Wpisy archiwalne w kategorii
opis: foto
Dystans całkowity: | 7536.08 km (w terenie 1195.20 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 348:35 |
Średnia prędkość: | 21.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 44244 m |
Liczba aktywności: | 93 |
Średnio na aktywność: | 81.03 km i 3h 44m |
Więcej statystyk |
Rozhledna na Biskupské kupě
Sobota, 5 października 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto
Km: | 33.20 | Km teren: | 31.20 | Czas: | 02:28 | km/h: | 13.46 |
Pr. maks.: | 58.86 | Temperatura: | 15.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 750m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pewnego ciepłego jesiennego dnia - a wspomnieć należy, że roku 2013 złota polska jesień była wyjątkowo złota - postanowiłem w drodze do rodzinnego domu zahaczyć o pewne wzniesienie, na które postanowiłem wjechać tak na prawdę już we wczesnym dzieciństwie. Pamiętam jak dziś (no dobra, wcale nie) jak będąc w podstawówce byłem z siostrą na wycieczce na Biskupią Kopę - wówczas to była największa góra na jaką wbiłem, ale istotny tutaj jest fakt, że widziałem wtedy wnoszącego rower faceta w obcisłym. Oczywiście to wspomnienia nie ma tutaj żadnego znaczenia a po prostu chciałem wstawić jakiś wstęp, żeby cokolwiek tekstu w ogóle było :)
Dobra, jedziemy z fotami, bo izotonik plastikiem naciąga.
Start w Pokrzywnej, wysokość 340m n.p.m. Maździocha zostaje tuż nad Złotym Potokiem, podczas parkowania miałem chwilę grozy czy do niego nie wjadę. Ma całkiem fajną miejscówkę tuż obok Alfy 159 i Merca W201 - zacne towarzycho, nie będzie się nudziła. Ruszam nieco zdezorientowany, bo choć jestem na szlaku z którego chciałem wystartować, to nie wiem w którą jego stronę powinienem jechać - jest płasko. Wybrałem złą ;-) Orientuję się kiedy trafiam na skrzyżowanie ze szlakiem z którego zrezygnowałem, bo bałem się, że na niego nie trafię - ha! ot zrządzenie losu. Napieramy więc wzwyż.
Początek jest dość łagodny mimo, że to szlak pieszy a nie rowerowy (zaczynałem na rowerowym). Jedyne problemy sprawia błoto, być może widoczne gdzieś za przednim kołem blureja.
Po jakimś czasie robi się jednak grubiej, do tego poza kałużami... pieszy szlak został przejechany przez drwali. Ścieżka jest momentami ledwo dostrzegalna, pełno jest gałęzi i pościnanych drzewek. Kiedy robi się na prawdę stromo muszę prowadzić. Pierwsze drzewko jakoś przeskoczę, drugie także, ale zawsze znajdzie się takie na którym albo braknie sił, albo tylne koło się uślizgnie i koniec jazdy. Tuż przy wypłaszczeniu, kiedy wreszcie wyjechałem z obszaru ściętych drzew znalazłem grzybka podczas gdy starałem się zidentyfikować kierunek w którym dalej kieruje się szlak.
Mimo trudności technicznej szlaku pieszego dość szybko osiągam pierwszy szczycik. Szyndzielowa 533m n.p.m. Już prawie 200m uphillu zrobione. Blurej w nowych białych bucikach pozuje do zdjęcia pod tabliczką.
Dalej przebieg szlaku jest bardzo ciekawy. Najpierw jest krótki zjazd - nie ma co panikować, nawet ja sobie poradziłem na nim. Po czym jedzie się spory kawałek granią by rozpocząć wspinaczkę na kolejny szczycik pośredni. Przejażdżka grania nie jest bynajmniej po płaskim, jest to seria niewielkich hopek uatrakcyjnionych bardzo skałami i korzeniami - miejscami skałki bywają większe niż rosłe hipopotamy.
To już Zamkowa Góra na którą dotarłem po krótkiej wspinaczce po przejeździe granią (trawersie można by też rzec).
Za Zamkową Górą nie tylko czekał mnie zjazd ale też najdłuższy chyba płaski fragment trasy. Fajnie można było pocinać i tylko amortyzator pracował na kamulach.
Taki wysiłek i tempo zasługiwały na odpoczynek. Więc jak tylko znalazła się fajna ławeczka to sobie na niej przycupnęliśmy na chwilkę. To miejsce to Plac Konrada Habla. Snickers krzepi i jedziemy dalej, szczególnie, że w okolicy tej było bardzo mokro i zimno. Może się wydawać, że jadę szlakiem rowerowym i... tak w tym momencie jest, bo piesze szlaki z rowerowym co chwila się przecinają a fragmenty są po prostu wspólne.
To już Przełęcz Morka (707m n.p.m.). W sumie nie wiem jakim cudem nagle taki skok wysokości :) A tak serio to było tam kilka momentów. Sam podjazd pieszym szlakiem pod Morką jest bardzo interesujący, fajnym "rowem" się jedzie. W sumie zjazd jest jeszcze lepszy. Ogólnie wokół mokrej można sobie pojeździć.
Za Przełęczą Mokrą jest kawałek "wypłaszczenia" bo tam szlak pieszy znów łączy się z rowerowym. Wypłaszczenie to jest o tyle dobre, że potem zaczyna się atak szczytowy na Biskupią Kopę - można więc zregenerować siły, albo podreperować średnią prędkość.
Jak pisałem, tuż tuż i zaczął się atak szczytowy. Jak przystało na harpagana czym pojechałem - czarnym kurde pieszym szlakiem. Szczyt kurde geniuszu trzeba przyznać. Pojechałem to w tym momencie za mocne słowo. Troszkę wstyd, ale baaaardzo dużą część ataku szczytowego po prostu prowadziłem rower. Luźne kamienie, stromizna, jeszcze więcej kamieni, wąska ścieżka a po bokach gęsta kosodrzewina, jeżyny, chujemujedzikiewęże. No, dobra, nie tłumaczę się, po prostu cienki jestem jak przysłowiowa dupa węża. Na zdjęciu wyglądam jak pół dupy zza krzaka, bo przysłowiowo jak w Kieleckim były warunki. Na wieżę nie wchodziłem, bo pełno oszustów i złodziei na szczycie a roweru nie ma czym przypiąć. Do tego musiałem ubrać na siebie wszystkie, dokładnie wszystkie ubrania jakie ze sobą wiozłem i nadal było zimno. Zjadłem więc batonik musli i na dół - dogonić jadące konno dziewczyny które mijałem podczas gdy jeszcze podjeżdżałem.
Jakieś 50m od szczytu (w poziomie 50m), tak żeby mieć jakiś widok z góry.
Z Grzebienia był całkiem fajny widok na świat, ale zamiast widoku macie plakietkę, po widok każdy sobie sam może pojechać. Poza widokiem Grzebień to jakieś cholerne gołoborze. Tyle kamieni, co tam, to by można połowę świata muzułmańskiego ukamienować i jeszcze by zostało. Jazda była beznadziejna dlatego zmieniłem nieco kierunek, wróciłem się troszkę, przejechałem przy schronisku i wróciłem na rowerowy szlak w celu szybkiego zjazdu - bo jak podejrzewałem nie mam techniki na szlak pieszy.
Szlak rowerowy okazał się na tyle przyjemny, że sobie leciałem 30-50, bo choć tego nie widać to jest na nim też jakoś tam pochyło. Ogólnie to rewelolo ten szlak rowerowy, po co się tym pieszym męczyłem?
Ano, po to męczyłęm się pieszym, bo na rowerowym nudy i człowiekowi odbija i robi takie rzeczy jak widać na zdjęciu powyżej.
Rowerowy...
O i to jest bardzo ważne miejsce - Przełęcz Pod Zamkową Górą. Zrobiłem dookoła niej ze 3 pętle i dlatego taki wielki dystans wycieczki jest ;-) Nie no ale seriancko, trasa do niej i od niej jest superaśna, trasa dookoła niej też, po prostu chce się tam jeździć.
Jedyna wada dróg w tej okolicy to te kamienie. Tak na nich trzęsie i rzuca, że może komuś np. wylecieć bidon, upaść na ustnik i wbić ustnik do środka. To właśnie zdarzyło się mnie i straciłem swój ulubiony bidon Elite 1L. Cholerny 1L rewelacyjnego bidonu... ehh... no nic koszta zabawy na świeżym powietrzu.
Pomyślałem, że skoro pękł mi bidon to sfotografuję także blureja, na wszelki wypadek jakby miał pęknąć to niech chociaż ma jedno zdjęcie w kwiecie wieku/siły/urody/takietam.
A co mi tam, jak już stoję i płaczę nad bidonem to i drzewo niech ma zdjęcie. Jakby miało pęknąć to przynajmniej jakaś pamiątka zostanie.
No i droga, nie można zapomnieć o drodze. Przecież z fizyki wiadomo, że akcja=reakcja, więc z taką samą siłą z jaką oberwał bidon oberwało się i drodze. Jakby miała pęknąć albo coś to też niech ma zdjęcie zawczasu.
To jeszcze z pętli dookoła Przełęczy Pod Zamkową Górą. Nie widać, ale w żałobie po bidonie jadę.
A to już próby artystycznego ujęcia zjazdu z Przełęczy Pod Zamkową Górą. Świetny kawałek zjazdu, tylko było nieco zbyt mokro i grząsko żeby tam poszaleć. Musiałem sporą część przejechać obok tego rowu/drogi.
Hehe, jest też z inną częścią roweru ;p
A teraz bez ściemy. Kilometrów wyszło więcej nie dlatego, że odwaliłem milion kółek po jakiejś tam przełęczy (choć faktycznie to zrobiłem) ale dlatego, że robiłem wszystkie misje poboczne, w tym wjechałem sobie na Olszak (453m n.p.m.) - a start do niego był praktycznie spod startu na Biskupią, bo z 500m obok przez wieś przejechałem no i rzekę też przepłynąłem.
Szlak na Olszak miał ten plus niewątpliwy, że przejeżdżał nie tylko przez jakieś tam szczyciki czy placyki ale też zahaczył o jakieś zalane kamieniołomy i takie tam atrakcje. Tutaj może nie widać za dobrze, ale tam rzęsa wodna pływa i jest ze 4 metry spadania do poziomu tejże rzęsy wodnej z poziomu tego że blureja.
Jak np. tutaj, Żabie Oczko.
Żabie Oczko z innej perspektywy, być może bardziej korzystnej. Mimo zmęczenia i późnej pory jakoś niespecjalnie zachęcało do kąpieli. Jednakoż wcale nie dlatego, że gdzieś tam pałętał się znak zakazujący kąpieli. Ogólnie sprawia wrażenie, że nie nadaje się za bardzo do nurkowania dla osób o wzroście powyżej 20cm
Być może zapomniałem dodać, ale szlak na Olszak to też oczywiście pieszy i tym razem bez opcji na rowerowy jeśli się orientuję dobrze. Tutaj takie ujęcie za plecy - tamtędy przyjechałem. Pod górę nie wiem czy bym dał rady, bo choć za wysokie toto nie było to dość, hmm, jakby to ująć właściwie, "skaliste". Potem był kawałek ścieżki edukacyjnej, kawałek ciekawego zjazdu i krótki przejazd do samochodu wąskim asfalcikiem/trasą rowerową i koniec. Na mecie byłem idealnie o czasie gdyż słoneczko właśnie zaszło i zaczynało robić się ciemno.
Krótko podsumowując. Tereny na rower idealne, liczba ścieżek wprost nieograniczona, praktycznie każdy szlak pieszy jest przejezdny. Dla osób zupełnie nie technicznych może zajść potrzeba, żeby po tych kamieniach podprowadzić przez chwilę rower. Ale ogólnie nie ma tam jakichś gigantycznych dystansów i po chwili znów powinno się zacząć przejezdnie lub choćby płasko - więc łatwo na tyle aby dało się jechać bez techniki. Bardzo udany wyjazd i na pewno jeszcze odwiedzę tamte rejony do czego też wszystkich bardzo zachęcam.
