Ślęża
Wtorek, 11 września 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: | 120.52 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 05:35 | km/h: | 21.59 |
Pr. maks.: | 65.19 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 600m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tak, tego dnia byłem wcześniej w pracy, pomimo wolnego :) W drodze przez miasto odkryłem, że pogoda jest wyborna. Z pracy dzwoniłem do Tomka, który też miał dziś wolne, żeby coś razem zakombinować. Niestety nie odebrał. Cóż było robić?
W tym roku nie byłem jeszcze na Ślęży, a data mówi, że niebawem nie będzie tam wcale łatwo dojechać. Mimo, że robi się późno - ruszam!
Przez Wrocław jadę ścieżkami typu wały i inne raczej pozbawione samochodów okolice. Za Wrocławiem jadę jednak główną 35 - chcę szybko dotrzeć na podjazd, wspiąć się i jeśli wyjdzie niezły czas to skorzystać z niego na powrocie. Jeśli nie, to przynajmniej wrócić zamierzam za jasności.
Jadę spokojnie, wiem, że nie mam szczególnie wielkiej formy w tym roku, do tego... cały czas w twarz wieje silny wiatr. Nie jest porywisty, ale dość jednostajny, co jest o tyle przyjemne, że łatwiej jest trzymać jednolite tempo. Mimo to, jest to tempo słabe, oscylujące w granicach 22-26kmh. Gdzieś przed zjazdem na Rogów Sobócki mijam nieprzyjemny wypadek. Wygląda jakby kierowca Mini (nowego) wjechał w naczepę ciągnika siodłowego, po czym gwałtownie wyhamował i w tył wjechał mu dostawczak. Tak przynajmniej wskazuje kolejność i uszkodzenia samochodów stojących na drodze. Jest ogromniasty korek - na miejscu jestem równo z policją i może minutę po karetce (ranna osoba z Mini wpakowana już do karetki i odjeżdża).
Zgodnie z planem nie będę objeżdżał Masywu by wjechać na Tąpadła od strony Sadów. Zatrzymuję się w Sobótce na popas - 2 kole w puszcze, 2 banany, 2 izotoniki biedronkowej produkcji. Izotoniki uzupełniają pusty już bidon (litr 50/50 woda+powerade), wypijam jedną kole, zjadam banana - reszta na plecy, skonsumuję na szczycie.
Podjazdy zaczęły się w zasadzie już przed Sobótką. Do Sulistrowiczek dojeżdżam więc mimo postoju całkiem rozgrzany. Liczę że będzie ciekawa jazda, jednak co chwila po kawałku podjazdu zaczyna się zjazd. Co jest? Przyznam szczerze, że miałem jeden moment, tuż po popasie, że prędkość spadła mi do 14kmh, ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że się opiłem tej koli gazowanej i mnie to trochę zmuliło. Za to jazda im dalej tym idzie równiej. Za Sulistrowiczkami tempo trzyma się spokojnie na 21kmh. Przejeżdżam przez ostatnią cywilizację gdzie powinien się zacząć podjazd... ale tempo wcale nie spada. I gdy prędkość 21kmh zaczyna się robić trudna i myślę, czy nie trzeba będzie zwolnić, żeby mi serducho nie wyskoczyło... dojeżdżam na parking na Tąpadle xD
Dobrze, że na parkingu jest wypłaszczenie i terenowy podjazd nie zaczyna się jakimś hardkorem. Na starcie wyciszam organizm jadąc spokojnie 8kmh. Jednak wcale wiele tak ujechać się nie da jeśli nie chce się ujechać, więc tempo spada na 6kmh. Całkiem spory kawałek udaje się tak ujechać, aż w pewnym momencie z góry zjeżdża pickup ciągnący przyczepę z ... KONIEM! Z wrażenia tracę trakcje i wjeżdżam w kamienie, gdzie tracę całkiem przyczepność tylnego koła i koniec jazdy.
