piaszczysta, totalnie przez pola, totalnie pod górkę, wiatr wali saharyjsko ognistymi powiewami w twarz i pada podsumowanie zawarte w tytule. Pech chce, że gubimy właściwą trasę w Polkowskie i ostatecznie dojeżdżamy do Domaszowic - trudno, skrótu nie będzie. No ale dojazd do Domaszowic praktycznie tylko szutrami. Dalej asfalt, pod lidla w Namysłowie, tam lodzik, jogurt pitny i dla mnie litr soku brzoskwiniowego - ma butelkę idealnie pasującą w koszyk na bidon - ze względu na to, ze jest zbyt gęsty rozmajam z wodą i jest git. Tak też rozstaję się z Pawłem. Jeszcze do Bierutowa jadę spokojnie, tam biedronka a w niej ichniejszy izotonik i 330ml czekoladowego mleka muller - przysmaku platona ;-) Robi się już późno a co za tym idzie - przestaje być pod wiatr, bo wiatr cichnie i zanika. Kolejny postój sam nie wiem gdzie dokładnie, tuż przed 19 - zamykają sklepy, więc kupuję sobie colę w puszcze. Gul, gul, eeech. Pyszotka. Wiatr całkiem ucichł i zaczynam jechać coraz szybciej. Po wolnej jeździe nieco mnie tyłek rozbolał więc czasem wstaję i robi się wtedy 30kmh. Zabawne, bo dokładnie tak samo jak dzień wcześniej wraz z kilometrami prędkość mi gasła, tak dziś się rozkręca. Od Ligoty Wielkiej systematycznie przekraczam 30kmh, jednak często spadam do spokojnych 25ciu (przed NAmysłowem to był chyba max). Od Kiełczowa nie spadam poniżej 30kmh - ale to wina tego, że jedzie za mną jakiś koleś na szosie, bo planowałem rozjazd już robić na tym etapie. OStatecznie rozjazd robię dopiero od mostu na Swojczyce - takie nic, ale i tak czuję się dobrze.

Ogólnie to za dawnych lat w takim skwarze jeździło mi się najlepiej i potrafiłem strzelić setkę na 1.5l kompotu. Teraz na starość potrzebuję z 5 litrów płynów na setkę podczas której się oszczędzam a nie katuję ;-)

wro-byc

Sobota, 18 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: 110.18 Km teren: 10.00 Czas: 04:22 km/h: 25.23
Pr. maks.: 40.41 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 110m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze

Austria 2012 - dzień 5

Sobota, 11 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam Uczestnicy
Km: 116.41 Km teren: 10.00 Czas: 05:23 km/h: 21.62
Pr. maks.: 71.74 Temperatura: 18.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Można także zobaczyć wpis u Tomka.

Uzupełniam wpis po niemal roku od wycieczki. Czy cokolwiek jeszcze pamiętam? Tak, jednak zdjęciami zajmę 99% wpisu a napiszę jedynie o tym, co było najfajniesze tego dnia, a z czego zdjęć niestety nie mam.

Więc tak, Tomek wyczaił sobie podjazd w miejscowości Lofer, gdzie dojeżdżała droga rowerowa, którą wciąż jeździliśmy - Tauernradweg. Ogólnie po ścieżce napiernicza się szalenie, bo nawierzchnia, nawet jak nie ma asfaltu to niewiele się od niego różni. Droga minęła więc bez szczególnych niespodzianek. W Lofer zjawiliśmy się dość szybko mimo tempa, które dla Tomka było zamulające a dla mnie... no właśnie, zmęczenie z wielu dni i różnica między szosą a mtb dają we znaki - ja byłem zmęczony, nie w skam było mi robienie podjazdu, który dodatkowo nie robił perspektyw ani na zjazd ani na widoki.