Dobra, jedziemy z fotami, bo izotonik plastikiem naciąga.
Start w Pokrzywnej, wysokość 340m n.p.m. Maździocha zostaje tuż nad Złotym Potokiem, podczas parkowania miałem chwilę grozy czy do niego nie wjadę. Ma całkiem fajną miejscówkę tuż obok Alfy 159 i Merca W201 - zacne towarzycho, nie będzie się nudziła. Ruszam nieco zdezorientowany, bo choć jestem na szlaku z którego chciałem wystartować, to nie wiem w którą jego stronę powinienem jechać - jest płasko. Wybrałem złą ;-) Orientuję się kiedy trafiam na skrzyżowanie ze szlakiem z którego zrezygnowałem, bo bałem się, że na niego nie trafię - ha! ot zrządzenie losu. Napieramy więc wzwyż.
Początek jest dość łagodny mimo, że to szlak pieszy a nie rowerowy (zaczynałem na rowerowym). Jedyne problemy sprawia błoto, być może widoczne gdzieś za przednim kołem blureja.
Po jakimś czasie robi się jednak grubiej, do tego poza kałużami... pieszy szlak został przejechany przez drwali. Ścieżka jest momentami ledwo dostrzegalna, pełno jest gałęzi i pościnanych drzewek. Kiedy robi się na prawdę stromo muszę prowadzić. Pierwsze drzewko jakoś przeskoczę, drugie także, ale zawsze znajdzie się takie na którym albo braknie sił, albo tylne koło się uślizgnie i koniec jazdy. Tuż przy wypłaszczeniu, kiedy wreszcie wyjechałem z obszaru ściętych drzew znalazłem grzybka podczas gdy starałem się zidentyfikować kierunek w którym dalej kieruje się szlak.
Mimo trudności technicznej szlaku pieszego dość szybko osiągam pierwszy szczycik. Szyndzielowa 533m n.p.m. Już prawie 200m uphillu zrobione. Blurej w nowych białych bucikach pozuje do zdjęcia pod tabliczką.
Dalej przebieg szlaku jest bardzo ciekawy. Najpierw jest krótki zjazd - nie ma co panikować, nawet ja sobie poradziłem na nim. Po czym jedzie się spory kawałek granią by rozpocząć wspinaczkę na kolejny szczycik pośredni. Przejażdżka grania nie jest bynajmniej po płaskim, jest to seria niewielkich hopek uatrakcyjnionych bardzo skałami i korzeniami - miejscami skałki bywają większe niż rosłe hipopotamy.
To już Zamkowa Góra na którą dotarłem po krótkiej wspinaczce po przejeździe granią (trawersie można by też rzec).
Za Zamkową Górą nie tylko czekał mnie zjazd ale też najdłuższy chyba płaski fragment trasy. Fajnie można było pocinać i tylko amortyzator pracował na kamulach.
Taki wysiłek i tempo zasługiwały na odpoczynek. Więc jak tylko znalazła się fajna ławeczka to sobie na niej przycupnęliśmy na chwilkę. To miejsce to Plac Konrada Habla. Snickers krzepi i jedziemy dalej, szczególnie, że w okolicy tej było bardzo mokro i zimno. Może się wydawać, że jadę szlakiem rowerowym i... tak w tym momencie jest, bo piesze szlaki z rowerowym co chwila się przecinają a fragmenty są po prostu wspólne.
To już Przełęcz Morka (707m n.p.m.). W sumie nie wiem jakim cudem nagle taki skok wysokości :) A tak serio to było tam kilka momentów. Sam podjazd pieszym szlakiem pod Morką jest bardzo interesujący, fajnym "rowem" się jedzie. W sumie zjazd jest jeszcze lepszy. Ogólnie wokół mokrej można sobie pojeździć.
Za Przełęczą Mokrą jest kawałek "wypłaszczenia" bo tam szlak pieszy znów łączy się z rowerowym. Wypłaszczenie to jest o tyle dobre, że potem zaczyna się atak szczytowy na Biskupią Kopę - można więc zregenerować siły, albo podreperować średnią prędkość.
Jak pisałem, tuż tuż i zaczął się atak szczytowy. Jak przystało na harpagana czym pojechałem - czarnym kurde pieszym szlakiem. Szczyt kurde geniuszu trzeba przyznać. Pojechałem to w tym momencie za mocne słowo. Troszkę wstyd, ale baaaardzo dużą część ataku szczytowego po prostu prowadziłem rower. Luźne kamienie, stromizna, jeszcze więcej kamieni, wąska ścieżka a po bokach gęsta kosodrzewina, jeżyny, chujemujedzikiewęże. No, dobra, nie tłumaczę się, po prostu cienki jestem jak przysłowiowa dupa węża. Na zdjęciu wyglądam jak pół dupy zza krzaka, bo przysłowiowo jak w Kieleckim były warunki. Na wieżę nie wchodziłem, bo pełno oszustów i złodziei na szczycie a roweru nie ma czym przypiąć. Do tego musiałem ubrać na siebie wszystkie, dokładnie wszystkie ubrania jakie ze sobą wiozłem i nadal było zimno. Zjadłem więc batonik musli i na dół - dogonić jadące konno dziewczyny które mijałem podczas gdy jeszcze podjeżdżałem.
Jakieś 50m od szczytu (w poziomie 50m), tak żeby mieć jakiś widok z góry.
Z Grzebienia był całkiem fajny widok na świat, ale zamiast widoku macie plakietkę, po widok każdy sobie sam może pojechać. Poza widokiem Grzebień to jakieś cholerne gołoborze. Tyle kamieni, co tam, to by można połowę świata muzułmańskiego ukamienować i jeszcze by zostało. Jazda była beznadziejna dlatego zmieniłem nieco kierunek, wróciłem się troszkę, przejechałem przy schronisku i wróciłem na rowerowy szlak w celu szybkiego zjazdu - bo jak podejrzewałem nie mam techniki na szlak pieszy.
Szlak rowerowy okazał się na tyle przyjemny, że sobie leciałem 30-50, bo choć tego nie widać to jest na nim też jakoś tam pochyło. Ogólnie to rewelolo ten szlak rowerowy, po co się tym pieszym męczyłem?
Ano, po to męczyłęm się pieszym, bo na rowerowym nudy i człowiekowi odbija i robi takie rzeczy jak widać na zdjęciu powyżej.
Rowerowy...
O i to jest bardzo ważne miejsce - Przełęcz Pod Zamkową Górą. Zrobiłem dookoła niej ze 3 pętle i dlatego taki wielki dystans wycieczki jest ;-) Nie no ale seriancko, trasa do niej i od niej jest superaśna, trasa dookoła niej też, po prostu chce się tam jeździć.
Jedyna wada dróg w tej okolicy to te kamienie. Tak na nich trzęsie i rzuca, że może komuś np. wylecieć bidon, upaść na ustnik i wbić ustnik do środka. To właśnie zdarzyło się mnie i straciłem swój ulubiony bidon Elite 1L. Cholerny 1L rewelacyjnego bidonu... ehh... no nic koszta zabawy na świeżym powietrzu.
Pomyślałem, że skoro pękł mi bidon to sfotografuję także blureja, na wszelki wypadek jakby miał pęknąć to niech chociaż ma jedno zdjęcie w kwiecie wieku/siły/urody/takietam.
A co mi tam, jak już stoję i płaczę nad bidonem to i drzewo niech ma zdjęcie. Jakby miało pęknąć to przynajmniej jakaś pamiątka zostanie.
No i droga, nie można zapomnieć o drodze. Przecież z fizyki wiadomo, że akcja=reakcja, więc z taką samą siłą z jaką oberwał bidon oberwało się i drodze. Jakby miała pęknąć albo coś to też niech ma zdjęcie zawczasu.
To jeszcze z pętli dookoła Przełęczy Pod Zamkową Górą. Nie widać, ale w żałobie po bidonie jadę.
A to już próby artystycznego ujęcia zjazdu z Przełęczy Pod Zamkową Górą. Świetny kawałek zjazdu, tylko było nieco zbyt mokro i grząsko żeby tam poszaleć. Musiałem sporą część przejechać obok tego rowu/drogi.
Hehe, jest też z inną częścią roweru ;p
A teraz bez ściemy. Kilometrów wyszło więcej nie dlatego, że odwaliłem milion kółek po jakiejś tam przełęczy (choć faktycznie to zrobiłem) ale dlatego, że robiłem wszystkie misje poboczne, w tym wjechałem sobie na Olszak (453m n.p.m.) - a start do niego był praktycznie spod startu na Biskupią, bo z 500m obok przez wieś przejechałem no i rzekę też przepłynąłem.
Szlak na Olszak miał ten plus niewątpliwy, że przejeżdżał nie tylko przez jakieś tam szczyciki czy placyki ale też zahaczył o jakieś zalane kamieniołomy i takie tam atrakcje. Tutaj może nie widać za dobrze, ale tam rzęsa wodna pływa i jest ze 4 metry spadania do poziomu tejże rzęsy wodnej z poziomu tego że blureja.
Jak np. tutaj, Żabie Oczko.
Żabie Oczko z innej perspektywy, być może bardziej korzystnej. Mimo zmęczenia i późnej pory jakoś niespecjalnie zachęcało do kąpieli. Jednakoż wcale nie dlatego, że gdzieś tam pałętał się znak zakazujący kąpieli. Ogólnie sprawia wrażenie, że nie nadaje się za bardzo do nurkowania dla osób o wzroście powyżej 20cm
Być może zapomniałem dodać, ale szlak na Olszak to też oczywiście pieszy i tym razem bez opcji na rowerowy jeśli się orientuję dobrze. Tutaj takie ujęcie za plecy - tamtędy przyjechałem. Pod górę nie wiem czy bym dał rady, bo choć za wysokie toto nie było to dość, hmm, jakby to ująć właściwie, "skaliste". Potem był kawałek ścieżki edukacyjnej, kawałek ciekawego zjazdu i krótki przejazd do samochodu wąskim asfalcikiem/trasą rowerową i koniec. Na mecie byłem idealnie o czasie gdyż słoneczko właśnie zaszło i zaczynało robić się ciemno.
Krótko podsumowując. Tereny na rower idealne, liczba ścieżek wprost nieograniczona, praktycznie każdy szlak pieszy jest przejezdny. Dla osób zupełnie nie technicznych może zajść potrzeba, żeby po tych kamieniach podprowadzić przez chwilę rower. Ale ogólnie nie ma tam jakichś gigantycznych dystansów i po chwili znów powinno się zacząć przejezdnie lub choćby płasko - więc łatwo na tyle aby dało się jechać bez techniki. Bardzo udany wyjazd i na pewno jeszcze odwiedzę tamte rejony do czego też wszystkich bardzo zachęcam.
Bela trip
Piątek, 16 sierpnia 2013 Kategoria bike: kuota, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 114.57 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:21 | km/h: | 21.41 |
Pr. maks.: | 71.90 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2510m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zjechaliśmy się z bratem na chacie i wieczorem pojawił się pomysł wyjazdu na Pradziada - jako że Paweł nigdy jeszcze po górach nie jeździł a Pradziad jest najbliżej.
Szybkie wieczorne ogarnięcie trasy i rano można wyruszać. Z rana same problemy, najpierw zwyczajowo można by rzec - przygotowanie, pakowanie itp trwa za długo. Potem problemy na trasie opóźniają dojazd o ponad godzinę (sporo remontów, 30km objazd po drogach w okropnym stanie).