Ruszam w poprzek drogi i mozolnie wlokę się dalej. Okazuje się, że koń wcale nie był potrzebny, po prostu jest to trudniejszy kawałek pełen dużych jak niewielka garść luźnych kamieni. Strasznie ciężko mi się po tym porusza. Ogromnie ciężko jest utrzymać przyczepność tylnego koła pozwalającą na jakikolwiek ruch - ale walczę. Po sporym fragmencie takiej drogi jest przystanek przy jednej z wielu stacji drogi krzyżowej. Niestety nie pamiętam numeru. Odpoczywam tam chwilę, bo dalej jest grubszy kąt i widać, że kumulacja kamieni luzem jest tam przeogromna. Okazuje się, że nawet przystanek i zebranie sił mi nie pomogły. Początek walczę, ale po parunastu metrach nie udaje mi się nawet trzymać jakiegokolwiek kierunku, tylne koło traci przyczepność i postój... nie potrafię ruszyć, nawet w poprzek drogi. Cóż, poddałem się - prowadzę rower. Po kilkudziesięciu metrach znów staram się ruszyć, za 5 próbą udaje się, jadę kilka metrów, by znów polec. Po kilku nieudanych próbach startu znów prowadzę. Podprowadziłem tak dobre 300 metrów. Totalna porażka. Mam nadzieję, że to wina pogarszającego się stanu nawierzchni ;-) Po podprowadzeniu poprawia się i ruszam. Po chwili docieram do "ostrych" zakrętów pokrytych kostką brukową. Całe szczęście jest jednak całkiem sucha, więc podjazd po nich jest w sumie jednym z przyjemniejszych kawałków. Świetna przyczepność tego kawałka sprawia, że mimo jego sporego kąta jadę swobodnie 8kmh. Krótką przerwę kamieniową przelatuję wprost i kolejny brukowany podjazd pochłaniam jeszcze szybciej. Niestety potem jest wypłaszczenie i ostatni fragment podjazdu i... szczyt.
Na szczycie pierwsze co to popas. Podjeżdżam pod schronisko i jestem tak spragniony, że poza kolą którą wiozę na plecach kupuję sobie małe piwko. Piwko, banan padają od razu. Kolę wypijam delektując się słońcem na wieży widokowej. Wiatr niemiłosiernie tam wieje. Na wieży spędzam jakieś 15 minut. Pod koniec widać złowieszcze chmury nadlatujące z południowego zachodu.
Zjazd po kamieniach bardzo ostrożny. Zupełnie nie przypominał zeszłorocznego zlotu w dół. Kamienie tak mnie wytrząsły, że na powrocie staję w tym samym miejscu gdzie zatrzymałem się na podjeździe, żeby dać odpocząć wytłuczonym mięśniom i ścięgnom. Przydaje się. Dalsza część zjazdu na lekkim, kontrolowanym uślizgu w przedziale prędkości 30-50. Tylko raz było niebezpiecznie, jak mi tył wybiła jedna z rynien odprowadzających wodę wpoprzek drogi. Widok parkingu uznaję za prawdziwe błogosławieństwo - wreszcie koniec kamuli!
Zjazd asfaltem zaczynam od zablokowania amortyzatora. W sumie nie był to dobry krok, bo dziura na dziurze tam jest, a podjazd po prostu ich nie pokazał. Blokada jednak daje to, że łatwiej mi dokręcać. Chwilę po starcie kręcę, wpada 60parę km/h, ustawiam się w pozycję aero i lecę ile tylko można w dół.
Ze względu na porę i groźne chmury zjeżdżałem spowrotem na Sobótkę. Była to bardzo dobra decyzja, bo koło Rogowa Sobóckiego słyszę zbliżającą się burzę oraz widzę za sobą chmury które pożerają Ślężę. Wiatr na moje nieszczęście przestał wiać, jakby specjalnie chciał, żebym zmókł. Mimo to decyduję, że powrót będzie tą samą drogą, więc wiem ile mi zostało drobi i mogę pognać szybciej. Rozpędzam się i lecę przelotową w okolicach 30kmh.
Całkiem Żwawo dotarłem do Wrocławia, w którym zarządzam rozjazd. Z 30 robi się znów jak na dojeździe 22 i tak spokojnie pokonuję miasto. Jako że gdy wjeżdżałem do miasta to zachodziło słońce, to w miarę jak jadę robi się ciemniej i ciemniej. Dojeżdżam już po mocno wchodzącej w noc szarości.
Cóż forma słaba, trzeba przyznać, bo podjazd od rogatek na parkingu do schroniska zajął mi 39 minut. Zeszłoroczny wynik to 33 minuty, więc jest znacznie gorzej. Ale wtedy prowadziłem według relacji jakieś 20 metrów. Teraz blisko 300, do tego miałem postój (wliczony w czas podjazdu). Jako, że jechałem w tej samej konfiguracji sprzętowej, można też na starte opony zrzucić część winy i na to, że faktycznie luźne kamienie zrobiły się bardziej luźne. No nic, w tym roku raczej się już nie uda poprawić, ale zobaczymy jaki czas podjazdu wykręcę za rok :)
W tym roku nie byłem jeszcze na Ślęży, a data mówi, że niebawem nie będzie tam wcale łatwo dojechać. Mimo, że robi się późno - ruszam!
Przez Wrocław jadę ścieżkami typu wały i inne raczej pozbawione samochodów okolice. Za Wrocławiem jadę jednak główną 35 - chcę szybko dotrzeć na podjazd, wspiąć się i jeśli wyjdzie niezły czas to skorzystać z niego na powrocie. Jeśli nie, to przynajmniej wrócić zamierzam za jasności.
Jadę spokojnie, wiem, że nie mam szczególnie wielkiej formy w tym roku, do tego... cały czas w twarz wieje silny wiatr. Nie jest porywisty, ale dość jednostajny, co jest o tyle przyjemne, że łatwiej jest trzymać jednolite tempo. Mimo to, jest to tempo słabe, oscylujące w granicach 22-26kmh. Gdzieś przed zjazdem na Rogów Sobócki mijam nieprzyjemny wypadek. Wygląda jakby kierowca Mini (nowego) wjechał w naczepę ciągnika siodłowego, po czym gwałtownie wyhamował i w tył wjechał mu dostawczak. Tak przynajmniej wskazuje kolejność i uszkodzenia samochodów stojących na drodze. Jest ogromniasty korek - na miejscu jestem równo z policją i może minutę po karetce (ranna osoba z Mini wpakowana już do karetki i odjeżdża).
Zgodnie z planem nie będę objeżdżał Masywu by wjechać na Tąpadła od strony Sadów. Zatrzymuję się w Sobótce na popas - 2 kole w puszcze, 2 banany, 2 izotoniki biedronkowej produkcji. Izotoniki uzupełniają pusty już bidon (litr 50/50 woda+powerade), wypijam jedną kole, zjadam banana - reszta na plecy, skonsumuję na szczycie.
Podjazdy zaczęły się w zasadzie już przed Sobótką. Do Sulistrowiczek dojeżdżam więc mimo postoju całkiem rozgrzany. Liczę że będzie ciekawa jazda, jednak co chwila po kawałku podjazdu zaczyna się zjazd. Co jest? Przyznam szczerze, że miałem jeden moment, tuż po popasie, że prędkość spadła mi do 14kmh, ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że się opiłem tej koli gazowanej i mnie to trochę zmuliło. Za to jazda im dalej tym idzie równiej. Za Sulistrowiczkami tempo trzyma się spokojnie na 21kmh. Przejeżdżam przez ostatnią cywilizację gdzie powinien się zacząć podjazd... ale tempo wcale nie spada. I gdy prędkość 21kmh zaczyna się robić trudna i myślę, czy nie trzeba będzie zwolnić, żeby mi serducho nie wyskoczyło... dojeżdżam na parking na Tąpadle xD
Dobrze, że na parkingu jest wypłaszczenie i terenowy podjazd nie zaczyna się jakimś hardkorem. Na starcie wyciszam organizm jadąc spokojnie 8kmh. Jednak wcale wiele tak ujechać się nie da jeśli nie chce się ujechać, więc tempo spada na 6kmh. Całkiem spory kawałek udaje się tak ujechać, aż w pewnym momencie z góry zjeżdża pickup ciągnący przyczepę z ... KONIEM! Z wrażenia tracę trakcje i wjeżdżam w kamienie, gdzie tracę całkiem przyczepność tylnego koła i koniec jazdy.
Ruszam w poprzek drogi i mozolnie wlokę się dalej. Okazuje się, że koń wcale nie był potrzebny, po prostu jest to trudniejszy kawałek pełen dużych jak niewielka garść luźnych kamieni. Strasznie ciężko mi się po tym porusza. Ogromnie ciężko jest utrzymać przyczepność tylnego koła pozwalającą na jakikolwiek ruch - ale walczę. Po sporym fragmencie takiej drogi jest przystanek przy jednej z wielu stacji drogi krzyżowej. Niestety nie pamiętam numeru. Odpoczywam tam chwilę, bo dalej jest grubszy kąt i widać, że kumulacja kamieni luzem jest tam przeogromna. Okazuje się, że nawet przystanek i zebranie sił mi nie pomogły. Początek walczę, ale po parunastu metrach nie udaje mi się nawet trzymać jakiegokolwiek kierunku, tylne koło traci przyczepność i postój... nie potrafię ruszyć, nawet w poprzek drogi. Cóż, poddałem się - prowadzę rower. Po kilkudziesięciu metrach znów staram się ruszyć, za 5 próbą udaje się, jadę kilka metrów, by znów polec. Po kilku nieudanych próbach startu znów prowadzę. Podprowadziłem tak dobre 300 metrów. Totalna porażka. Mam nadzieję, że to wina pogarszającego się stanu nawierzchni ;-) Po podprowadzeniu poprawia się i ruszam. Po chwili docieram do "ostrych" zakrętów pokrytych kostką brukową. Całe szczęście jest jednak całkiem sucha, więc podjazd po nich jest w sumie jednym z przyjemniejszych kawałków. Świetna przyczepność tego kawałka sprawia, że mimo jego sporego kąta jadę swobodnie 8kmh. Krótką przerwę kamieniową przelatuję wprost i kolejny brukowany podjazd pochłaniam jeszcze szybciej. Niestety potem jest wypłaszczenie i ostatni fragment podjazdu i... szczyt.
Na szczycie pierwsze co to popas. Podjeżdżam pod schronisko i jestem tak spragniony, że poza kolą którą wiozę na plecach kupuję sobie małe piwko. Piwko, banan padają od razu. Kolę wypijam delektując się słońcem na wieży widokowej. Wiatr niemiłosiernie tam wieje. Na wieży spędzam jakieś 15 minut. Pod koniec widać złowieszcze chmury nadlatujące z południowego zachodu.
Zjazd po kamieniach bardzo ostrożny. Zupełnie nie przypominał zeszłorocznego zlotu w dół. Kamienie tak mnie wytrząsły, że na powrocie staję w tym samym miejscu gdzie zatrzymałem się na podjeździe, żeby dać odpocząć wytłuczonym mięśniom i ścięgnom. Przydaje się. Dalsza część zjazdu na lekkim, kontrolowanym uślizgu w przedziale prędkości 30-50. Tylko raz było niebezpiecznie, jak mi tył wybiła jedna z rynien odprowadzających wodę wpoprzek drogi. Widok parkingu uznaję za prawdziwe błogosławieństwo - wreszcie koniec kamuli!
Zjazd asfaltem zaczynam od zablokowania amortyzatora. W sumie nie był to dobry krok, bo dziura na dziurze tam jest, a podjazd po prostu ich nie pokazał. Blokada jednak daje to, że łatwiej mi dokręcać. Chwilę po starcie kręcę, wpada 60parę km/h, ustawiam się w pozycję aero i lecę ile tylko można w dół.
Ze względu na porę i groźne chmury zjeżdżałem spowrotem na Sobótkę. Była to bardzo dobra decyzja, bo koło Rogowa Sobóckiego słyszę zbliżającą się burzę oraz widzę za sobą chmury które pożerają Ślężę. Wiatr na moje nieszczęście przestał wiać, jakby specjalnie chciał, żebym zmókł. Mimo to decyduję, że powrót będzie tą samą drogą, więc wiem ile mi zostało drobi i mogę pognać szybciej. Rozpędzam się i lecę przelotową w okolicach 30kmh.
Całkiem Żwawo dotarłem do Wrocławia, w którym zarządzam rozjazd. Z 30 robi się znów jak na dojeździe 22 i tak spokojnie pokonuję miasto. Jako że gdy wjeżdżałem do miasta to zachodziło słońce, to w miarę jak jadę robi się ciemniej i ciemniej. Dojeżdżam już po mocno wchodzącej w noc szarości.
Cóż forma słaba, trzeba przyznać, bo podjazd od rogatek na parkingu do schroniska zajął mi 39 minut. Zeszłoroczny wynik to 33 minuty, więc jest znacznie gorzej. Ale wtedy prowadziłem według relacji jakieś 20 metrów. Teraz blisko 300, do tego miałem postój (wliczony w czas podjazdu). Jako, że jechałem w tej samej konfiguracji sprzętowej, można też na starte opony zrzucić część winy i na to, że faktycznie luźne kamienie zrobiły się bardziej luźne. No nic, w tym roku raczej się już nie uda poprawić, ale zobaczymy jaki czas podjazdu wykręcę za rok :)