Zostałem więc w mieście, początkowo planując posiedzieć na słońcu i pooglądać pokazy traktorów. Akurat w mieścinie odbywały się jakieś dożynki czy kto tam wie co właściwie świętują Austriacy.. W każdym razie były różne zabawy typu wchodzenie po wieży budowanej podczas wchodzenia ze skrzynek na browary. Główną atrakcją imprezy były jednak pokazy traktorów liczących zdecydowanie więcej lat niż ja. Wygrał pewnie najstarszy, z jednocylindrowym nikt pewnie nie wie o jak ogromnym litrażem silniku. Grunt że jeździł i pięknie hałas robił.

No ale ile można siedzieć? Podpowiem, że krótko. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, a że najciekawszym miejscem wydał mi się mostek, przy którym wcześniej wspólnie z Tomkiem robiliśmy sobie słit focie to udałem się właśnie tam. Okazało się, że most ten był niczym wrota do Narnii, nikt nie spodziewał się fantastyczności ścieżynek rowerowych jakie tam się znaleźć udało. No dobra, w zasadzie były to szlaki piesze, turystyczne. Ale rower się mieścił i nie było większych problemów z przejechaniem. Przez las, nad "urwiskiem" tuż nad potokiem albo po prostu nad skałkami. Wszystko w sumie zbite na bardzo małym terenie, w lasku 2x2km albo i mniej, ale zrobiłem tam tyle przejazdów, że nabiłem w pytkę kilometrów. Stwierdziłem, że zdjęcia nie mają szans oddać fantastyczności tego miejsca i że poczekam aż Tomek wróci i zrobię najlepszy przejazd z go-pro zamontowanym do kasku. Szczególnie przejazd nad potokiem powinien być widowiskowy, bo na jednym zakręcie aż na nim pękałem i rower przeprowadzałem, tak wąsko było (co prawda na nim było się z metr nad potokiem, więc śmierć od takiego upadku nie groziła, ale zmoczyć się było łatwo). Niestety okazało się po spotkaniu, że go-pro dzisiaj w ogóle nie ma. No i lipa... dla Was drodzy czytelnicy/oglądacze, bo ja to nie tylko widziałem ale i przejechałem, raczej nie zapomnę, bo były to jedne z najlepszych dróżek jakie kiedykolwiek przejechałem.

No to tyle pierdół, fotki tera.

Ruszylim


Z tym męczeniem się to też nie do końca prawda, miałem momenty że i ja odpoczywałem.


Tutaj dowód na liczność zdjęć powstałych na trasie, to samo miejsce praktycznie


Po drodze odrobina podziwu dla miejscowej architektury sakralnej


I tak przez 270 kilometrów (-10 końcówki przy Krimml gdzie faktycznie był teren)


Poza architekturą sakralną udało się także trafić na sztukę prawdopodobnie bardziej nowoczesną, a na pewno bardziej abstrakcyjną


Gdyby dodać jeszcze krowy i smród to byłoby to zdjęcie kwintesencją Austrii


Do sztuki można też zasadniczo dołączyć i drogi rowerowe, jak ta


Wspomniany we wstępnie prześwietny mostek nad prześwietnym potokiem (strumykiem bądź rzeką, nie rozrózniam już tego)


Tomek zrobił podjazd i niestety okazało się, że o ile zjazd faktycznie był kiepski, to widoki wcale nie były złe


Ja w tym czasie znudziłem się na tyle, że jeździłem i znalazłem widoczki


Po widoczkach przyszłą kolej na most, od niego zaczęła się przygoda


Ja - gdzieś tam w dole.


Z całego jeżdżenia po terenie została mi tylko ta jedna wyraźna fotka, dwie nieostre i rozmazane...


A Tomek podjeżdżał


Pogoda najlepiej dopisała na powrocie, gdzie słoneczko pięknie przygrzewało (chociaż było chłodno)


Słońce, rower i góry, czego więcej trzeba


Jak to czego więcej? Żagli i jezióra żeby się wykąpać. Na terenie wyłącznie dla członków klubu żeglarskiego Zell... hiehie

Austria 2012 - dzień 4

Piątek, 10 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto Uczestnicy
Km: 146.98 Km teren: 1.00 Czas: 06:11 km/h: 23.77
Pr. maks.: 75.28 Temperatura: 17.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1134m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Można także zobaczyć wpis u Tomka.

Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.

Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.


Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)


Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak


A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:


Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.

Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.


Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)


W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.


Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.


Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej


Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.


Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.

Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę


Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.


Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.


Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę


Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!

Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.


Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.

Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego


I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.


Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)




Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak


Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.


Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.


Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)

Austria 2012 - dzień 2

Środa, 8 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam Uczestnicy
Km: 123.77 Km teren: 3.00 Czas: 06:01 km/h: 20.57
Pr. maks.: 69.80 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2200m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Od kiedy mam termometr w liczniku to mogę dokładniej podać jakie temperatury panowały. Tego dnia, choć prognozy zapowiadały kumulację złej pogody była paradoksalnie najlepsza pogoda wyjazdu. Zero deszczu i temperatura w zakresie od 16 do nawet 32 stopni Celsjusza.

Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowaniee

Dla porównania dzień drugi u Tomka.

Tak jak rozmowę, tak też i wpis można zacząć od pogody ;-) A teraz bardziej co się działo w tym czasie. Pobudka przed 8 rano, żeby na śniadanie mieć chwilę. Obowiązkowe maksowanie przy szwedzkim stole. Niestety nie da się nigdy tak zapchać, żeby potem dało się jeździć i głód nie zaatakował. W sumie szkoda, przydałyby się takie chomikowe przenośne spiżarnie.

Wyjeżdżamy ścieżką rowerową - i tak też przez większą część pobytu będziemy się przez Austrię przemieszczać. Jedziemy na Kaprun zobaczyć zamek. Stwierdzam, że wyglądem przypomina więzienie, co nie przeszkadza mi zapoczątkować tam nowego trendu, poza dziubkami na zdjęciach będę teraz prezentował także styl a'la Balotelli, oto pierwsze takie zdjęcie:


Powinno się ich pojawić więcej, poza głupią miną, głupia poza znacznie poprawia atrakcyjność zdjęcia ;-)

Jadąc dalej przez wieś natrafiliśmy na skejt-park. Postanowiłem pokazać parę tricków


W skejt parku nie zabawiliśmy jednak za długo, bo nawierzchnia była zbyt śliska ze względu na wysoką wilgotność powietrza, nie mogłem przez to wykonać skutecznie mojego najlepszego numeru - przelotu przez kierownicę z lądowaniem twarzą na asfalcie. Ruszyliśmy więc dalej. Po paru metrach jazdy takim czymś


Zaczęło się coś nieco innego. Tak, trawa zamiast otaczać drogę, to droga zaczęła otaczać trawę! Niesamowite.


Za cel Tomek postawił zbiorniki wodne elektrowni szczytowo-pompowej. Z tego co wyczytałem w jego wpisie, miały się one nazywać: Stausee Wasserfallboden oraz Stausee Mooserboden.

Troszkę podjechaliśmy do góry aż w pewnym momencie... Wrednie zagwizdał na nas jakiś tubylec. Akurat gdy pokonywaliśmy most wiodący w nieznane. Okazało się, że jest to strażnik bramy, a właściwie... tunelu. Tomek najpierw miał mi za złe, że zareagowałem na gwizd owego jegomościa, jednak jazda przez długi tunel, przez który nawet osobówek nie puszczają, a jedynie autobusy z turystami jeżdżą byłaby z leksza przegięciem. A właśnie takie nieszczególnie dobre wiadomości przekazał nam strażnik tunelu.

Ruszyliśmy więc dalej, do następnego celu. Droga w pewnym momencie zamieniła się w szlak pieszy. Dodam, że bardzo atrakcyjny szlak pieszy, którego fragmenty wyglądały tak jak na fotografi poniżej


Akurat takie fragmenty jak na fotografii ominęliśmy, choć przyznam, że chętnie bym się z nimi zmierzył - przynajmniej na zjeździe, bo podjazd po schodach nie należy do moich specjalności.