Wreszcie jednak docieramy na miejsce, do którejś z rzędu miejscowości Bela. Znajdujemy darmowy parking w cieniu i lecimy w góry. Od startu zaczyna się podjazd, miejscami tabliczki 11 czy 12% mówią, że Paweł ma okazję poznać góry od tej lepszej strony :)
Start podjazdu na Pradziada. W nogach prawie nic choć z ambitnymi procentami. Dość późna pora, bo godzina 14. Idealna temperatura i słońce z nielicznymi chmurkami.
Na szczyt dojeżdżam z dużym prawdopodobieństwem ustanawiając życiówkę - 40 i pół minuty. Odpoczynek na szczycie trwa kilkanaście sekund - jechałem za słabo ;-) Trudno powiedzieć ile w tym zasługi krótkiego dojazdu z niewielką intensywnością a ile Kuoty :)
Po praktycznie równych 10 minutach na szczyt dociera Paweł - wrzucam zdjęcie które dodatkowo ukazuje tłum jaki panował na podjeździe od Owczarni. Od owczarni, bo może z 10 osób szło drogą od parkingu, pozostali wjeżdżali autobusami - na zjeździe do Owczarni trzeba będzie wyjątkowo uważać.
Zamiast tradycyjnej foty z Pradziadem zrobiłem sobie taką z jego mniejszą kutasoidalną kopią stojącą na tyłach. Paweł oczywiście nie wzgardził fotą z tym większym i ważniejszym Pradziadem stojącym na przedzie, ale daruję sobie wklejanie setek słit foci.
Jeszcze panorama z platformy widokowej.
Słit focia z głupią miną jak pod słońce.
I można zacząć zjeżdżać. Jak widać pierwsze spotkanie z górskim zjazdem wywiera spore wrażenie :)
Zjazd bardzo spokojnie, choć tam padł max speed wycieczki. Do Owczarni właściwie nei dało się jechać. Może kilka chwil było 50km/h. Kilka razy było też praktycznie 10km/h jak dzieci czy psy wybiegały przed koło. Za Owczarnią także spokojnie, na pierwszy zjazd nie chciałem zostawić Pawła samego, trzymałem się z przodu, nie dokręcałem a conajwyżej składałem. Wystarczyło na ciekawy przejazd. W sumie wiele szybciej i tak by się zjeżdżać nie dało, bo ostatnia prosta była już za kolumną samochodów, która widocznie została puszczona na zjazd niedługo przed nami.
Po zjeździe odrobina powrotu, żeby zatankować wodę życia na dalszą trasę.
Potem rozpoczął się spokojny zjazd dalej. Przelotowa ~38km/h i lecim. Niestety nie obyło się bez pomyłki nawigacyjnej. Skręciłem za późno w prawo a potem za wcześnie, co skończyło się zatoczeniem pętli. Całe szczęście niewielkiej.
Popas gdzieś za Rymarovem. Posiłek składał się z chałwy której już od setek lak nie wcinałem zapitej oczywiście wodą życia.
Na kolejnych zjazdach Paweł czuł się już znacznie lepiej.
Skrócenie drogi w Sobotinie na Marsikov poprowadziło nas dość ciekawą ścieżką ze wskazaniem na dobry teren do mtb. W Marsikovie ciekawy czarno-biały kościół rzucał się w oczy. Na rozjeździe w Marsikovie okazało się, że droga na Filipova jest zamknięta - jednak podjęliśmy ryzyko sprawdzić dlaczego. Okazało się, że potoczek, w którym nawet nie było wody zmył most, który został teraz praktycznie odnowiony, ale jeszcze nie było na nim nawierzchni. Rower można jednak było bezpiecznie przeprowadzić. Potem trochę jazdy po płaskim przez wioski i rozpoczęła się ostatnia wspinaczka na Cervonohorskie Sedlo.
Koniec ostatniego podjazdu na trasie wywołał niemal wzruszenie ;-)
Zjazd odbywał się na tyle późno, że było rzeczywiście zimno. Dopiero jak zacząłem dokręcać i się składać do pozycji na ramie zrobiło się całkiem przyjemnie. Kilka razy musiałem przez to zatrzymywać się i czekać na Pawła, który z zimnem radził sobie powolną jazdą. Gdybym wcześniej znał ten zjazd to mimo niekoniecznie ogromnego spadku padłaby jakaś ciekawa prędkość. Bardzo mało ostrych zakrętów sprawiło, że wyłożony na ramie leciałem ze stabilną prędkością ~69km/h w dół. Wystarczyło trochę podokręcać i pewnie 80 by pękło.
Ominęliśmy ze względu na późną porę zbiorniki wodne elektrowni Dlouhé Stráně. Mimo tego pominięcia dotarliśmy do auta dopiero o 19:30. Co ciekawe, ktoś wycieczkę zaczął później niż my. Tuż za moją Mazdą stała prawie taka sama, prawie, bo kombi w której pompka rowerowa i koc rozłożony na tyle sugerowały, że też rowerzyści przyjechali podjechać sobie na Pradziada.
Ogólnie wyjazd bardzo udany, głównie ze względu na pogodę. Ani za gorąco ani za zimno. Zimno na powrocie wynikało z późnej pory, a to niestety przez objazdy głównie. Następnym razem trzeba wziąć 3 godzinną poprawkę do planu i zdecydowanie wcześniej wyruszyć.
Szybkie wieczorne ogarnięcie trasy i rano można wyruszać. Z rana same problemy, najpierw zwyczajowo można by rzec - przygotowanie, pakowanie itp trwa za długo. Potem problemy na trasie opóźniają dojazd o ponad godzinę (sporo remontów, 30km objazd po drogach w okropnym stanie).
Wreszcie jednak docieramy na miejsce, do którejś z rzędu miejscowości Bela. Znajdujemy darmowy parking w cieniu i lecimy w góry. Od startu zaczyna się podjazd, miejscami tabliczki 11 czy 12% mówią, że Paweł ma okazję poznać góry od tej lepszej strony :)
Start podjazdu na Pradziada. W nogach prawie nic choć z ambitnymi procentami. Dość późna pora, bo godzina 14. Idealna temperatura i słońce z nielicznymi chmurkami.
Na szczyt dojeżdżam z dużym prawdopodobieństwem ustanawiając życiówkę - 40 i pół minuty. Odpoczynek na szczycie trwa kilkanaście sekund - jechałem za słabo ;-) Trudno powiedzieć ile w tym zasługi krótkiego dojazdu z niewielką intensywnością a ile Kuoty :)
Po praktycznie równych 10 minutach na szczyt dociera Paweł - wrzucam zdjęcie które dodatkowo ukazuje tłum jaki panował na podjeździe od Owczarni. Od owczarni, bo może z 10 osób szło drogą od parkingu, pozostali wjeżdżali autobusami - na zjeździe do Owczarni trzeba będzie wyjątkowo uważać.
Zamiast tradycyjnej foty z Pradziadem zrobiłem sobie taką z jego mniejszą kutasoidalną kopią stojącą na tyłach. Paweł oczywiście nie wzgardził fotą z tym większym i ważniejszym Pradziadem stojącym na przedzie, ale daruję sobie wklejanie setek słit foci.
Jeszcze panorama z platformy widokowej.
Słit focia z głupią miną jak pod słońce.
I można zacząć zjeżdżać. Jak widać pierwsze spotkanie z górskim zjazdem wywiera spore wrażenie :)
Zjazd bardzo spokojnie, choć tam padł max speed wycieczki. Do Owczarni właściwie nei dało się jechać. Może kilka chwil było 50km/h. Kilka razy było też praktycznie 10km/h jak dzieci czy psy wybiegały przed koło. Za Owczarnią także spokojnie, na pierwszy zjazd nie chciałem zostawić Pawła samego, trzymałem się z przodu, nie dokręcałem a conajwyżej składałem. Wystarczyło na ciekawy przejazd. W sumie wiele szybciej i tak by się zjeżdżać nie dało, bo ostatnia prosta była już za kolumną samochodów, która widocznie została puszczona na zjazd niedługo przed nami.
Po zjeździe odrobina powrotu, żeby zatankować wodę życia na dalszą trasę.
Potem rozpoczął się spokojny zjazd dalej. Przelotowa ~38km/h i lecim. Niestety nie obyło się bez pomyłki nawigacyjnej. Skręciłem za późno w prawo a potem za wcześnie, co skończyło się zatoczeniem pętli. Całe szczęście niewielkiej.
Popas gdzieś za Rymarovem. Posiłek składał się z chałwy której już od setek lak nie wcinałem zapitej oczywiście wodą życia.
Na kolejnych zjazdach Paweł czuł się już znacznie lepiej.
Skrócenie drogi w Sobotinie na Marsikov poprowadziło nas dość ciekawą ścieżką ze wskazaniem na dobry teren do mtb. W Marsikovie ciekawy czarno-biały kościół rzucał się w oczy. Na rozjeździe w Marsikovie okazało się, że droga na Filipova jest zamknięta - jednak podjęliśmy ryzyko sprawdzić dlaczego. Okazało się, że potoczek, w którym nawet nie było wody zmył most, który został teraz praktycznie odnowiony, ale jeszcze nie było na nim nawierzchni. Rower można jednak było bezpiecznie przeprowadzić. Potem trochę jazdy po płaskim przez wioski i rozpoczęła się ostatnia wspinaczka na Cervonohorskie Sedlo.
Koniec ostatniego podjazdu na trasie wywołał niemal wzruszenie ;-)
Zjazd odbywał się na tyle późno, że było rzeczywiście zimno. Dopiero jak zacząłem dokręcać i się składać do pozycji na ramie zrobiło się całkiem przyjemnie. Kilka razy musiałem przez to zatrzymywać się i czekać na Pawła, który z zimnem radził sobie powolną jazdą. Gdybym wcześniej znał ten zjazd to mimo niekoniecznie ogromnego spadku padłaby jakaś ciekawa prędkość. Bardzo mało ostrych zakrętów sprawiło, że wyłożony na ramie leciałem ze stabilną prędkością ~69km/h w dół. Wystarczyło trochę podokręcać i pewnie 80 by pękło.
Ominęliśmy ze względu na późną porę zbiorniki wodne elektrowni Dlouhé Stráně. Mimo tego pominięcia dotarliśmy do auta dopiero o 19:30. Co ciekawe, ktoś wycieczkę zaczął później niż my. Tuż za moją Mazdą stała prawie taka sama, prawie, bo kombi w której pompka rowerowa i koc rozłożony na tyle sugerowały, że też rowerzyści przyjechali podjechać sobie na Pradziada.
Ogólnie wyjazd bardzo udany, głównie ze względu na pogodę. Ani za gorąco ani za zimno. Zimno na powrocie wynikało z późnej pory, a to niestety przez objazdy głównie. Następnym razem trzeba wziąć 3 godzinną poprawkę do planu i zdecydowanie wcześniej wyruszyć.
Brzeg Dolny
Sobota, 27 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 96.61 | Km teren: | 3.00 | Czas: | 03:29 | km/h: | 27.73 |
Pr. maks.: | 49.10 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 100m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z rana pojechałem kupić licznik, potem miałem kilka spraw do załatwienia i zrobił się wieczór - mimo to postanowiłem się gdzieś przewieźć, wybór padł na Brzeg Dolny.
Problemem okazało się dla mnie opuszczenie miasta - przez dążenie do zbytniego skrócenia tej części trasy - znacząco ją przedłużyłem gubiąc się w mieście i trafiając na drogi, po których na szosie nie dało się jechać z powodu okropnego stanu nawierzchni.
Jak tylko udało się opuścić miasto to średnia zaczęła magicznie rosnąć, z poziomu ~25km/h po 20km (tak, praktycznie tyle zajęło mi opuszczenie granic Wrocławia!) bardzo szybko zrobiło się 30km/h. Przelotowa przez spory czas była ~38km/h.
Gdzieś w okolicach Brzegu Dolnego sił już mi zaczynało brakować i przelotowa spadła w okolice 35km/h, ale średnia była już wówczas 33km/h :)
W samym Brzegu Dolnym na przeprawie spotykam grupkę rowerzystów z Wrocławia, którzy także chcieli się przeprawić. Niestety prom już dziś (bądź w ogóle?) nie kursuje. Jest człowieczek, który może za 30 minut przewieźć na drugi brzeg łódką. No ale zaraz, łódka jedna, malutka a ludzi chętnych dostać się na drugi brzeg jest piątka... postanawiamy wspólnie przeprawić się przez most kolejowy.
Mimo deklaracji o znajomości trasy złożonej przez przewodnika ekipy do której się przyłączyłem nie możemy trafić na most. Odjeżdżam więc od grupy obadać sytuację i już po chwili dostaję wszelkie niezbędne informacje od miejscowego. Cofam się po resztę i jedziemy dalej.
No właśnie - jak się okazuje aby dotrzeć do mostu kolejowego trzeba zaliczyć teren. Na mtbie nigdy na tę drogę nie trafiłem, bo zawsze udawało mi się promem przeprawić - i jak na złość szosą musiałem trafić ;-)
Most przypomina ten, który pokonać można po drugiej strony od Wrocławia, tyle, że część dla pieszych/rowerzystów wygląda zdecydowanie pewniej - nie ma strachu aby się przeprawić, bo nie brakuje desek a i barierka nie sprawia wrażenia jakby to ją trzeba było trzymać by nie spadła.
Zresztą proszę ocenić - jak dla mnie zero emocji. Może tylko trochę cieńsza jest ta kładka, przez co nie wiem czy szeroka kiera od blureja nie sprawiałą by tutaj kłopotów.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, co dawało bardzo dobre światło do zdjęć. Aż szkoda, że nie miałem czasu no i porządnego sprzętu fotograficznego ze sobą.
A oto ludziki z którymi chwilę jechałem. Na tej przeprawie przez most musieliśmy się rozdzielić, gdyż połowa ekipy nie miała odwagi pokonać mostu, a druga połowa jakoś nie była w stanie przekonać tej pierwszej... A ja musiałem napierniczać bo świateł żadnych nie miałem, a do zmroku pozostawało już niewiele czasu. Jakby ktoś z Was przypadkiem trafił na mój wpis to można się umówić na jakąś wycieczkę - wezmę mtb, żebym nie musiał mówić, że odjadę jak tempo będzie dla mnie za słabe - na mtb nie ma za słabego tempa (zależy od dystansu, bo przy <20km/h tyłek mnie boli po jakichś 40km).
Do tego miejsca dotarłem całkiem sprawnie i ze średnią jeszcze powyżej 30 km/h. Niestety niedługo po pokonaniu granicy Wrocławia zupełnie mnie odcięło. Najpierw wyzwaniem stało się trzymanie prędkości >25km/h a potem nawet i 20km/h było męczące. Nie wiem czy to przez upał, czy to, że od rana zjadłem tylko niewielkie śniadanie, ale po prostu nie miałem sił na nic... odjazd jak na zimowej przejażdżce z chmielem i pavlem gdzie najpierw ciągnąłem całą wyprawę, a potem odpadłem tak że niemal straciłem ich z widoku.
licznik na BS właśnie przebił mi 40000 km!
Problemem okazało się dla mnie opuszczenie miasta - przez dążenie do zbytniego skrócenia tej części trasy - znacząco ją przedłużyłem gubiąc się w mieście i trafiając na drogi, po których na szosie nie dało się jechać z powodu okropnego stanu nawierzchni.
Jak tylko udało się opuścić miasto to średnia zaczęła magicznie rosnąć, z poziomu ~25km/h po 20km (tak, praktycznie tyle zajęło mi opuszczenie granic Wrocławia!) bardzo szybko zrobiło się 30km/h. Przelotowa przez spory czas była ~38km/h.
Gdzieś w okolicach Brzegu Dolnego sił już mi zaczynało brakować i przelotowa spadła w okolice 35km/h, ale średnia była już wówczas 33km/h :)
W samym Brzegu Dolnym na przeprawie spotykam grupkę rowerzystów z Wrocławia, którzy także chcieli się przeprawić. Niestety prom już dziś (bądź w ogóle?) nie kursuje. Jest człowieczek, który może za 30 minut przewieźć na drugi brzeg łódką. No ale zaraz, łódka jedna, malutka a ludzi chętnych dostać się na drugi brzeg jest piątka... postanawiamy wspólnie przeprawić się przez most kolejowy.
Mimo deklaracji o znajomości trasy złożonej przez przewodnika ekipy do której się przyłączyłem nie możemy trafić na most. Odjeżdżam więc od grupy obadać sytuację i już po chwili dostaję wszelkie niezbędne informacje od miejscowego. Cofam się po resztę i jedziemy dalej.
No właśnie - jak się okazuje aby dotrzeć do mostu kolejowego trzeba zaliczyć teren. Na mtbie nigdy na tę drogę nie trafiłem, bo zawsze udawało mi się promem przeprawić - i jak na złość szosą musiałem trafić ;-)
Most przypomina ten, który pokonać można po drugiej strony od Wrocławia, tyle, że część dla pieszych/rowerzystów wygląda zdecydowanie pewniej - nie ma strachu aby się przeprawić, bo nie brakuje desek a i barierka nie sprawia wrażenia jakby to ją trzeba było trzymać by nie spadła.
Zresztą proszę ocenić - jak dla mnie zero emocji. Może tylko trochę cieńsza jest ta kładka, przez co nie wiem czy szeroka kiera od blureja nie sprawiałą by tutaj kłopotów.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, co dawało bardzo dobre światło do zdjęć. Aż szkoda, że nie miałem czasu no i porządnego sprzętu fotograficznego ze sobą.
A oto ludziki z którymi chwilę jechałem. Na tej przeprawie przez most musieliśmy się rozdzielić, gdyż połowa ekipy nie miała odwagi pokonać mostu, a druga połowa jakoś nie była w stanie przekonać tej pierwszej... A ja musiałem napierniczać bo świateł żadnych nie miałem, a do zmroku pozostawało już niewiele czasu. Jakby ktoś z Was przypadkiem trafił na mój wpis to można się umówić na jakąś wycieczkę - wezmę mtb, żebym nie musiał mówić, że odjadę jak tempo będzie dla mnie za słabe - na mtb nie ma za słabego tempa (zależy od dystansu, bo przy <20km/h tyłek mnie boli po jakichś 40km).
Do tego miejsca dotarłem całkiem sprawnie i ze średnią jeszcze powyżej 30 km/h. Niestety niedługo po pokonaniu granicy Wrocławia zupełnie mnie odcięło. Najpierw wyzwaniem stało się trzymanie prędkości >25km/h a potem nawet i 20km/h było męczące. Nie wiem czy to przez upał, czy to, że od rana zjadłem tylko niewielkie śniadanie, ale po prostu nie miałem sił na nic... odjazd jak na zimowej przejażdżce z chmielem i pavlem gdzie najpierw ciągnąłem całą wyprawę, a potem odpadłem tak że niemal straciłem ich z widoku.
licznik na BS właśnie przebił mi 40000 km!
zalew Kluczbork
Niedziela, 21 lipca 2013 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam, cel: bez celu
Uczestnicy
Km: | 70.89 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 02:48 | km/h: | 25.32 |
Pr. maks.: | 47.99 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 100m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po usłyszeniu nowin o ukończeniu budowy zalewu Kluczborskiego nie mogłem go nie zobaczyć. Tak się udało, że Paweł zaproponował ten sam cel wycieczki - no i pojechaliśmy.
wpis u Pawła
Większość asfaltami. Początek bardzo spokojnie. Fragment ciekawej, nowo pobudowanej leśnej ścieżyny nieopodal Kozłowic rozpędził nas jednak. Do samego zalewu średnia >27km/h - jednak wiatr zacinający w plecy pod skosem miał w tym spory udział :)
Ostatni fragment do zalewu pokonujemy od strony basenu w Bąkowie - świetne są te ścieżki, choć teraz nieco rozjeżdżone, co sprawiło, że powstały objazdy i zupełnie nowy single track (też już dość szeroki).
Już widać zalew.
Ogólnie bardzo przyjemnie. W większej części zalew otacza ścieżynka pokryta kostką bauma przy której stoją ławeczki.
Pogoda nam dopisuje, dlatego też zatrzymujemy się na chwilę na wzniesieniu tuż przy brzegu zalewu - łapać słońce.
Jakby się dobrze przyjrzeć powyższemu zdjęciu to po prawej stronie widać plażę - oblegana była niemiłosiernie, niemal jak Bałtyk w szczycie sezonu. Ogólnie zalew spoko. Jak było widać i słychać po obłożeniu to bardzo się podoba mieszkańcom i był niewątpliwie przydatną inwestycją.
Przed powrotem jeszcze big milk i niebieski napój do bidonu.
Wraca się pod wiatr, ale całkiem spoko się jedzie. Były na prawdę mocne fragmenty, szczególnie za Unieszowem zaczęło się grubo. Najpierw ja pociągnąłem ~31km/h do Skałąg, potem Paweł złapał oddech i od zjazdu przed Kochłowicami do zjazdu na zalew Brzózka leciał ~41km/h (w tym podjazd na Kochłowice). Ostatnia premia górska - podjazd na przejazd Polanowicki z prędkością 37km/h należała do mnie :)
Rewelacyjna pogoda na rower!
wpis u Pawła
Większość asfaltami. Początek bardzo spokojnie. Fragment ciekawej, nowo pobudowanej leśnej ścieżyny nieopodal Kozłowic rozpędził nas jednak. Do samego zalewu średnia >27km/h - jednak wiatr zacinający w plecy pod skosem miał w tym spory udział :)
Ostatni fragment do zalewu pokonujemy od strony basenu w Bąkowie - świetne są te ścieżki, choć teraz nieco rozjeżdżone, co sprawiło, że powstały objazdy i zupełnie nowy single track (też już dość szeroki).
Już widać zalew.
Ogólnie bardzo przyjemnie. W większej części zalew otacza ścieżynka pokryta kostką bauma przy której stoją ławeczki.
Pogoda nam dopisuje, dlatego też zatrzymujemy się na chwilę na wzniesieniu tuż przy brzegu zalewu - łapać słońce.
Jakby się dobrze przyjrzeć powyższemu zdjęciu to po prawej stronie widać plażę - oblegana była niemiłosiernie, niemal jak Bałtyk w szczycie sezonu. Ogólnie zalew spoko. Jak było widać i słychać po obłożeniu to bardzo się podoba mieszkańcom i był niewątpliwie przydatną inwestycją.
Przed powrotem jeszcze big milk i niebieski napój do bidonu.
Wraca się pod wiatr, ale całkiem spoko się jedzie. Były na prawdę mocne fragmenty, szczególnie za Unieszowem zaczęło się grubo. Najpierw ja pociągnąłem ~31km/h do Skałąg, potem Paweł złapał oddech i od zjazdu przed Kochłowicami do zjazdu na zalew Brzózka leciał ~41km/h (w tym podjazd na Kochłowice). Ostatnia premia górska - podjazd na przejazd Polanowicki z prędkością 37km/h należała do mnie :)
Rewelacyjna pogoda na rower!
italia2013 - dzien 2 - grozne San Leo
Wtorek, 25 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 89.07 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 20.63 |
Pr. maks.: | 67.75 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1138m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
//tutaj będzie spis treści jak ukończę relację z wyprawy
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.
italia2013 - dzien 1 - sloneczne Rimini
Poniedziałek, 24 czerwca 2013 Kategoria opis: foto, dist: less than 50, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 21.61 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:34 | km/h: | 13.79 |
Pr. maks.: | 31.70 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 70m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
///tu będzie spis treści z wyjazdu, jak wpisy pozostałe zrobię.
opis u Tomka
Nauczeni ostatnimi wyjazdami postanowiliśmy wybrać cel wyprawy kierując się jedynie prognozami pogody - te nie były zbyt optymistyczne i zapowiadały deszcze nad większą częścią Europy, jednak udało nam się - tak przynajmniej sądziliśmy - odnaleźć suchą wyspę, która miała pozwolić nam przeczekać powódź i wjechać a Alpy gdy się tylko rozpogodzi.