Mimo tego, że takie specjalne odcinki ominęliśmy to Tomek jakimś cudem wypiął sobie koło podczas jazdy. Tutaj uwieczniłem moment w którym odkrył ten fakt. Dodam, że wcześniej przez spory kawałek czasu zastanawiał się co mu się tak dziwnie jedzie.


Po terenie był kawałek taki


Długo jednak się płaskość nie utrzymała, zrobiło się tak. Dodać należy, że choć tutaj akurat zjeżdżam, to jechaliśmy w przeciwną stronę, a to zdjęcie jest pozowane! Tak, ten jeden raz postanowiliśmy oszukać i zdjęcie nie jest jedynie tylko elementem reportażu, dokumentu a powstało na skutek chęci uwiecznienia tego fragmentu asfaltu. Bardzo za to oszustwo przepraszamy, ale cóż, nie zawsze można sobie pozwolić na komfort cykania samych tylko i wyłącznie dokumentalnych zdjęć, których powstanie osoba uwieczniona nie jest świadoma.


Taką drogą dojechaliśmy do bazy narciarskiej. Troszkę ludzi nawet tam było, pohasać po górach przybyli. Nie dziwota, bo teren całkiem ciekawy. Mieli nawet interesującą drogę dla... no ciężko rozgryźć dla kogo. Pokryta luźnymi kamieniami niewielkich rozmiarów o znacznym nachyleniu byłaby bardzo ciężka na rower zarówno na podjeździe jak i na zjeździe. Przypuszczam, że w tym rejonie stawiają raczej na sporty zimowe i świetnie można tą drogą na nartach popylać jak jest pokryta śniegiem. A jak nie jest to jest wybitnie wrednym wyzwaniem dla ludzi lubiących drogi które same uciekają spod kół. Wiem, co mówię, spróbowałem w obie strony po trochu. Najpierw w górę (dziwnie płasko wygląda w tym kadrze)


Potem w dół


Tomek był strasznie zawiedziony tym, że znów nie ma po czym podjechać wyżej. Zapewne gdybyśmy nic nie znaleźli to kupiłby mtb już w Austrii, ale sądzę, że i tak to zrobi, bo wreszcie dostrzegł jak wiele dróg mu ucieka przez brak odpowiedniego do gór roweru :) Niemniej jednak znaleźliśmy takie cudo


Nie, to nie jaskinia, w drugą stronę wygląda tak


Tak więc wszystko jest w porządeczku, dziura miała wlot, miała też i wylot. Przed nią stał szlaban, co też wróżyło, że będzie interesująco. Być może prowadzą tam jakieś tajne eksperymenty?

Cóż lepiej zdjęciami przedstawię co było dalej, zaczęło się mniej więcej tak


I w sumie cały czas utrzymywało się tak samo. Chciałbym tutaj jedno sprostować - choć podjazd był niewątpliwie trudny nie zamknąłem kasety. Nie spieszyłem się na nim, więc i o kadencję nie dbałem, zresztą poniżej 5kmh też nie spadłem. Było pare fragmentów w których jakby chciało poderwać się przednie koło, jednak z tyłu poniżej 3ki nie zjechałem a prędkość przez większą część podjazdu trzymałem na 8kmh... Choć faktycznie spadłem miejscami i na 5.5kmh które wcale nie łatwo było utrzymać ;-) Podjazd jednak, zupełnie jak zawsze skończył się, zrobiło się tak


Nie było jednak tak całkiem płasko, jeszcze parę metrów już po znacznie bardziej płaskim trzeba było zrobić. Nawet mnie na tych ostatnich metrach w góre Tomek uchwycił na jakimś kadrze


Znalazła się i woda, chociaż dziś temperatura nie przypominała tej z zeszłorocznych Alp gdzie trzeba się było polewać wodą, żeby na wiór nie wyschnąć


No i dotarliśmy do zapory i jeziora Tauernmoossee


Podjeżdżamy kawałek w stronę zapory, ale ponownie szuter powstrzymuje Tomka przed możliwością dalszej jazdy. Ja poświęcam czas na cyknięcie fotki wyjątkowo urokliwego zakątka


Szkoda, że tylko kompakcik, bo lustrzenką można by z tej chałupy wyciągnąć foto jak z National Geographic.