Wyruszyliśmy w niedzielę, po całodziennej jeździe dotarliśmy do "słonecznego" Rimini u wybrzeży Adriatyku. Objechaliśmy miasteczko, ale ze względu na zmęczenie po jeździe (jazda samochodem nawet bardziej męczy niż rowerem) zatrzymaliśmy się na nocleg tak o gdzieś na obrzeżach. Ja spałem na rowie przy aucie, brzmi dość hardkorowo, ale śpiwór rozpiąłem, bo było mi za ciepło.
Przebudziłem się pierwszy po czym poszedłem na plażę.
Było już po wschodzie słońca, chmury pojawiły się nawet tutaj. Jednak mimo wczesnej pory było cieplutko, zasiadłem więc na falochronie i wygrzewałem się na kamieniach jak jaszczurka.
Widok w stronę Rimini też nie był najgorszy więc pozwoliłem sobie zrobić panoramę.
Ogólnie to wydać może się dziwne to, że na falochron doszedłem suchą stopą. Jednak sprawa miała się tak, że rankiem był po prostu odpływ. Trzeba przyznać, że plaża piaszczysta prezentuje się zdecydowanie lepiej od tych kamienistych znanych z Chorwacji czy Nicei. Do tego woda tutaj cieplejsza niż w Bałtyku. Ogólnie podczas gdy ja się wygrzewałem to na plaży trwały wzmożone prace natury różnorakiej. Jedni panowie stali na falochronach z wędkami i łowili ryby. Inni panowie wyciągali klatki z bliżej nieokreślonymi żyjątkami, które nie wiem, albo hodowali, albo łapali przez noc. Jeszcze inni przechadzali się wzdłuż falochronów i zbierali małże. No ale to wszystko nic przy tym co działo się na piasku. Koparkami równano plażę. Na całej jej długości ratownicy z grabiami zbierali wodorosty, grabili piasek a także przesiewali go. Niesamowite wręcz ile pracy jest potrzebne, aby to wszystko wyglądało tak, jak chcą to widzieć turyści.
Gdy wracałem do samochodu akurat Tomek wstał i wybierał się na plażę. Wziąłem więc tylko wodę i wróciłem wygrzewać się.
Jeszcze tylko zrobiliśmy słit-focię z pierwszym noclegiem w dobrym starym stylu, na dziko i z autem.
No i dalej, wygrzewać się.
Tomek postanowił tradycyjnie pierwszego dnia zjarać się na raczka, tak żeby w pozostałe dni móc jeździć z długim rękawem i kryć się w cieniu jak wampir.
Ogólnie plażing przez godzinkę może być... choć lepiej byłoby go zaaplikować po jeździe.
Gdy już się wygrzaliśmy, skierowaliśmy się na Camping Italia, gdzie powitano nas płynną angielszczyzną i skierowano do części nazwanej Germania V. Wszystkie kawałki tego pola nazwane były od państw, nie mieli chyba Polski, ale dlaczego skierowali nas akurat do Germanii?
Gdy już uporaliśmy się z rozbijaniem obozowiska - wyruszyliśmy na zwiedzanie "słonecznego" Rimini. Nabrzeże prezentuje się dość skromnie, porównując oczywiście do takich nabrzeży jak Monako czy Nicea. W sumie jak się teraz nad tym zastanowię to jest podobne do tego Chorwackiego. Wielkich jachtów nie ma, ale jakieś łódeczki to tam stoją. Zapachem natomiast przypomina Bałtyk... ale nie zatokę Pucką/Gdańską gdzie wali kałem tylko bardziej brzeg morza, gdzie śmierdzi rybą.
W sumie to miejscami był niezły cyrk.
Zaczął wzmagać się wiatr.
Niebo coraz bardziej pokrywało się chmurami.
Chmury nadciągały z północy, od Alp, wyglądały złowrogo i zasnuły już połowę horyzontu.
A my zamiast wiać gdzie pieprz rośnie obserwowaliśmy kite-surferów
Oraz robiliśmy sobie zabawne słit-focie
Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że o ile kite-surferzy już są mokrzy i dla nich deszcz niewiele zmienia, to dla nas jednak robi to różnicę - szczególnie biorąc poprawkę na to, że wali piorunami na horyzoncie i nawet słychać już niektóre uderzenia.
Szybka ocena podpowiedziała nam, że w obecnym miejscu nie mamy się gdzie ukryć - trzeba udać się gdzie indziej. Problem w tym, że wszelkie "gdzie indziej" prowadziło w stronę chmur i burzy. No ale cóż było robić... kolejna ocena była taka, że do obozu uciec i tak nie zdążyły, więc jedziemy na miasto. Po drodze złapałem interesujący technicznie podjazd.
Odnaleźliśmy Riminiański ryneczek z gotową ramką na słit-focie.
Który obfotografowaliśmy ze wszystkich stron bardzo dokładnie.
Jednak, gdy tylko z niego wyjechaliśmy,
Okazało się, że zdjęć wcale nie trzeba było robić, bo włoskie niebo otwarło się by nas przywitać i... popuściło ze szczęścia. Zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury, co dało nam niesamowitą możliwość obcowania z wcześniej obfotografowanymi budynkami przez jakieś 2 godziny :)
Najpierw schowani za filarami, potem w tunelu, który też systematycznie nawiedzała woda, gdy tylko wiatr zawiał we właściwą stronę. Z prawie 30 stopni zrobiło się 14 - a my na krótko, bez dodatkowych ubrań, bo w końcu jesteśmy w "słonecznym" Rimini. Nie da się ukryć, że było zimno i mokro, aż trudno uwierzyć, że kilka godzin wcześniej smażyliśmy się na plaży.
Ciekawostka związana z deszczem to wysyp murzyńskich sprzedawców parasolek, jak tylko zaczęło kropić. Nie mam pojęcia skąd ci ludzie się tam wzięli, ale szybkość reakcji z ich strony sugeruje, że mieli doskonałą prognozę pogody - trzeba się z nimi lepiej skumać, żeby prognozę dostawać lepszą niż do tej pory.
Kiedy już przestało padać na w miarę dobre. Ruszyliśmy spowrotem. Zgubiłem jednak Tomka w pewnym momencie. Cóż, ja nie mogę po mokrym jechać >12kmh bo zaczyna się wtedy prysznic z kół. Także jechałem sobie alternatywną drogą, aż dotarłem do zalanego przejazdu pod torami. Nawet chciałem go forsować, ale jak zobaczyłem pieszego z wodą powyżej kolan, to odpuściłem. Gdy wracałem, jakiś frajer przejechał na pełnym gazie przez kałużę ochlapując mnie od stóp do głów... Do tego momentu byłem co najwyżej wilgotny, bo choć kropiło, to jadąc suszyłem koszulkę, która dobrze się w takich warunkach sprawdza. Więc wracałem totalnie przemoczony, najgorsze, że woda z kałuży poleciała mi w buty totalnie je zalewając.
Po powrocie okazało się, że nasze obozowisko także zostało nawiedzone przez ulewę. Minus taki, że z tego całego zamieszania zapomnieliśmy zamknąć namiot przez co była to raczej mokra noc. Plus taki, że sąsiedzi porozbijali namioty w miejscach, które zostały zupełnie zalane - więc my nie wyszliśmy tak źle.
Jeszcze tylko kolacja - makaron i browar w kempingowej restauracji no i wróciliśmy na plażę, popatrzeć na morze.
Klasyczny crotch-shot na morze
I Rimini nocą - wciąż "słoneczne"
opis u Tomka
Nauczeni ostatnimi wyjazdami postanowiliśmy wybrać cel wyprawy kierując się jedynie prognozami pogody - te nie były zbyt optymistyczne i zapowiadały deszcze nad większą częścią Europy, jednak udało nam się - tak przynajmniej sądziliśmy - odnaleźć suchą wyspę, która miała pozwolić nam przeczekać powódź i wjechać a Alpy gdy się tylko rozpogodzi.
Wyruszyliśmy w niedzielę, po całodziennej jeździe dotarliśmy do "słonecznego" Rimini u wybrzeży Adriatyku. Objechaliśmy miasteczko, ale ze względu na zmęczenie po jeździe (jazda samochodem nawet bardziej męczy niż rowerem) zatrzymaliśmy się na nocleg tak o gdzieś na obrzeżach. Ja spałem na rowie przy aucie, brzmi dość hardkorowo, ale śpiwór rozpiąłem, bo było mi za ciepło.
Przebudziłem się pierwszy po czym poszedłem na plażę.
Było już po wschodzie słońca, chmury pojawiły się nawet tutaj. Jednak mimo wczesnej pory było cieplutko, zasiadłem więc na falochronie i wygrzewałem się na kamieniach jak jaszczurka.
Widok w stronę Rimini też nie był najgorszy więc pozwoliłem sobie zrobić panoramę.
Ogólnie to wydać może się dziwne to, że na falochron doszedłem suchą stopą. Jednak sprawa miała się tak, że rankiem był po prostu odpływ. Trzeba przyznać, że plaża piaszczysta prezentuje się zdecydowanie lepiej od tych kamienistych znanych z Chorwacji czy Nicei. Do tego woda tutaj cieplejsza niż w Bałtyku. Ogólnie podczas gdy ja się wygrzewałem to na plaży trwały wzmożone prace natury różnorakiej. Jedni panowie stali na falochronach z wędkami i łowili ryby. Inni panowie wyciągali klatki z bliżej nieokreślonymi żyjątkami, które nie wiem, albo hodowali, albo łapali przez noc. Jeszcze inni przechadzali się wzdłuż falochronów i zbierali małże. No ale to wszystko nic przy tym co działo się na piasku. Koparkami równano plażę. Na całej jej długości ratownicy z grabiami zbierali wodorosty, grabili piasek a także przesiewali go. Niesamowite wręcz ile pracy jest potrzebne, aby to wszystko wyglądało tak, jak chcą to widzieć turyści.
Gdy wracałem do samochodu akurat Tomek wstał i wybierał się na plażę. Wziąłem więc tylko wodę i wróciłem wygrzewać się.
Jeszcze tylko zrobiliśmy słit-focię z pierwszym noclegiem w dobrym starym stylu, na dziko i z autem.
No i dalej, wygrzewać się.
Tomek postanowił tradycyjnie pierwszego dnia zjarać się na raczka, tak żeby w pozostałe dni móc jeździć z długim rękawem i kryć się w cieniu jak wampir.
Ogólnie plażing przez godzinkę może być... choć lepiej byłoby go zaaplikować po jeździe.
Gdy już się wygrzaliśmy, skierowaliśmy się na Camping Italia, gdzie powitano nas płynną angielszczyzną i skierowano do części nazwanej Germania V. Wszystkie kawałki tego pola nazwane były od państw, nie mieli chyba Polski, ale dlaczego skierowali nas akurat do Germanii?
Gdy już uporaliśmy się z rozbijaniem obozowiska - wyruszyliśmy na zwiedzanie "słonecznego" Rimini. Nabrzeże prezentuje się dość skromnie, porównując oczywiście do takich nabrzeży jak Monako czy Nicea. W sumie jak się teraz nad tym zastanowię to jest podobne do tego Chorwackiego. Wielkich jachtów nie ma, ale jakieś łódeczki to tam stoją. Zapachem natomiast przypomina Bałtyk... ale nie zatokę Pucką/Gdańską gdzie wali kałem tylko bardziej brzeg morza, gdzie śmierdzi rybą.
W sumie to miejscami był niezły cyrk.
Zaczął wzmagać się wiatr.
Niebo coraz bardziej pokrywało się chmurami.
Chmury nadciągały z północy, od Alp, wyglądały złowrogo i zasnuły już połowę horyzontu.
A my zamiast wiać gdzie pieprz rośnie obserwowaliśmy kite-surferów
Oraz robiliśmy sobie zabawne słit-focie
Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że o ile kite-surferzy już są mokrzy i dla nich deszcz niewiele zmienia, to dla nas jednak robi to różnicę - szczególnie biorąc poprawkę na to, że wali piorunami na horyzoncie i nawet słychać już niektóre uderzenia.
Szybka ocena podpowiedziała nam, że w obecnym miejscu nie mamy się gdzie ukryć - trzeba udać się gdzie indziej. Problem w tym, że wszelkie "gdzie indziej" prowadziło w stronę chmur i burzy. No ale cóż było robić... kolejna ocena była taka, że do obozu uciec i tak nie zdążyły, więc jedziemy na miasto. Po drodze złapałem interesujący technicznie podjazd.
Odnaleźliśmy Riminiański ryneczek z gotową ramką na słit-focie.
Który obfotografowaliśmy ze wszystkich stron bardzo dokładnie.
Jednak, gdy tylko z niego wyjechaliśmy,
Okazało się, że zdjęć wcale nie trzeba było robić, bo włoskie niebo otwarło się by nas przywitać i... popuściło ze szczęścia. Zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury, co dało nam niesamowitą możliwość obcowania z wcześniej obfotografowanymi budynkami przez jakieś 2 godziny :)
Najpierw schowani za filarami, potem w tunelu, który też systematycznie nawiedzała woda, gdy tylko wiatr zawiał we właściwą stronę. Z prawie 30 stopni zrobiło się 14 - a my na krótko, bez dodatkowych ubrań, bo w końcu jesteśmy w "słonecznym" Rimini. Nie da się ukryć, że było zimno i mokro, aż trudno uwierzyć, że kilka godzin wcześniej smażyliśmy się na plaży.
Ciekawostka związana z deszczem to wysyp murzyńskich sprzedawców parasolek, jak tylko zaczęło kropić. Nie mam pojęcia skąd ci ludzie się tam wzięli, ale szybkość reakcji z ich strony sugeruje, że mieli doskonałą prognozę pogody - trzeba się z nimi lepiej skumać, żeby prognozę dostawać lepszą niż do tej pory.
Kiedy już przestało padać na w miarę dobre. Ruszyliśmy spowrotem. Zgubiłem jednak Tomka w pewnym momencie. Cóż, ja nie mogę po mokrym jechać >12kmh bo zaczyna się wtedy prysznic z kół. Także jechałem sobie alternatywną drogą, aż dotarłem do zalanego przejazdu pod torami. Nawet chciałem go forsować, ale jak zobaczyłem pieszego z wodą powyżej kolan, to odpuściłem. Gdy wracałem, jakiś frajer przejechał na pełnym gazie przez kałużę ochlapując mnie od stóp do głów... Do tego momentu byłem co najwyżej wilgotny, bo choć kropiło, to jadąc suszyłem koszulkę, która dobrze się w takich warunkach sprawdza. Więc wracałem totalnie przemoczony, najgorsze, że woda z kałuży poleciała mi w buty totalnie je zalewając.
Po powrocie okazało się, że nasze obozowisko także zostało nawiedzone przez ulewę. Minus taki, że z tego całego zamieszania zapomnieliśmy zamknąć namiot przez co była to raczej mokra noc. Plus taki, że sąsiedzi porozbijali namioty w miejscach, które zostały zupełnie zalane - więc my nie wyszliśmy tak źle.
Jeszcze tylko kolacja - makaron i browar w kempingowej restauracji no i wróciliśmy na plażę, popatrzeć na morze.
Klasyczny crotch-shot na morze
I Rimini nocą - wciąż "słoneczne"
Zlate Hory
Niedziela, 16 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 115.64 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:34 | km/h: | 25.32 |
Pr. maks.: | 82.81 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1452m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ekipa na dziś ta sama co wczoraj, jadą Tomek oraz Darek.
Pradziad, nie ukrywając zmęczył mnie. Nawet jedzona na 4 raty kolacja popijana piwem nie była w stanie zregenerować mnie do pełni sił. Zresztą widać na załączonym zdjęciu, że nie tylko ja nie prezentuję się wybornie.
Start wąską, całkiem niezłej jakości drogą w tempie prawdziwie wycieczkowym. Bardzo przyjemnie się jechało mimo, że z nieba zaczynał lać się żar.
Po paru kilometrach równej i nudnej drogi dojechaliśmy pod całkiem interesujący pałacyk, z możliwością odpłatnego zwiedzania, z której tym razem nie skorzystaliśmy.
Nie obyło się oczywiście bez słit foci
Niedługo potem zaczął się lekki podjazd, który jak się okazało tuż za zakrętem przeradzał się w całkiem porządny podjazd.
Zjazd z tego miejsca był za to wyborny i wart każdej włożonej w podjazd kalorii. Potem był kaaaaawał bardzo nudnej drogi z której pamiętam tylko to, że bolał mnie tyłek. Jakby nie patrzeć dzień wcześniej zrobiłem drugą setkę w tym roku. Dystansów większych niż 50km też niewiele mam na koncie w ciągu ostatnich dwóch lat, więc zaczyna się... Zrobiliśmy więc przystanek bym mógł zregenerować dupę. Tuż za przystankiem zaczął się podjazd, na którym całkiem ładnie mi szło i w sumie podjechałem wspólnie z Tomkiem. Zapewne dzięki temu, że nie chciało mu się uciekać, ale i tak na podjeździe łyknąłem jednego gościa, co było bardzo satysfakcjonujące :)
Na końcu podjazdu była ciekawa panorama. Ogólnie podczas podjazdu poza jadącym gdzieś przede mną rowerzystą motywujące były także muchy, których cała chmara podążała za mną. Tutaj podziwiam krajobrazy i odganiam się od much buffem
Jedziem dalej
Postój na obiad we Vrbnie. Obowiązkowo makaron z czymś i piwo. Tego mi było potrzeba. Po obiedzie jeszcze dobijam półlitrową coca colą i już w ogóle jest jak w niebie. Co prawda wiem, że tyłek będzie bolał za parę kilometrów ale przynajmniej przez chwilę jest dobrze.
Za Vrbnem czekają nas tytułowe Zlate Hory. Nie wiedziałem co mnie czeka, bo z dużym prawdopodobieństwem nie jechałem tym asfaltem wcześniej. Okazało się, że mamy przed sobą rewelacyjny zjazd. Na starcie Tomek ostro skoczył do przodu, zrobił 70 parę na godzinę. Ja dokręciłem, siadłem na kilkanaście sekund na jego koło - ale miałem jeszcze spory zapas na kręcenie, więc zostałem ze 2 metry w tyle i dokręciłem mocno. Momentalnie zrobiło się ponad 80kmh, więc poskładałem się i liczyłem że grawitacja zrobi resztę.
Okazało się, że grawitacja zrobiła bardzo dobrze, że zrobiło się więcej niż 80. Po jakimś czasie takiej jazdy Tomek gdzieś pod koniec mnie łyknął robiąc 85kmh. Mi brakło już miejsc żeby dokręcić, no i nie spodziewałem się że wyskoczy przez co nie mogłem jego wykorzystać aby przyspieszyć.
Następnie czekał nas podjazd pod Biskupią Kopę. Początek bardzo łagodnie szedł. Jechałem sobie spokojnie z przodu, chłopacy z tyłu o czymś dyskutowali. Było nieco za ciepło na podjeżdżanie, ale postanowiłem trzymać jakieś rozsądne tempo, ustawiłem tempomat na 14km/h i powoli jechałem do przodu. W pewnym momencie to 14kmh zaczęło mi się wydawać całkiem niezłym tempem, bo Tomek zaczął zostawać w tyle, dołożyłem więc do 17kmh, żeby też Darka urwać, który jechał ze mną cały czas ramię w ramię. To dołożenie nie było najlepszym pomysłem jak się potem okazało. Po jakimś czasie takiej jazdy ja już wszedłem na zawałowe tętno i musiałem opaść spowrotem na to 14kmh. Odpadłem i Darek powoli zaczął iść do przodu, aż tu nagle zza moich pleców wyleciał Tomek. Minął mnie i widziałem tylko jak przejeżdża obok Darka jakby ten stał w miejscu... Już myślałem, że Tomek śmiał się z nas przez cały podjazd, ale sił starczyło mu na zrobienie gdzieś 50m przewagi nad Darkiem :) Jeszcze walczyłem, żeby Darka dogonić, co zaowocowało pomniejszeniem przewagi do parunastu metrów, ale niedługo potem odpadłem jeszcze bardziej by na ostatnich kilkuset metrach podjazdu stracić minutę do pozostałych.
Potem był najpierw dość mocny ale poskręcany i z kiepską nawierzchnią zjazd ale za nim minimalnie pochylony i z dobrą nawierzchnią, co poskutkowało jazdą ~47kmh na kole Tomka. Gdy ten się zmęczył ja pociągnąłem ekipę ~40kmh przez kolejne kilka kilometrów. Z taką prędkością kilometry lecą ekstremalnie szybko, więc mimo iż długo na czele nie jechałem, to wyszedł ładny kawałek. Potem tempo siadło a raczej przestawiliśmy się w tryb wakacyjny.
Tutaj np. wygląda jakbyśmy jeszcze coś jechali, ale tylko wygląda - stałem na pedałach bo mnie tyłek bolał - tempo wcale nie było duże :)
Były jeszcze jakieś fotki, w tym kościół który oglądaliśmy rano z cmentarza, chwycony przy kilkukrotnym i kilkunastokrotnym przybliżeniu (niestety w kilkunastokrotnym wyszedł poruszony pomimo bardzo krótkiego czasu naświetlania)
Krótko mówiąc, z wycieczki jestem zadowolony. Parę punktów podsumowania
-Pradziad na Pradziadzie jest wieśniacki, mogli nie skąpić na rzeźbiarza
-obiad pod Pradziadem jest wyborny
-nadal podjeżdżam na Pradziada najwolniej ze wszystkich z którymi jadę a jednocześnie pozostali zostają za plecami
-zjazd z Pradziada jak zawsze fenomenalny
-woda życia z pijalni w Karlowej Studance smakuje jak zawsze wybornie, nawet zmieszana z resztkami be-power z biedry
-fantastyczna dróżka wyjazdowa z Równego jaką rozpoczęliśmy drugi dzień jest fantastyczna
-ta sama dróżka, którą zakończyliśmy drugi dzień (serio, w przeciwnym kierunku była zupełnie inna, całkowicie inne emocje) też jest fantastyczna
-toalety w postaci drewnianego blatu z przybitą deską klozetową, pod którą to jest czeluść głęboka i ciemna są całkiem spoko, dają dużo wrażeń
-zjazd na Zlote Hory jest git i trzeba kiedyś próbować przebić na nim 90kmh
-PoloTV to fantastyczna stacja telewizyjna nadająca rewelacyjną muzykę xD
-Czesi mają makaron o smaku i konsystencji klusek
-jak będę stary i będę gdzieś po górach chodził to zanim zacznę kręcić się w poprzek drogi powinienem się najpierw rozejrzeć czy mnie ktoś nie rozjedzie
-podjazdy o niewielkim nachyleniu <=5% całkiem nieźle mi wychodzą
-podjazdy gdzie robi się grubiej nie idą mi wcale
-snickersy już mi tak nie wchodzą jak dawniej, dwa na trasę to max
-pot lejący się do oczu wciąż strasznie szczypie
-krem do opalania z filtrem 30 sprawia, że całodniowa jazda nie zostawia śladów na skórze, zero oparzeń
-policjanci potrafią dać pouczenie, że nie widać tablicy rejestracyjnej schowanej za rowerami wiszącymi na bagażniku na rowery mimo, że mogą wlepić za to mandat
-lemoniada w postaci radlera smakuje wybornie po jeździe
Tyle na dziś.
Pradziad, nie ukrywając zmęczył mnie. Nawet jedzona na 4 raty kolacja popijana piwem nie była w stanie zregenerować mnie do pełni sił. Zresztą widać na załączonym zdjęciu, że nie tylko ja nie prezentuję się wybornie.
Start wąską, całkiem niezłej jakości drogą w tempie prawdziwie wycieczkowym. Bardzo przyjemnie się jechało mimo, że z nieba zaczynał lać się żar.
Po paru kilometrach równej i nudnej drogi dojechaliśmy pod całkiem interesujący pałacyk, z możliwością odpłatnego zwiedzania, z której tym razem nie skorzystaliśmy.
Nie obyło się oczywiście bez słit foci
Niedługo potem zaczął się lekki podjazd, który jak się okazało tuż za zakrętem przeradzał się w całkiem porządny podjazd.
Zjazd z tego miejsca był za to wyborny i wart każdej włożonej w podjazd kalorii. Potem był kaaaaawał bardzo nudnej drogi z której pamiętam tylko to, że bolał mnie tyłek. Jakby nie patrzeć dzień wcześniej zrobiłem drugą setkę w tym roku. Dystansów większych niż 50km też niewiele mam na koncie w ciągu ostatnich dwóch lat, więc zaczyna się... Zrobiliśmy więc przystanek bym mógł zregenerować dupę. Tuż za przystankiem zaczął się podjazd, na którym całkiem ładnie mi szło i w sumie podjechałem wspólnie z Tomkiem. Zapewne dzięki temu, że nie chciało mu się uciekać, ale i tak na podjeździe łyknąłem jednego gościa, co było bardzo satysfakcjonujące :)
Na końcu podjazdu była ciekawa panorama. Ogólnie podczas podjazdu poza jadącym gdzieś przede mną rowerzystą motywujące były także muchy, których cała chmara podążała za mną. Tutaj podziwiam krajobrazy i odganiam się od much buffem
Jedziem dalej
Postój na obiad we Vrbnie. Obowiązkowo makaron z czymś i piwo. Tego mi było potrzeba. Po obiedzie jeszcze dobijam półlitrową coca colą i już w ogóle jest jak w niebie. Co prawda wiem, że tyłek będzie bolał za parę kilometrów ale przynajmniej przez chwilę jest dobrze.
Za Vrbnem czekają nas tytułowe Zlate Hory. Nie wiedziałem co mnie czeka, bo z dużym prawdopodobieństwem nie jechałem tym asfaltem wcześniej. Okazało się, że mamy przed sobą rewelacyjny zjazd. Na starcie Tomek ostro skoczył do przodu, zrobił 70 parę na godzinę. Ja dokręciłem, siadłem na kilkanaście sekund na jego koło - ale miałem jeszcze spory zapas na kręcenie, więc zostałem ze 2 metry w tyle i dokręciłem mocno. Momentalnie zrobiło się ponad 80kmh, więc poskładałem się i liczyłem że grawitacja zrobi resztę.
Okazało się, że grawitacja zrobiła bardzo dobrze, że zrobiło się więcej niż 80. Po jakimś czasie takiej jazdy Tomek gdzieś pod koniec mnie łyknął robiąc 85kmh. Mi brakło już miejsc żeby dokręcić, no i nie spodziewałem się że wyskoczy przez co nie mogłem jego wykorzystać aby przyspieszyć.
Następnie czekał nas podjazd pod Biskupią Kopę. Początek bardzo łagodnie szedł. Jechałem sobie spokojnie z przodu, chłopacy z tyłu o czymś dyskutowali. Było nieco za ciepło na podjeżdżanie, ale postanowiłem trzymać jakieś rozsądne tempo, ustawiłem tempomat na 14km/h i powoli jechałem do przodu. W pewnym momencie to 14kmh zaczęło mi się wydawać całkiem niezłym tempem, bo Tomek zaczął zostawać w tyle, dołożyłem więc do 17kmh, żeby też Darka urwać, który jechał ze mną cały czas ramię w ramię. To dołożenie nie było najlepszym pomysłem jak się potem okazało. Po jakimś czasie takiej jazdy ja już wszedłem na zawałowe tętno i musiałem opaść spowrotem na to 14kmh. Odpadłem i Darek powoli zaczął iść do przodu, aż tu nagle zza moich pleców wyleciał Tomek. Minął mnie i widziałem tylko jak przejeżdża obok Darka jakby ten stał w miejscu... Już myślałem, że Tomek śmiał się z nas przez cały podjazd, ale sił starczyło mu na zrobienie gdzieś 50m przewagi nad Darkiem :) Jeszcze walczyłem, żeby Darka dogonić, co zaowocowało pomniejszeniem przewagi do parunastu metrów, ale niedługo potem odpadłem jeszcze bardziej by na ostatnich kilkuset metrach podjazdu stracić minutę do pozostałych.
Potem był najpierw dość mocny ale poskręcany i z kiepską nawierzchnią zjazd ale za nim minimalnie pochylony i z dobrą nawierzchnią, co poskutkowało jazdą ~47kmh na kole Tomka. Gdy ten się zmęczył ja pociągnąłem ekipę ~40kmh przez kolejne kilka kilometrów. Z taką prędkością kilometry lecą ekstremalnie szybko, więc mimo iż długo na czele nie jechałem, to wyszedł ładny kawałek. Potem tempo siadło a raczej przestawiliśmy się w tryb wakacyjny.
Tutaj np. wygląda jakbyśmy jeszcze coś jechali, ale tylko wygląda - stałem na pedałach bo mnie tyłek bolał - tempo wcale nie było duże :)
Były jeszcze jakieś fotki, w tym kościół który oglądaliśmy rano z cmentarza, chwycony przy kilkukrotnym i kilkunastokrotnym przybliżeniu (niestety w kilkunastokrotnym wyszedł poruszony pomimo bardzo krótkiego czasu naświetlania)
Krótko mówiąc, z wycieczki jestem zadowolony. Parę punktów podsumowania
-Pradziad na Pradziadzie jest wieśniacki, mogli nie skąpić na rzeźbiarza
-obiad pod Pradziadem jest wyborny
-nadal podjeżdżam na Pradziada najwolniej ze wszystkich z którymi jadę a jednocześnie pozostali zostają za plecami
-zjazd z Pradziada jak zawsze fenomenalny
-woda życia z pijalni w Karlowej Studance smakuje jak zawsze wybornie, nawet zmieszana z resztkami be-power z biedry
-fantastyczna dróżka wyjazdowa z Równego jaką rozpoczęliśmy drugi dzień jest fantastyczna
-ta sama dróżka, którą zakończyliśmy drugi dzień (serio, w przeciwnym kierunku była zupełnie inna, całkowicie inne emocje) też jest fantastyczna
-toalety w postaci drewnianego blatu z przybitą deską klozetową, pod którą to jest czeluść głęboka i ciemna są całkiem spoko, dają dużo wrażeń
-zjazd na Zlote Hory jest git i trzeba kiedyś próbować przebić na nim 90kmh
-PoloTV to fantastyczna stacja telewizyjna nadająca rewelacyjną muzykę xD
-Czesi mają makaron o smaku i konsystencji klusek
-jak będę stary i będę gdzieś po górach chodził to zanim zacznę kręcić się w poprzek drogi powinienem się najpierw rozejrzeć czy mnie ktoś nie rozjedzie
-podjazdy o niewielkim nachyleniu <=5% całkiem nieźle mi wychodzą
-podjazdy gdzie robi się grubiej nie idą mi wcale
-snickersy już mi tak nie wchodzą jak dawniej, dwa na trasę to max
-pot lejący się do oczu wciąż strasznie szczypie
-krem do opalania z filtrem 30 sprawia, że całodniowa jazda nie zostawia śladów na skórze, zero oparzeń
-policjanci potrafią dać pouczenie, że nie widać tablicy rejestracyjnej schowanej za rowerami wiszącymi na bagażniku na rowery mimo, że mogą wlepić za to mandat
-lemoniada w postaci radlera smakuje wybornie po jeździe
Tyle na dziś.
Praded 2013
Sobota, 15 czerwca 2013 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej
Uczestnicy
Km: | 154.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:45 | km/h: | 26.92 |
Pr. maks.: | 77.49 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2016m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po długiej i zimnej zimie, zimnym i deszczowym początku wiosny, wreszcie trafić miał się weekend na który deszczy nie prognozowano. Trzeba było to jakoś wykorzystać i padło na Pradziada, którego w zeszłym roku nie udało mi się zahaczyć.
Skład klasyczny, biorąc pod uwagę kierunek, poza mną jadą Tomek oraz Darek.
Wpis u Tomka
Wyjazd w sobotę rano. Ja po dwóch ledwo co przespanych nocach czuję się kompletnie "spałowany". Mimo zapowiadanej wybornej pogody im bliżej gór tym więcej chmur pokrywa niebo. Gdy docieramy na miejsce, słońca już nie widać. Jednak zanim poskładaliśmy rowery chmury rozrzedziły się. Ja, wyjątkowo zaopatrzony w filtr 30 nie wahałem się go użyć - koniec z poparzeniami słonecznymi na wyjazdach rowerowych!
Wycieczkę zaczynamy drogą ze wskazaniem, że może nam przez chwilę braknąć asfaltu. Okazała się wyborna, bo przede wszystkim spokojna. Jak widać na zdjęciu, kompletna sielanka, a góry ledwo co gdzieś na horyzoncie się ukazują.
Po wjeździe do Czech, szybko sielankowa droga zmienia się w coś a'la wojewódzką sądząc po nawierzchni i szerokości, ale wciąż z niedużym natężeniem ruchu ulicznego.
Krajobraz powoli, bardzo płynnie, przez co niemal niezauważalnie zmienia się - wjeżdżamy w góry a trasa staje się coraz bardziej - jak to w górach - górzysta.
Zaskakująco dobrze poszedł mi podjazd do Karlowej Studanki. Co prawda zwyczajowo straciłem Tomka z widoku, jednak za plecami został Darek oraz wszyscy inni których zdołałem zobaczyć (a było to w sumie dość dużo osób). Tutaj finisz na pijalnię wody życia (Tomek po finiszu zaczął zjeżdżać, przez co końcówkę robił jeszcze raz ze mną).
Niedługo potem w eskorcie Ferrari dojeżdża też Darek.
Podjazd na Pradziada w moim wykonaniu idealnie podsumowuje to zdjęcie.
Początek był nie najgorszy - choć odczuwałem, że podjazd jest dużo mocniejszy niż go pamiętałem. I to wrażenie mówi wszystko. Potem było tylko gorzej i dużo gorzej. Do Owczarni jechałem z Darkiem, a tam uciekł mi tak, że paręset metrów dalej już go nie widziałem. Na szczyt dotarłem z ~10 minutami straty do Tomka (który oczywiście finiszował pierwszy).
Na szczycie pamiątkowa fotka przy Pradziadzie, którego tam wcześniej nie widziałem.
Oczywiście jest i wieżyczka.
Na szczycie nieprzyjemnie wieje, dlatego postój nie jest specjalnie długi. Ubrałem się cieplej, Tomek zamontował mi na głowie kamerę i wybraliśmy się na objazd, rundę honorową po szczycie. Zaraz potem krótka pogawędka z ludzikami z okolic Wrocławia wyprzedzanymi na podjeździe i zjazd.
Jak już wspomniałem, na zjeździe nagrywałem.
Zjazd był całkiem spoczko, co widać po max speedzie z tej wycieczki. Nawet za wiele nie dokręcałem, bo mi 44:11 coś haczy o przednią przerzutkę. W każdym razie było rewelacyjnie. Pierwszy raz w życiu rozbił mi się owad na okularach, tak, że tylko mokra plama została.
Zjazd zjazdem, ale ważniejsze odbyło się już po nim - pożywny makaronik i piweczko.
Słonko świeciło, ale ile można siedzieć i jeść? Trzeba było wracać. Droga zapowiadała się wybornie, dużo w dół i równy asfalt. Do tego wiatr zaczął wiać w plecy. Te warunki sprawiły, że na kilku góreczkach postanowiłem tempo podkręcić żeby sobie porażkę z Pradziada nieco osłodzić. Tutaj zdobywam jedną z premii górskich.
Po premiach jeszcze zwiększałem przewagę, bo zjazdy wybornie mi wchodziły przez cały wyjazd. Jak się przyjrzeć to widać mnie na zakręcie.
Na końcówce pogoda dopisywała, a Tomek odkrył perspektywę żabią.
Niby chmury były, ale gorąco mimo to.
I chyba najlepsze osiągnięcie w kategorii żabia perspektywa :)
Końcówka Czech - praktycznie płaska.
Potem jeszcze pagórkowatość Polski była do pokonania. Ja końcówkę całkiem chilloutowałem. Okropecznie mnie ten dzień zmęczył. Temperatura niby nie była ogromna, ale w słońcu nagrzany termometr pokazywał swoje 30C. Na podjazdach robiło się doprawdy upalnie. Ale wieczorne piwko i kanapki przygotowane z rana przyniosły ożywienie, choć tak na prawdę nie byłem pewien czy następnego dnia będę zdolny do jazdy.
Skład klasyczny, biorąc pod uwagę kierunek, poza mną jadą Tomek oraz Darek.
Wpis u Tomka
Wyjazd w sobotę rano. Ja po dwóch ledwo co przespanych nocach czuję się kompletnie "spałowany". Mimo zapowiadanej wybornej pogody im bliżej gór tym więcej chmur pokrywa niebo. Gdy docieramy na miejsce, słońca już nie widać. Jednak zanim poskładaliśmy rowery chmury rozrzedziły się. Ja, wyjątkowo zaopatrzony w filtr 30 nie wahałem się go użyć - koniec z poparzeniami słonecznymi na wyjazdach rowerowych!
Wycieczkę zaczynamy drogą ze wskazaniem, że może nam przez chwilę braknąć asfaltu. Okazała się wyborna, bo przede wszystkim spokojna. Jak widać na zdjęciu, kompletna sielanka, a góry ledwo co gdzieś na horyzoncie się ukazują.
Po wjeździe do Czech, szybko sielankowa droga zmienia się w coś a'la wojewódzką sądząc po nawierzchni i szerokości, ale wciąż z niedużym natężeniem ruchu ulicznego.
Krajobraz powoli, bardzo płynnie, przez co niemal niezauważalnie zmienia się - wjeżdżamy w góry a trasa staje się coraz bardziej - jak to w górach - górzysta.
Zaskakująco dobrze poszedł mi podjazd do Karlowej Studanki. Co prawda zwyczajowo straciłem Tomka z widoku, jednak za plecami został Darek oraz wszyscy inni których zdołałem zobaczyć (a było to w sumie dość dużo osób). Tutaj finisz na pijalnię wody życia (Tomek po finiszu zaczął zjeżdżać, przez co końcówkę robił jeszcze raz ze mną).
Niedługo potem w eskorcie Ferrari dojeżdża też Darek.
Podjazd na Pradziada w moim wykonaniu idealnie podsumowuje to zdjęcie.
Początek był nie najgorszy - choć odczuwałem, że podjazd jest dużo mocniejszy niż go pamiętałem. I to wrażenie mówi wszystko. Potem było tylko gorzej i dużo gorzej. Do Owczarni jechałem z Darkiem, a tam uciekł mi tak, że paręset metrów dalej już go nie widziałem. Na szczyt dotarłem z ~10 minutami straty do Tomka (który oczywiście finiszował pierwszy).
Na szczycie pamiątkowa fotka przy Pradziadzie, którego tam wcześniej nie widziałem.
Oczywiście jest i wieżyczka.
Na szczycie nieprzyjemnie wieje, dlatego postój nie jest specjalnie długi. Ubrałem się cieplej, Tomek zamontował mi na głowie kamerę i wybraliśmy się na objazd, rundę honorową po szczycie. Zaraz potem krótka pogawędka z ludzikami z okolic Wrocławia wyprzedzanymi na podjeździe i zjazd.
Jak już wspomniałem, na zjeździe nagrywałem.
Zjazd był całkiem spoczko, co widać po max speedzie z tej wycieczki. Nawet za wiele nie dokręcałem, bo mi 44:11 coś haczy o przednią przerzutkę. W każdym razie było rewelacyjnie. Pierwszy raz w życiu rozbił mi się owad na okularach, tak, że tylko mokra plama została.
Zjazd zjazdem, ale ważniejsze odbyło się już po nim - pożywny makaronik i piweczko.
Słonko świeciło, ale ile można siedzieć i jeść? Trzeba było wracać. Droga zapowiadała się wybornie, dużo w dół i równy asfalt. Do tego wiatr zaczął wiać w plecy. Te warunki sprawiły, że na kilku góreczkach postanowiłem tempo podkręcić żeby sobie porażkę z Pradziada nieco osłodzić. Tutaj zdobywam jedną z premii górskich.
Po premiach jeszcze zwiększałem przewagę, bo zjazdy wybornie mi wchodziły przez cały wyjazd. Jak się przyjrzeć to widać mnie na zakręcie.
Na końcówce pogoda dopisywała, a Tomek odkrył perspektywę żabią.
Niby chmury były, ale gorąco mimo to.
I chyba najlepsze osiągnięcie w kategorii żabia perspektywa :)
Końcówka Czech - praktycznie płaska.
Potem jeszcze pagórkowatość Polski była do pokonania. Ja końcówkę całkiem chilloutowałem. Okropecznie mnie ten dzień zmęczył. Temperatura niby nie była ogromna, ale w słońcu nagrzany termometr pokazywał swoje 30C. Na podjazdach robiło się doprawdy upalnie. Ale wieczorne piwko i kanapki przygotowane z rana przyniosły ożywienie, choć tak na prawdę nie byłem pewien czy następnego dnia będę zdolny do jazdy.
relaks i opalanie
Niedziela, 19 maja 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: foto
Km: | 76.95 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 03:00 | km/h: | 25.65 |
Pr. maks.: | 56.88 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 200m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj postanowiłem odpocząć po wczoraj - oczywiście odpocząć aktywnie. Na początku i na końcu trochę mnie tyłek bolał - w końcu wczoraj padłą pierwsza setka w tym roku i w ogóle pierwsza dłuższa przejażdżka od wieeeeelu wielu dni.
Poza odpoczynkiem chciałem też złapać trochę słońca - jechałem więc tak, żeby na mnie ono świeciło od czasu do czasu (nie ciągle, bo jeszcze bym się zjarał - to w sumie też jeden z pierwszych tegorocznych kontaktów ze światłem słonecznym ;-)
Tutaj miejsce gdzie postanowiłem zacząć już wracać, bo uznałem, że trochę za daleko zajechałem
Ogólnie mimo, że jazda wypoczynkowa, to nikt nie potrafił trzymać mojego tempa. Próbowałem z kilkoma osobami, ale nie potrafiły jechać na kole nawet 3kmh szybciej od wcześniej ustalonego tempa (badam najpierw jak szybko jedzie ofiara siedząc jej na kole). Ehh, chyba jestem w tej grupie, która jest za szybka dla tych co nic nie jeżdżą, ale za wolna dla tych którzy cokolwiek jeżdżą przez co jestem skazany na samotną jazdę :(
Poza odpoczynkiem chciałem też złapać trochę słońca - jechałem więc tak, żeby na mnie ono świeciło od czasu do czasu (nie ciągle, bo jeszcze bym się zjarał - to w sumie też jeden z pierwszych tegorocznych kontaktów ze światłem słonecznym ;-)
Tutaj miejsce gdzie postanowiłem zacząć już wracać, bo uznałem, że trochę za daleko zajechałem
Ogólnie mimo, że jazda wypoczynkowa, to nikt nie potrafił trzymać mojego tempa. Próbowałem z kilkoma osobami, ale nie potrafiły jechać na kole nawet 3kmh szybciej od wcześniej ustalonego tempa (badam najpierw jak szybko jedzie ofiara siedząc jej na kole). Ehh, chyba jestem w tej grupie, która jest za szybka dla tych co nic nie jeżdżą, ale za wolna dla tych którzy cokolwiek jeżdżą przez co jestem skazany na samotną jazdę :(
lasami, polami
Sobota, 18 maja 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 127.57 | Km teren: | 35.00 | Czas: | 05:27 | km/h: | 23.41 |
Pr. maks.: | 45.16 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj takie po prostu napierdzielanie przed siebie. Chciałem wykorzystać jakoś weekend bez deszczu (choć w sumie przez chwilę na początku kropiło) i wyszło na to, że siadłem na rower i po prostu jeździłem.
Tutaj fragment zółtego szlaku pieszego
Niby wszystko pięknie, ale niemiłosiernie tam komary tną. Zatrzymałem się bo ładne miejsce i teoretycznie można by tam wskoczyć z huśtawki do wody - jednak nawet zdjęcie było trudno zrobić - tyle się krwiopijców zleciało w moją stronę.
Poza komarami były także inne przeszkody, np.
Oczywiście były też gałęzie chlastające po mordzie, błoto głębokie po kostki i kałuże głębokie po kolana - czyli ogólnie wszystko to co sprawia największe kłopoty ale też najwięcej frajdy.
Ogólnie średnia wyszła lipna właśnie przez teren, gdzie po prostu nie chciałem się na maksa upierdzielić... Mimo to wyszło sporo kilometrów więc po wszystkim, jak już dotarłem do tablicy z napisem "Wrocław" to postanowiłem zrobić mały rozjazd - wyszło go jakieś 22km :) Ale przynajmniej zobaczyłem jak kanał zatykają
Tyle. Za daleko od Wrocławia nie odjechałem, bo uświadomiłem sobie, że zimą oddałem pompkę tacie i miałem sobie kupić nową - lepszą... oczywiście tego nie zrobiłem.
Tutaj fragment zółtego szlaku pieszego
Niby wszystko pięknie, ale niemiłosiernie tam komary tną. Zatrzymałem się bo ładne miejsce i teoretycznie można by tam wskoczyć z huśtawki do wody - jednak nawet zdjęcie było trudno zrobić - tyle się krwiopijców zleciało w moją stronę.
Poza komarami były także inne przeszkody, np.
Oczywiście były też gałęzie chlastające po mordzie, błoto głębokie po kostki i kałuże głębokie po kolana - czyli ogólnie wszystko to co sprawia największe kłopoty ale też najwięcej frajdy.
Ogólnie średnia wyszła lipna właśnie przez teren, gdzie po prostu nie chciałem się na maksa upierdzielić... Mimo to wyszło sporo kilometrów więc po wszystkim, jak już dotarłem do tablicy z napisem "Wrocław" to postanowiłem zrobić mały rozjazd - wyszło go jakieś 22km :) Ale przynajmniej zobaczyłem jak kanał zatykają
Tyle. Za daleko od Wrocławia nie odjechałem, bo uświadomiłem sobie, że zimą oddałem pompkę tacie i miałem sobie kupić nową - lepszą... oczywiście tego nie zrobiłem.