Droga pod zaporę wyglądała jakoś tak


Nawet mnie tam widać jak po niej pociskam.

Jeszcze widok tuż przed zjazdem


Zjazd był nieco... ciężki. Odstawiłem Tomka daleko, bo był to jeden z tych zjazdów, które robi się techniką zjazdu grawitacyjnego, panicznego hamowania przed zakrętem o 90stopni i ponownego rozpędzania. W sumie to nie było się gdzie porządnie rozpędzić nawet, bo każdy troszkę prostszy odcinek kończył się jeszcze mocniejszym zakrętem niż wcześniej. Do tego żwir i piach na drodze ze szczególnymi kumulacjami w zakrętach. No cóż, przynajmniej podjazd był krótki, więc i zjazd taki był i nie było czas żałować tej straty wysokości.

No i powrót


Na powrocie Tomkowi tak się nudziło, że postanowił poćwiczyć kolejne sztuczki jak ta z wypinaniem tylnego koła w trakcie jazdy, tym razem wkręcił spodnie w tylne koło. Wynik był - trzeba przyznać - artystyczny


To by było w zasadzie na tyle tego dnia. Wpadłbym w okolice tego jeziorka pohulać po tych szlakach pieszych oraz wjechać na samą zaporę. Być może jest tam więcej ścieżek i więcej takich ładnie się prezentujących chatynek. Ogólnie wszystko pięknie poszło tego dnia... no może za wyjątkiem tego tunelu gdzie tylko autobusy mogły jeżdzić (a wypada dodać, że zbudowali nawet parking wielopoziomowy dla osobówek, którymi dojeżdżają turisty).

Z wieczora wybraliśmy się podbić naszą wieś. Okazało się, że trafiliśmy w dzień jakiejś wioskowej imprezy. Było piwo, były grille, byli nawet udawani indianie grający z plejbeku - czyli wszystko co świadczy o udanym wiejskim festynie. My przeszliśmy nieco na ubocze skorzystać z jadła oferowanego przez Turków. Tradycyjny austriacki kebab bar w którym zamówiliśmy pizzę. Jedzenie umilała nam muzyka puszczana z przejeżdżających wiejsko-stuningowanych samochodów oraz ludzie wychodzący z dworca kolejowego... tak, był to piękny dzień i udane jego podsumowanie. Austria przywitała nas przytulając do swej piersi tak, że aż dechu mogło nam braknąć. I bez przytulenia dechu mogło braknąć, bo niewątpliwie czuć w powietrzu, że Austriacy zajmują się hodowlą krów i trzody chlewnej.

wrocław - byczyna

Sobota, 28 lipca 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more
Km: 102.46 Km teren: 0.00 Czas: 03:55 km/h: 26.16
Pr. maks.: 46.07 Temperatura: 29.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 100m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Na nowym liczniku i w nowych butach. Wyjazd o 18, dojazd o 22. Postój pod lidlem w Namysłowie w celu nabycia czegoś do picia i szamania, bo by mnie odcięło. Ogólnie tempo spokojne i bez spinania aż do Domaszowic, gdzie zaczyna wiać mi wiatrem w twarz a na horyzoncie za sobą widzę błyskawice. Od Domaszowic do Kochłowic tempo tylko na podjazdach spadało poniżej 30km/h - jednak sakwy naładowane po brzegi i cały bagażnik opięty duperelami co w sakwy się nie zmieściły trochę ciążą i nie dają tak łatwo pod górę jechać jak normalnie. Wysuszony i głodny dojechałem przez tą ucieczkę szybciej niż planowałem. Po 20 licznik wciąż wskazywał 28C ale mimo to zrobiło się znacznie przyjemniej. Wyjazd był przy ponad 30C a dojazd przy około 26.5C, dlatego podaję temperaturę jaka panowała przez większą część przejazdu.

Wrocław - Byczyna

Czwartek, 7 czerwca 2012 Kategoria bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: 103.29 Km teren: 4.00 Czas: 03:34 km/h: 28.96
Pr. maks.: 38.70 Temperatura: 21.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 90m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze

Wakacje w Chorwacji

Środa, 2 maja 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: 100.00 Km teren: 0.00 Czas: 03:11 km/h: 31.41
Pr. maks.: 60.11 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 737m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
O ile podczas pierwszej jazdy po Chorwacji stwierdzenie ze ten kraj to raj stalo sie bardzo odlegle, to dzis na prawde mozna bylo poczuc sie jak w raju.

Trasa choc w zalozeniu miala byc chyba sentymentalna wycieczka Tomka okazala sie najlepszym (za wiele to ich nie bylo) wyjazdem tej wycieczki i w ogole jednym z lepszych w ogole. Celem Karlobag, mnie tez ta nazwa nic nie mowi, dopiero teraz sprawdzam gdziez to bylismy. W kazdym razie trase zaplanowalismy wlasciwie idealnie. Wyjazd tak, ze slonce swiecilo w plecy i sami sobie robilismy cien! Rece i twarz w cieniu, jest dobrze. Tempo ustalal Tomek i robil to wybornie. Choc ja jadac na koncu mialem za zadanie robic zdjecia z trasy, bo bylo dosc trudne, bo lapalem wtedy plecy i musialem gonic. To jednak tempo bylo na tyle dobre, ze dawalem rade dogonic i odpoczac spokojnie na kole kolegow.

Trasa wzdluz wybrzeza obfitowala w przeswietne widoki. Chorwackie wybrzeze jest przeswietne. Caly czas widoczna byla wyspa Pag po przeciwnej stronie zatoki. Jej biel/szarosc i calkowicie pustynny krajobraz tylko utwierdzal nas w przekonaniu, ze to na pewno tam polegli wszyscy Chorwaccy rowerzysci, a ta biel to biel ich wysuszonych kosci. Na wodach zatoczki co jakis czas widoczne byly zaburzajace spokojna wode kuterki. Ciekawym widokiem byla tez niewatpliwie wysepka z krzyzem. Wysepka o powierzchni kilkudziesieciu metrow ;-)

Droga byla lakko pofalowana, z jednym punktem kulminacyjnym. Nie mial duzego przewyzszenia ani nachylenie nie bylo duze, ale to wlasciwie dzialalo na jego korzysc. Nie bylo ciezko podjechac, a zjazd byl dosc dlugi i oczywiscie przyjemnie szybki i orzezwiajacy. I tak z gorki bylo az do celu.

W Karlobagu popas na betonowej plazy. Bylo piwo, kola i jablka :) Mielismy w planach kapiel w morzu, mialem recznik i kapielowki, ale ostatecznie za wiele to sie nie pomoczylismy. Zreszta nie my jedni. Opalanie bylo glownie w cieniu. To co na sloncu doklanie odliczalem czas.

Niestety nadszedl jednak koniec tego odpoczynku. Zreszta w cieniu (sztucznym od daszku knajpki gdzie zasiadalismy) robilo sie chlodno (dziwne stwierdzenie, ale moze dlatego ze jak to pisze to jest w Polsce zimno). W kazdym razie plan na powrot zakladal nagranie zjazdu z wzniesienia. Calkiem sie udalo. Przy okazji sie rozkrecilem i spora czesc powrotu to ja jechalem pierwszy rozbijajac wiatr tak ze pozostali mogli nie pedalowac. Sie troche zmeczylem takim powrotem, ale dystans i plan dnia idealny przez co to bylo takie wspaniale, dajace radosc zmeczenie.

Wreszcie troche odpoczynku w te wakacje :)

W kraju kamieni i krzakow

Sobota, 28 kwietnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: 122.96 Km teren: 0.00 Czas: 04:52 km/h: 25.27
Pr. maks.: 65.10 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 957m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Chorwacja miala byc magiczna kraina pieknych plaz, blekitnej wody, strzelistych gor, wspaniale zielonej roslinnosci srodziemnomorskiej - w dwoch slowach - wakacyjny raj. Stad pomysl zeby przejechac sie do tego kraju krecil mi sie po glowie od dawna. Pierwotnie miala to byc oczywiscie wyprawa pod sakwami. Teraz wyjazd zaplanowany pod katem wspinania sie i rowerowania, z naciskiem na to pierwsze.

Wyjazd po pracy i calonocna jazda na zmiany. Na miejscu kwaterujemy sie w okolicach godziny 7mej. Chlopaki (Darek i Tomek) chca spac, odpoczywac i takie tam, ale ja jak juz sie obudze to nie ma opcji zebym spal. Troche polezalem, wzialem prysznic i krzatajac sie tak ich musialem wkurzyc ze sie zabrali i wyruszylismy na trase, na podboj raju!

Pierwsze nabrzezne kilometry ida super. Jade sporo prowadzac, bo zadnych skrzyzowan, a jedzie mi sie lekko i przyjemnie. Jak docieramy do mostu nad ciesnina jakowas to strzelamy sobie kilka fotek i wkraczamy w glab ladu - w zasadzie polwyspu czy wyspy, aaaale. Tutaj przestaje byc jakkolwiek ciekawie. Kamienie otaczaja nas ze wszystkich stron. Robi sie plasko, a raczej pagorkowato, ale wiekszych wzniesien nie widac, po prostu faldki. Do tego zero drzew, jedynie wszedobylskie krzaki.

Tak sobie jedziemy az docieramy do celu na dzis - miejscowosci Zadar. Tam glowna atrakcja jest oczywiscie linia brzegowa. Objezdzamy cale miasto droga idaca wzdluz brzegu. Walimy pod prad, bo droga jednokierunkowa a nam sie wjechalo od tej podpradnej strony. Kulminacja jest na promenadzie, gdzie nagrywamy filmik z tego jak sie na niej lansujemy. Chwile lezymy tez na jej wysunietym w morze punkcie, lapiemy promienie sloneczne na gole klaty. Na klaty z tej prostej przyczyny, ze juz wjezdzajac na promenade zdalismy sobie sprawe, ze skora naszych ramion przybrala rozowiutka barwe - bedzie bolalo. A skoro i tak bedzie bolalo to dlaczego i na klate nie wziasc troche? Przez cala droge mam wrazenie ze ludzie dziwnie nam sie przygladaja - jakby rowerzystow nie widzieli. Na promenadzie ktos nam nawet robi zdjecie, bardzo dyskretnie kierujac w nas swojego iPada. Lans na promenadzie i jedziemy dalej. Szkoda tylko ze przez stare miasto Zadaru nie przejechalismy, ale nic, bedzie powod zeby wrocic.

Droga powrotna to chwilami droga przez meke. Podjalem bardzo zla decyzje oszczedzania napoju podczas jazdy na Zadar. Teraz dosc szybko zaczalem odczuwac pragnienie. Pilem, ale co to za picie jak sie jedzie jak na patelni. Slonce prazy, skora popalona juz. A cien? Jaki cien, jedynie ze 2 kilometry byly drogi przez las gdzie troszeczke cienia bylo. Po drodze trafiamy na sklep gdzie udaje sie zdobyc napoje, ale ja bidony wysuszam w tempie ekspresowym i znow potrzebuje. W kolejnych sklepach nie ma mozliwosci platnosci karta a kun nie mamy. Schne przez co kazdy podjazd mnie masakruje. Te nieodczuwalne pagorki sprawiaja ze musze oddychac a wraz z kazdym wydechem czuje jak wylatuje ze mnie para wodna... Moja cenna para wodna! Ostatecznie jakos docieramy do naszego Starigradu (zwanego Stalingradem) gdzie mam pare minut straty, ale biorac pod uwage opony 2.25, temperature o ladnych kilka stopni wyzsza od zapowiadanej, uschniecie na sloncu i pierwszy taki dystans w tym roku - i tak jest zajebiscie.

Wniosek po tym dniu jest taki, ze nawet raj moze okazac sie pieklem jak sie czlowiek o to postara ;-)

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum