na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

opis: foto

Dystans całkowity:7536.08 km (w terenie 1195.20 km; 15.86%)
Czas w ruchu:348:35
Średnia prędkość:21.62 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:44244 m
Liczba aktywności:93
Średnio na aktywność:81.03 km i 3h 44m
Więcej statystyk

klasycznie, po wałach

Wtorek, 7 maja 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: less than 50, opis: foto
Km: 37.11 Km teren: 7.00 Czas: 01:22 km/h: 27.15
Pr. maks.: 46.07 Temperatura: 22.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 40m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj wariant minimalny, bo po wczorajszym uzupełnianiu bs:
-za późno położyłem się spać
-za późno wstałem
-za późno dotarłem do pracy
-za późno z niej wyszedłem
-i ostatecznie za późno wyruszyłem na trasę.

Po wczorajszej bardzo raźnej jeździe dziś zupełnie brakowało świeżości. Jechało mi się fatalnie... znaczy sama jazda całkiem przyjemna była. Sporo ładnych dziewczyn biegało po wałach. Na prawdę przyjemnie się w takich warunkach jedzie. Jednak - brakowało mi mocy na tych odcinkach gdzie nie było niczego przyjemnego do obserwowania.

Ogólnie warunki niemal identyczne do tych wczorajszych, po starcie wiatr na twarz, końcówka z wiatrem w plecy. Dodatkowo miałem dziś lepszą ekipę motywującą: -najpierw facet trzymał 32kmh pod wiatr i pod milenijny :) ale zjadłem go przed końcem mostu
-następnie dwóch "pr0" ubranych panów chciało mnie łyknąć na Osobowickiej, ale dali spokój jak nie spadałem z 32kmh
-już przed samym końcem zaskoczenie z leksza - gościu 2m wzrostu, 400cm w barach, długie czarne kłaki, broda, czarne dżinsy, czarny bezrękawnik, wielki 29er na chyba 2.5" kapciach i napiera 37kmh od świateł wzdłuż Legnickiej. Facet taki wielki, że bez trudu za nim taką prędkością jadę - praktycznie bez pedałowania - samo zasysa. Niestety wytrzymał tak tylko przez 2 światła. Jak spadł na 30kmh to wyskoczyłem na zmianę, ale nie utrzymał nawet 32kmh i ostatecznie gdy przeleciałem na czerwonym w ogóle straciłem go z oczu.

Najważniejsze na koniec, moje dzisiejsze odkrycie, najlepiej wydane 5.88zł w życiu


PO-LE-CAM!

Wielka Sowa

Niedziela, 21 października 2012 Kategoria bike: blurej, cel: niedzielnie, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto
Km: 36.30 Km teren: 20.00 Czas: 02:11 km/h: 16.63
Pr. maks.: 65.26 Temperatura: 15.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 700m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Wielka Sowa. Niby z Wrocławia, ale samochodem - rower do tyłu Yarisa i jedziem.

Ze względu na to, że późno wyruszyłem nie ma opcji na przedłużanie trasy - jedynie w górę i w dół i do domu - inaczej będzie trzeba błądzić po górach po ciemku. Nie jest to najweselszą perspektywą, bo trzeba dnia następnego dotrzeć do roboty. Ale takie już są ograniczenia jakie niesie ze sobą spontaniczny wyjazd na ostatnią chwilę.

W Dzierżoniowie remont i wielki korek, co dodatkowo pogarsza moją sytuację czasową - trzeba będzie się sprężać. Samochód zatrzymuję na Orlenie w Pieszycach. W pośpiechu się przebieram, oceniam ile żarcia może mi być potrzebne i tyle ładuję na plecy i w drogę. Pierwsze metry asfalt - i rozgrzewka na maksa, lecim 40kmh ile wlezie.

W plecaku mam poza żarciem papierową mapę turystyczną którą zamierzam się kierować na szlak. W sumie to dobra decyzja, bo pieszy szlak okazuje się całkiem malowniczy - tuż za Pieszycami, albo jeszcze w nich, mijam coś przypominającego wieżę, zapewne wapiennik - czyli już atrakcje. Niedługo potem wracam na chwilę na asfalt i znów w teren i... zmęczyłem się, więc pierwszy postój na focię - zapozowały mi łowiecki.



Wnioskując po mapie byłem na wysokości wsi Kamionki, a dokładniej pokonywałem polną dróżkę równoległą do asfaltowej drogi biegnącej dnem doliny czyli przez centrum wioski.

Gdzieś pod koniec wioski (albo w jej środku) polna droga i szlak, którym jadę wraca na asfalt - w tym samym momencie zaczyna się jazda pod górę - i tak już zostanie. Tuż za ostatnim domem kończy się asfalt i zaczynają nawierzchnie różnorakie, z dominującymi kamieniami - trochę jak te na Ślęży, ale jednak zdecydowanie jest tutaj większa różnorodność kamienistych nawierzchni, od drobnych do wielkich, od ubitych do całkiem luźnych. Czasem są korzenie, czasem liście, czasem piach, czasem woda - róznorodnie.


Kiepsko wyszło, ale jedyne zdjęcie, na którym widać jakąś pochyłość terenu. Niedługo po zrobieniu tego pokonywałem mini rzeczkę spływającą ze zbocza jakiegoś wzniesienia.


Jedno jest pewne, jesień jest wyjątkowo łaskawa dla fotografów amatorów. Świetne światło i barwy, których nie trzeba wyciągać, bo nawet jak się robi najtańszą, przestarzałą małpką zdjęcia, to i tak nieźle to wygląda. Wyjazd na słońce po sporym błotno-liściastym kawałku.


Czasem aż strach było jechać, bo niewiadomo co pod tymi liśćmi może się kryć.


Słońce nisko, bo jesień i bo późno się robi. Zmęczenie i nisko wiszące Słońce sprawiają, że coraz częściej staję na fotki.


W sumie nic ciekawego - promienie słoneczne, a ile frajdy dają.


Takie kawałki to wbrew pozorom była rzadkość na trasie. Przez znaczną część jechałem nie po szlaku a obok niego, bo kamule, które pokrywały ścieżkę były okrutne. Spore, luźne, strasznie utrudniajace jazdę. Gdy tylko się dało unikałem ich, ale nie zawsze się dało. Nie było tak strasznych pochyłości, żeby mnie zatrzymały - tam gdzie było pochyło to akurat trafiała mi się lepsza nawierzchnia.


To już blisko szczytu, stąd udało się złapać lukę w drzewach i Słońce przyświeciło na mnie. Ogrzewanie na podjeździe nie było potrzebne - ale na zjeździe takie promienie byłyby bardzo cenne - trzeba było wcześniej jechać.




I to wszystko robione ze ścieżki. Te lepsze zdjęcia zatrzymywałem się i robiłem ze 2-3 fotki (tutaj tak 1/3 ze zrobionych jest) a te gorsze to w czasie jazdy cyknięte.


Tutaj fragment drogi gdzie akurat dało się jechać jest widoczny - już na ostatnich paruset metrach podjazdu jest takie coś... zresztą może tam już nawet podjazd nie jest a płasko?


Ja oczywiście jechałem tym po lewej :)


Drzewo padło z wrażenia na mój widok.


Chwile po zrobieniu tego zdjęcia leżałem w choince. Ogólnie był to kosodrzewinowy objazd gigantycznego bagna jakie wyszło opalać się na szlaku.


To już szczyt. Zrobiłem sobie słit focię z tym znakiem, ale to zdjęcie jest bardziej słit.


Tutaj więc jedyny dowód, że tam byłem - widać Blureja o którego opiera się wieża. Zarazem są to ostatnie chwile kiedy tarcza Słońca wystaje jeszcze ponad koronami drzew.


Do góry było sporo niedzielnych turystów. Biorąc pod uwagę, że byłem chyba ostatnim podążającym w kierunku ku szczytowi i minąłem pierdylion ludzi schodzących to musiało być tam dość ciasno - jedna zaleta tego, że wyjechałem później. Na wieżę nie wchodzę - byłem już na niej, szału nie ma a wejście kosztuje. Do tego nie chcę zostawiać Blureja samego.


Jedyne zdjęcie ze zjazdu... który nie dość, że nie był szybki w części terenowej, to jeszcze straszecznie się zrobiłem po nim obolały. Te cholerne kamienie zawsze mnie tak wymęczą, że potem ręce bolą od końcówki palców aż po łokieć.

Wypadłem na Sokolec. Było parę metrów asfaltowego podjazdu na Przełęcz Jugowską a potem już tylko zjazd. Max spid na zjeździe - ale hamowały mnie samochody. Leszcze w blachosmrodach jechali w zakrętach 20kmh a potem gazowali na prostej... strasznie trudno było mi przez to jechać, bo droga wąska, nie bardzo jak ich wyprzedzić, a ja zakręty lekko 40stką mogłem robić. Więc zostawałem na prostych i doganiałem ich i hamować często musiałem na zakrętach. Raz nawet wyprzedziłem 4 z pięciu, ale potem była chyba najdłuższa i najsłabiej nachylona prosta zjazdu i znów mnie wyprzedzili. Pech chciał, że potem było najwięcej zakrętów i mimo, że praktycznie płasko to i tak mnie tam zhamowali całkowicie. Praktycznie do miasta siedziałem im na zderzakach - więc wnioskuję, że gdyby mnie puścili a nie cwaniaczyli to byłbym od nich zdecydowanie szybszy.

Wielka Sowa jest całkiem spoko na rower, ale jej otoczenie, masa szlaków pieszych, po których da się jeździć jest jeszcze lepsze. Muszę się wybrać na przejazd Wielka-Mała Sowa i dalej przez okolice Rzeczki i Walimia. Dreptałem już tam pieszo i też oceniałem, że na rower będzie super - teraz się potwierdziło więc nic tylko częściej odwiedzać. Tyle.

Austria 2012 - dzień 5

Sobota, 11 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam Uczestnicy
Km: 116.41 Km teren: 10.00 Czas: 05:23 km/h: 21.62
Pr. maks.: 71.74 Temperatura: 18.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Można także zobaczyć wpis u Tomka.

Uzupełniam wpis po niemal roku od wycieczki. Czy cokolwiek jeszcze pamiętam? Tak, jednak zdjęciami zajmę 99% wpisu a napiszę jedynie o tym, co było najfajniesze tego dnia, a z czego zdjęć niestety nie mam.

Więc tak, Tomek wyczaił sobie podjazd w miejscowości Lofer, gdzie dojeżdżała droga rowerowa, którą wciąż jeździliśmy - Tauernradweg. Ogólnie po ścieżce napiernicza się szalenie, bo nawierzchnia, nawet jak nie ma asfaltu to niewiele się od niego różni. Droga minęła więc bez szczególnych niespodzianek. W Lofer zjawiliśmy się dość szybko mimo tempa, które dla Tomka było zamulające a dla mnie... no właśnie, zmęczenie z wielu dni i różnica między szosą a mtb dają we znaki - ja byłem zmęczony, nie w skam było mi robienie podjazdu, który dodatkowo nie robił perspektyw ani na zjazd ani na widoki.

Zostałem więc w mieście, początkowo planując posiedzieć na słońcu i pooglądać pokazy traktorów. Akurat w mieścinie odbywały się jakieś dożynki czy kto tam wie co właściwie świętują Austriacy.. W każdym razie były różne zabawy typu wchodzenie po wieży budowanej podczas wchodzenia ze skrzynek na browary. Główną atrakcją imprezy były jednak pokazy traktorów liczących zdecydowanie więcej lat niż ja. Wygrał pewnie najstarszy, z jednocylindrowym nikt pewnie nie wie o jak ogromnym litrażem silniku. Grunt że jeździł i pięknie hałas robił.

No ale ile można siedzieć? Podpowiem, że krótko. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, a że najciekawszym miejscem wydał mi się mostek, przy którym wcześniej wspólnie z Tomkiem robiliśmy sobie słit focie to udałem się właśnie tam. Okazało się, że most ten był niczym wrota do Narnii, nikt nie spodziewał się fantastyczności ścieżynek rowerowych jakie tam się znaleźć udało. No dobra, w zasadzie były to szlaki piesze, turystyczne. Ale rower się mieścił i nie było większych problemów z przejechaniem. Przez las, nad "urwiskiem" tuż nad potokiem albo po prostu nad skałkami. Wszystko w sumie zbite na bardzo małym terenie, w lasku 2x2km albo i mniej, ale zrobiłem tam tyle przejazdów, że nabiłem w pytkę kilometrów. Stwierdziłem, że zdjęcia nie mają szans oddać fantastyczności tego miejsca i że poczekam aż Tomek wróci i zrobię najlepszy przejazd z go-pro zamontowanym do kasku. Szczególnie przejazd nad potokiem powinien być widowiskowy, bo na jednym zakręcie aż na nim pękałem i rower przeprowadzałem, tak wąsko było (co prawda na nim było się z metr nad potokiem, więc śmierć od takiego upadku nie groziła, ale zmoczyć się było łatwo). Niestety okazało się po spotkaniu, że go-pro dzisiaj w ogóle nie ma. No i lipa... dla Was drodzy czytelnicy/oglądacze, bo ja to nie tylko widziałem ale i przejechałem, raczej nie zapomnę, bo były to jedne z najlepszych dróżek jakie kiedykolwiek przejechałem.

No to tyle pierdół, fotki tera.

Ruszylim


Z tym męczeniem się to też nie do końca prawda, miałem momenty że i ja odpoczywałem.


Tutaj dowód na liczność zdjęć powstałych na trasie, to samo miejsce praktycznie


Po drodze odrobina podziwu dla miejscowej architektury sakralnej


I tak przez 270 kilometrów (-10 końcówki przy Krimml gdzie faktycznie był teren)


Poza architekturą sakralną udało się także trafić na sztukę prawdopodobnie bardziej nowoczesną, a na pewno bardziej abstrakcyjną


Gdyby dodać jeszcze krowy i smród to byłoby to zdjęcie kwintesencją Austrii


Do sztuki można też zasadniczo dołączyć i drogi rowerowe, jak ta


Wspomniany we wstępnie prześwietny mostek nad prześwietnym potokiem (strumykiem bądź rzeką, nie rozrózniam już tego)


Tomek zrobił podjazd i niestety okazało się, że o ile zjazd faktycznie był kiepski, to widoki wcale nie były złe


Ja w tym czasie znudziłem się na tyle, że jeździłem i znalazłem widoczki


Po widoczkach przyszłą kolej na most, od niego zaczęła się przygoda


Ja - gdzieś tam w dole.


Z całego jeżdżenia po terenie została mi tylko ta jedna wyraźna fotka, dwie nieostre i rozmazane...


A Tomek podjeżdżał


Pogoda najlepiej dopisała na powrocie, gdzie słoneczko pięknie przygrzewało (chociaż było chłodno)


Słońce, rower i góry, czego więcej trzeba


Jak to czego więcej? Żagli i jezióra żeby się wykąpać. Na terenie wyłącznie dla członków klubu żeglarskiego Zell... hiehie

Austria 2012 - dzień 4

Piątek, 10 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto Uczestnicy
Km: 146.98 Km teren: 1.00 Czas: 06:11 km/h: 23.77
Pr. maks.: 75.28 Temperatura: 17.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1134m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Można także zobaczyć wpis u Tomka.

Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.

Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.


Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)


Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak


A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:


Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.

Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.


Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)


W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.


Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.


Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej


Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.


Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.

Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę


Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.


Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.


Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę


Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!

Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.


Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.

Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego


I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.


Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)




Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak


Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.


Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.


Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)

Alpy 2012 - dzień 3

Czwartek, 9 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: nie sam, opis: foto Uczestnicy
Km: 90.18 Km teren: 1.00 Czas: 04:55 km/h: 18.34
Pr. maks.: 82.10 Temperatura: 14.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2200m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Hochtor u Tomka

Przed wyjazdem maksowanie śniadania. Dziś tylko 5 bułek, za to kawałek ciasta, jogurt i sok pomarańczowy wpadły dodatkowo. Sumarycznie wyszło więc pewnie podobnie jak wczorajsze 6 bułek. Więcej zresztą ciężko byłoby zjeść, bo prawie wyzerowaliśmy bufer ;-)

Start klasycznie, ścieżkami przez miasteczka. Tempo spacerowe. W pewnym momencie wyprzedził nas starszy gość na MTB więc siadłem na koło, to trochę podkręciło tempo. Tutaj w sumie można go dostrzec jadącego przede mną.


Tak sobie jedziemy i jedziemy. Tempo nie jest ani spacerowe ani szybkie, ot tak jadę sobie za gościem nie męcząc się w ogóle, gdzieś z 26kmh? Tomek jednak systematycznie zostaje z tyłu... No nic nie będę się specjalnie przejmował. Koleś przede mną nie wytrzymuje presji i zwalnia, wyprzedzam a on równa się ze mną. Coś tam staramy się pogadać. Jedzie w górę jeszcze kilometr - do rogatek na wjeździe jak się okazało potem. Kilka dni wcześniej wjeżdżał na Hochtor i pogoda była prześwietna, bardzo się zmęczył. Największe zdziwienie okazał na fakt że jesteśmy z Polski... hmm może skumał, że tak bez bagażu tam z Polski dojechaliśmy? Na pytanie jaka dziś będzie pogoda stwierdził, że nie ma pojęcia.

W międzyczasie Tomek został jeszcze bardziej w tyle - nie wiem o co chodzi. Czyżby nie chciał się chronić przed dziadkiem i "robi trening" zostawiam więc w pewnym momencie dziadka i równam się z Tomkiem pytając "o co kaman?". W odpowiedzi słyszę, że ma spoczynkowe tętno i nie chce tego psuć... No dobra to wyprzedzę kolesia. Tempo na 30 i więcej i jedziemy, facet nie utrzymał nawet koła. Jednak całkiem niedaleko zrobiło się pochyło i prędkość spadła. Wszystko zaczęło się gdzieś tutaj


Jednak wciąż pochyłość nie dochodziła do tych 10%


I tak spokojnym dojazdem, który już jednak pokazywał, że może być ciekawie dotarliśmy na rogatki płatnej drogi Hochalpenstrasse. Samochody 38euraczy. Rowerzyści ponoć mogą zapłacić 2 ojro za bilecik, który odbija się na bramce a następnie na szczycie się kasuje a w zamian na dole otrzymuje się dyplom. Tak przynajmniej poinformował nas gościu na MTB któremu odjechaliśmy. Przy bramkach konsumuję bananka i batonika, bo zapowiada się ostro po rozgrzewce.


Ostatnia chwila odpoczynku przed rozpoczęciem podjazdu.


No i się zaczęło pod górę


Mimo, że temperatura powietrza spadała jak wskazywał mój termometr w liczniku mnie robiło się gorąco. Były momenty, że z czoła praktycznie leciała mi strużka potu wprost na ramę.


Chociaż sam nie wiem, czy było to wynikiem zmęczenia czy może jakiegoś niewłaściwego górskiego ciśnienia, bo i czas na rozglądanie się był, a jakoś nie pamiętam, żeby mnie ten podjazd specjalnie męczył


Tutaj Tomek zatrzymał się na fotki i chwycił mnie gdy dojeżdżam


Podczas gdy my podjeżdżaliśmy można było odnieść wrażenie, że chmury zjeżdżają. Zdjęcie zrobione przy okazji przystanku. W tym samym miejscu zatrzymał się także gotujący się peżot - kolejny argument dla mnie, żeby unikać peżotów w poszukiwaniach samochodów.


Na zdjęciu jakoś niespecjalnie, ale na żywo robiło ogromne wrażenie, jak conajmniej 25% nachylenia. Przyznam, że był to jedyny moment podjazdu w którym miałem ochotę odpuścić i jechać na najmniejszej tarczy z przodu ;-) Jednak potem okazało się, że nie taki diabeł straszny i mimo efektu psychologicznego, cały czas nachylenie było takie samo pozwalające jechać swobodnie między 7 a 11 kmh a zwykle gdzieś na 8.4 licznik się zatrzymywał. Choć tam akurat miałem momenty, bo jakaś kobieta nie chciała się dać wyprzedzić i goniła przez kawał czasu za mną.


Chwilę potem docieramy na parking w chmurach. Ja trzęsę się tam z zimna, bo ledwo 8 stopni, wieje jak cholera a ja wciąż na krótko. Ubieram się w co mam, zjadam 2 banany i szukam kubła. Podjeżdżam wyżej na jakieś sklepo baro schroniska... nic ma kubła nawet w środku, nawet w markecie który tam jest... no nic ciepne skórki po bananach w pole za drogą. Grunt, że wpadło parę metrów przewyższenia ponad platona ;-) A tutaj i platon na słit foci z dziubkiem. Nie ma takiego skilla jak ja z Darkiem, ale jeszcze się podszkoli, żeby zdjęć nie psuć


Ubrałem się bo czekał nas mikro zjeździk w miejsce z tej fotografii. Coś nawet widać


Po krótkim zjeździe docieramy na parking, z którego powinny teoretycznie być widoki na świat. Mimo, że średnio to wychodzi robimy sobie kilka słitaśnych fotek w tym tą, z subaru, o którego brak prosiłem, bo to kombi a jak wszyscy powinni wiedzieć uważam kombi za typ nadwozia brzydki. Całe szczęście zdjęcia ma też walor poglądowy - można dzięki niemu łatwiej sobie wyobrazić z jakimi chmurami mieliśmy tym razem do czynienia.


Potem był jeszcze podjazd spowrotem do góry i jeszcze trochę wyżej. Na początku robiłem go ubrany, ale kurde znów nachylenie trzymało taki poziom, że po niedługim czasie zacząłem się gotować i musiałem się rozebrać. Co z tego, że 10 stopni jak jadę pod górę


Austrijacy postanowili wywiesić na nasze powitanie flagę, niestety nie spisali się i powiesili ją odwrotnie.


Ogólnie to byłem zdegustowany tym, że nam flagę źle powiesili, jak już chcą przywitać gości to odrobina szacunku nakazuje właściwie flagę powiesić. Na zdjęciu właśnie to wyraża moja mina, niesmak i oburzenie źle powieszoną flagą. Ale proszę także zwrócić uwagę na śnieg w tle. Brudny, ale nie dziwota, pełno ludzi go tam zmęczyć chciało. Oczywiście na zboczu wiecznie w cieniu będącym, bo termometr w sigmie wskazywał 8.0C


Okazało się, że przełęcz Hochtor zasadniczo mogłaby zostać nazwana tunelem Hochtor, bo na samą przełęcz się nie wspinaliśmy a jedynie tuż pod nią by ostatni odcinek skosić tym oto tunelem


Mission accomplished! Przełęcz Hochtor 2504m npm zdobyta.


Duet prawdopodobnie #2 i #3 w tempie podjazdu dzisiejszego dnia przy tabliczce. Zdjęcie autorstwa naszych zagramanicznych kolegów.


Ogólnie jak było widać na zdjęciu z wjazdem w tunel, za tunelem, po słonecznej stronie był sklep. Wpadliśmy do niego na chwilę. Spiłem w nim pepsi. Dawno mi tak nie smakowała, wybaczyłem im nawet brak coli której to jestem wyznawcą ;-) Poza napojami nie oraz alkoholowymi sprzedawali także drożdżówki i pluszowe świstaki. Były też świstakowe kubki, okulary, czapeczki, klapki, koszulki... no świstakowe szaleństwo. Wreszcie skumałem co to za gwizdy czasem słychać jak się tutaj jeździ... to świstaki zawijają czekoladę w sreberka i sobie wesoło pogwizdują przy tym!

Widok przez okno? Na? W sumie nawet z tabliczki ciężko było odczytać co tam teoretycznie powinno być widoczne, ale jak było okno to szkoda nie skorzystać.


Panorama z Hochtoru na tą lepszą stronę, gdzie świeciło słońce


Prawie jak incepcja, zdjęcie na zdjęciu oraz to co na zdjęciu też na zdjęciu :) Jakby lupy użyć to da się odczytać nazwy szczytów, z których nawet niektóre dało się dostrzeć. Po tej stronie gór pogoda był znacznie lepsza a i temperatura o kilka stopni wyższa.


Przez tunel przejeżdżałem dwukrotnie, bo zapomniałem przed nim aparatu, został jak się znów w kurtkę ubierałem. Gdy byłem tam drugi raz nic jeszcze nie zapowiadało tego co spotkało nas na zjeździe. Gdy przedostaliśmy się przez tunel w celu rozpoczęcia zjazdu zaczęło wpierw kropić. Potem padać, a potem waliło gradem jak jasna cholera. Akurat na wysokości tych jeziorków w dziurce pomiędzy Hochtorem a parkingiem zwanym Fuschertorl1. Tutaj w sumie złapała nas największa ulewa. Podjazd pod parking aż ciężko było robić, bo momentami przez ulewę niewiele było widać.

Zjazd od parkingu miał być rewelacją, tymczasem odbywała się na nim walka z zakrętami. Ogólnie to nachylenie parokrotnie pozwoliło mi rozpędzić się do prędkości rzędu 70 kmh. Jednak tuż po osiągnięciu takiej prędkości następowało bardzo szybkie jej wytracanie, bo drogą płyną rzeki wody a zakręty ostre jak brzytwa. I mimo, że droga szeroka i pięknie profilowana to lepiej nie ryzykować wywrotki, tym razem nie wykupiłem ubezpieczenia na podróż, a opłata lotu helikopterem do szpitala mogłaby mnie kosztować kredyt na parę lat. Zresztą i tak nie powinienem narzekać, co kilka zakrętów musiałem czekać na Tomka, który już w ogóle ledwo co mógł jechać w takich warunkach. Tarcze przynajmniej zachowały pełną sprawność mimo niesprzyjających warunków.

Gdzieś niżej, jak Tomek określa około 1700 metra npm zrobiło się nagle sucho. W tym momencie zaczęła się prawdziwa jazda i droga mimo, że jakby mniej pochyła to także mniej kręta a na prostych można ładnie trzymać to uzyskane 70kmh. Zjazd bardzo szybki. Skłaniam się do stwierdzenia, że zjazdy bardziej strome a kręte sprzyjają mtb natomiast takie jak ten sprzyjają jeździe na szosie. Tym razem jednak Tomek nie potrafił mnie odstawić i bez problemół trzymałem stały dystans za nim. W zasadzie to nawet stawiam, że gdybym na płaskim rozpędził się równie szybko to ja bym prowadził bądź uciekał, bo przed częścią zakrętów zwalniałem zdecydowanie bardziej niż on bojąc się go wyprzedzać (aż tak dobrze to nie było).

Prawdziwy hardkor Tomek odwalił na rogatkach. Jak się okazało jeden z najszybszych odcinków zjazdu był tuż przed nimi. Chyba najdłuższa prosta i choć nie miała jakiegoś wielkiego nachylenia to można było spokojnie dokręcać i 80 zawitało. No i gdzieś z taką prędkością Tomek przeleciał przez rogatki. Ja nie wiedząc czy przypadkiem na wyjeździe też nie są one pozamykane zwolniłem gdzieś do 35 kmh. Bo taki przejazd że dopiero w ostatniej chwili można było mieć pewność, że rogatek nie ma na tym jednym skrajnym przejeździe.

Potem była bardziej płaska sekcja, gdzie ponownie, jako że płasko Tomek mnie odstawił. Potem na chwilę zatrzymał go kamper, więc go tam dogoniłem i tak już zostało do samego dołu. Ja ostro dokręcałem, bo tutaj już tak ostro w dół nie było, a Tomek składał się i leciał. Były sekcje z bardzo fajnymi zakrętami. Tak gdzieś do 80kmh można je bezpiecznie robić jak się je dobrze pozna, my przelecieliśmy koło 65kmh ale i tak świetnie się trzeba było kłaść z lewej na prawą i na odwrót kilkukrotnie. Były też mocniejsze fragmenty, gdzie ponownie 80kmh zawitało. Spoooooro samochodów na tym zjeździe zostawiliśmy w tyle, jazda była na prawdę przyjemna.

Cóż ogólnie mogę powiedzieć o Hochtorze. Zapłacił bym te 2 euro za sam zjazd. Widoków jakichś super nie było. Podjazd o tyle łatwy, że bardzo stabilnie rósł a nie skokami z 20% sekcjami i wieloma wypłaszczeniami. Pogoda kiepska, ale mimo to jeden z lepszych asfaltowych zjazdów życia. Może trochę nie na taki rower i pogoda nie dopisała, ale mimo to świetny.

Austria 2012 - dzień 2

Środa, 8 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam Uczestnicy
Km: 123.77 Km teren: 3.00 Czas: 06:01 km/h: 20.57
Pr. maks.: 69.80 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2200m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Od kiedy mam termometr w liczniku to mogę dokładniej podać jakie temperatury panowały. Tego dnia, choć prognozy zapowiadały kumulację złej pogody była paradoksalnie najlepsza pogoda wyjazdu. Zero deszczu i temperatura w zakresie od 16 do nawet 32 stopni Celsjusza.

Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowaniee

Dla porównania dzień drugi u Tomka.

Tak jak rozmowę, tak też i wpis można zacząć od pogody ;-) A teraz bardziej co się działo w tym czasie. Pobudka przed 8 rano, żeby na śniadanie mieć chwilę. Obowiązkowe maksowanie przy szwedzkim stole. Niestety nie da się nigdy tak zapchać, żeby potem dało się jeździć i głód nie zaatakował. W sumie szkoda, przydałyby się takie chomikowe przenośne spiżarnie.

Wyjeżdżamy ścieżką rowerową - i tak też przez większą część pobytu będziemy się przez Austrię przemieszczać. Jedziemy na Kaprun zobaczyć zamek. Stwierdzam, że wyglądem przypomina więzienie, co nie przeszkadza mi zapoczątkować tam nowego trendu, poza dziubkami na zdjęciach będę teraz prezentował także styl a'la Balotelli, oto pierwsze takie zdjęcie:


Powinno się ich pojawić więcej, poza głupią miną, głupia poza znacznie poprawia atrakcyjność zdjęcia ;-)

Jadąc dalej przez wieś natrafiliśmy na skejt-park. Postanowiłem pokazać parę tricków


W skejt parku nie zabawiliśmy jednak za długo, bo nawierzchnia była zbyt śliska ze względu na wysoką wilgotność powietrza, nie mogłem przez to wykonać skutecznie mojego najlepszego numeru - przelotu przez kierownicę z lądowaniem twarzą na asfalcie. Ruszyliśmy więc dalej. Po paru metrach jazdy takim czymś


Zaczęło się coś nieco innego. Tak, trawa zamiast otaczać drogę, to droga zaczęła otaczać trawę! Niesamowite.


Za cel Tomek postawił zbiorniki wodne elektrowni szczytowo-pompowej. Z tego co wyczytałem w jego wpisie, miały się one nazywać: Stausee Wasserfallboden oraz Stausee Mooserboden.

Troszkę podjechaliśmy do góry aż w pewnym momencie... Wrednie zagwizdał na nas jakiś tubylec. Akurat gdy pokonywaliśmy most wiodący w nieznane. Okazało się, że jest to strażnik bramy, a właściwie... tunelu. Tomek najpierw miał mi za złe, że zareagowałem na gwizd owego jegomościa, jednak jazda przez długi tunel, przez który nawet osobówek nie puszczają, a jedynie autobusy z turystami jeżdżą byłaby z leksza przegięciem. A właśnie takie nieszczególnie dobre wiadomości przekazał nam strażnik tunelu.

Ruszyliśmy więc dalej, do następnego celu. Droga w pewnym momencie zamieniła się w szlak pieszy. Dodam, że bardzo atrakcyjny szlak pieszy, którego fragmenty wyglądały tak jak na fotografi poniżej


Akurat takie fragmenty jak na fotografii ominęliśmy, choć przyznam, że chętnie bym się z nimi zmierzył - przynajmniej na zjeździe, bo podjazd po schodach nie należy do moich specjalności.

Mimo tego, że takie specjalne odcinki ominęliśmy to Tomek jakimś cudem wypiął sobie koło podczas jazdy. Tutaj uwieczniłem moment w którym odkrył ten fakt. Dodam, że wcześniej przez spory kawałek czasu zastanawiał się co mu się tak dziwnie jedzie.


Po terenie był kawałek taki


Długo jednak się płaskość nie utrzymała, zrobiło się tak. Dodać należy, że choć tutaj akurat zjeżdżam, to jechaliśmy w przeciwną stronę, a to zdjęcie jest pozowane! Tak, ten jeden raz postanowiliśmy oszukać i zdjęcie nie jest jedynie tylko elementem reportażu, dokumentu a powstało na skutek chęci uwiecznienia tego fragmentu asfaltu. Bardzo za to oszustwo przepraszamy, ale cóż, nie zawsze można sobie pozwolić na komfort cykania samych tylko i wyłącznie dokumentalnych zdjęć, których powstanie osoba uwieczniona nie jest świadoma.


Taką drogą dojechaliśmy do bazy narciarskiej. Troszkę ludzi nawet tam było, pohasać po górach przybyli. Nie dziwota, bo teren całkiem ciekawy. Mieli nawet interesującą drogę dla... no ciężko rozgryźć dla kogo. Pokryta luźnymi kamieniami niewielkich rozmiarów o znacznym nachyleniu byłaby bardzo ciężka na rower zarówno na podjeździe jak i na zjeździe. Przypuszczam, że w tym rejonie stawiają raczej na sporty zimowe i świetnie można tą drogą na nartach popylać jak jest pokryta śniegiem. A jak nie jest to jest wybitnie wrednym wyzwaniem dla ludzi lubiących drogi które same uciekają spod kół. Wiem, co mówię, spróbowałem w obie strony po trochu. Najpierw w górę (dziwnie płasko wygląda w tym kadrze)


Potem w dół


Tomek był strasznie zawiedziony tym, że znów nie ma po czym podjechać wyżej. Zapewne gdybyśmy nic nie znaleźli to kupiłby mtb już w Austrii, ale sądzę, że i tak to zrobi, bo wreszcie dostrzegł jak wiele dróg mu ucieka przez brak odpowiedniego do gór roweru :) Niemniej jednak znaleźliśmy takie cudo


Nie, to nie jaskinia, w drugą stronę wygląda tak


Tak więc wszystko jest w porządeczku, dziura miała wlot, miała też i wylot. Przed nią stał szlaban, co też wróżyło, że będzie interesująco. Być może prowadzą tam jakieś tajne eksperymenty?

Cóż lepiej zdjęciami przedstawię co było dalej, zaczęło się mniej więcej tak


I w sumie cały czas utrzymywało się tak samo. Chciałbym tutaj jedno sprostować - choć podjazd był niewątpliwie trudny nie zamknąłem kasety. Nie spieszyłem się na nim, więc i o kadencję nie dbałem, zresztą poniżej 5kmh też nie spadłem. Było pare fragmentów w których jakby chciało poderwać się przednie koło, jednak z tyłu poniżej 3ki nie zjechałem a prędkość przez większą część podjazdu trzymałem na 8kmh... Choć faktycznie spadłem miejscami i na 5.5kmh które wcale nie łatwo było utrzymać ;-) Podjazd jednak, zupełnie jak zawsze skończył się, zrobiło się tak


Nie było jednak tak całkiem płasko, jeszcze parę metrów już po znacznie bardziej płaskim trzeba było zrobić. Nawet mnie na tych ostatnich metrach w góre Tomek uchwycił na jakimś kadrze


Znalazła się i woda, chociaż dziś temperatura nie przypominała tej z zeszłorocznych Alp gdzie trzeba się było polewać wodą, żeby na wiór nie wyschnąć


No i dotarliśmy do zapory i jeziora Tauernmoossee


Podjeżdżamy kawałek w stronę zapory, ale ponownie szuter powstrzymuje Tomka przed możliwością dalszej jazdy. Ja poświęcam czas na cyknięcie fotki wyjątkowo urokliwego zakątka


Szkoda, że tylko kompakcik, bo lustrzenką można by z tej chałupy wyciągnąć foto jak z National Geographic.

Droga pod zaporę wyglądała jakoś tak


Nawet mnie tam widać jak po niej pociskam.

Jeszcze widok tuż przed zjazdem


Zjazd był nieco... ciężki. Odstawiłem Tomka daleko, bo był to jeden z tych zjazdów, które robi się techniką zjazdu grawitacyjnego, panicznego hamowania przed zakrętem o 90stopni i ponownego rozpędzania. W sumie to nie było się gdzie porządnie rozpędzić nawet, bo każdy troszkę prostszy odcinek kończył się jeszcze mocniejszym zakrętem niż wcześniej. Do tego żwir i piach na drodze ze szczególnymi kumulacjami w zakrętach. No cóż, przynajmniej podjazd był krótki, więc i zjazd taki był i nie było czas żałować tej straty wysokości.

No i powrót


Na powrocie Tomkowi tak się nudziło, że postanowił poćwiczyć kolejne sztuczki jak ta z wypinaniem tylnego koła w trakcie jazdy, tym razem wkręcił spodnie w tylne koło. Wynik był - trzeba przyznać - artystyczny


To by było w zasadzie na tyle tego dnia. Wpadłbym w okolice tego jeziorka pohulać po tych szlakach pieszych oraz wjechać na samą zaporę. Być może jest tam więcej ścieżek i więcej takich ładnie się prezentujących chatynek. Ogólnie wszystko pięknie poszło tego dnia... no może za wyjątkiem tego tunelu gdzie tylko autobusy mogły jeżdzić (a wypada dodać, że zbudowali nawet parking wielopoziomowy dla osobówek, którymi dojeżdżają turisty).

Z wieczora wybraliśmy się podbić naszą wieś. Okazało się, że trafiliśmy w dzień jakiejś wioskowej imprezy. Było piwo, były grille, byli nawet udawani indianie grający z plejbeku - czyli wszystko co świadczy o udanym wiejskim festynie. My przeszliśmy nieco na ubocze skorzystać z jadła oferowanego przez Turków. Tradycyjny austriacki kebab bar w którym zamówiliśmy pizzę. Jedzenie umilała nam muzyka puszczana z przejeżdżających wiejsko-stuningowanych samochodów oraz ludzie wychodzący z dworca kolejowego... tak, był to piękny dzień i udane jego podsumowanie. Austria przywitała nas przytulając do swej piersi tak, że aż dechu mogło nam braknąć. I bez przytulenia dechu mogło braknąć, bo niewątpliwie czuć w powietrzu, że Austriacy zajmują się hodowlą krów i trzody chlewnej.

Austria 2012 - dzień 1

Wtorek, 7 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, opis: foto, dist: less than 50 Uczestnicy
Km: 16.99 Km teren: 2.00 Czas: 00:48 km/h: 21.24
Pr. maks.: 41.88 Temperatura: 18.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 56m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie

Dla porównania relacja u Tomka

Urlop leci, trzeba gdzieś wyjechać. Tomek zaproponował Zell am See, ja rzuciłem okiem na prognozy pogody i hmm... no lipa, ma być 17-20C i zachmurzenie bliskie 100% z możliwymi deszczami w środę. No ale wszystko gdzie ma świecić słońce oraz panuje piękna do jazdy temperatura >=25C jest niestety za górami, oddalone nieco bardziej i nie będzie tak łatwo dojechać w ~10h samochodem. Zgadzam się więc na Zell am See, bo rejon poza pogodą zbiera wyśmienite recenzje w internetach.

Na miejsce dolecieliśmy autobaną wyjątkowo szybko. Max pół godziny zajęło nam znalezienie pensjonatu gdzie w minimalnej austriackiej cenie (~150zł/os./noc) postanowiliśmy się zakwaterować. Sprawa o tyle dziwna, że jak to określił właściciel "in Austria its normal" że dwaj faceci śpią w jednym dużym łóżku i takie też lokum dostaliśmy. Na pytanie czy nie mają pokoi z dwoma oddzielnymi łóżkami usłyszeliśmy właśnie taką odpowiedź: "in AOstryia ytz normal" brzmiącą jakby podejrzewał nas o odmienną orientację. Nawet nie wiedział ile śmiechu nam zapewnił swoją wieloznaczną wypowiedzią i jej tonem.

Zrzuciliśmy pospiesznie bagaże i wyruszyliśmy choćby objechać nasze See. Trasa wokół jeziora miała szutrowe fragmenty, Tomek postanowił więc ominąć je promem.


Puki jasno robię jeszcze fotkę jeziora.

Niestety wychodzi daremnie ;p

Potem przejazd przez zentrum i obowiązkowa słit focia, na razie bez dziubka.


Gdy kończymy rekonesans robi się już ciemno. Próbuję ustrzelić nocną panoramę przeciwnego brzegu wykorzystując drewnianą balustradę w roli statywu... ponownie średnio to wychodzi, ale że nic lepszego nie ma, to wstawię. A i warto dodać, że to faktycznie była praktycznie nocna panorama, ale że dałem długachny czas naświetlania i podkręciłem jasność robiąc panoramę to wygląda jaśniej niż te wcześniejsze wieczorne zdjęcia... ot taka magia postprodukcyjnej obróbki.


Ogólnie to z rozpędu minęliśmy nasz pensjonat i zaczęliśmy drugie okrążenie robić, jednak w porę się skapnęliśmy i jak przystało na grzeczne dzieci poszliśmy spać niewiele po kurach, bo tak też trzeba wstać, żeby zjeździć porządnie te tereny no i wykorzystać maksymalnie śniadanie, które ma być w godzinach 7:30-9:00.

Veliko Rujno

Sobota, 5 maja 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam
Km: 28.77 Km teren: 10.00 Czas: 02:00 km/h: 14.38
Pr. maks.: 78.60 Temperatura: 24.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 900m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Czwartek byl dniem pieszej wycieczki po gorach. Zasadniczo wielka nie miala byc, ale troche sie pogubilismy, dzieki czemu trasa byla zdecydowanie ciekawsza. Fakt, ze emeryci z niemiec i koles w japonkach poruszali sie po gorach sprawniej i szybciej niz my nie byl szczegolnie budujacy, jednak zblizajacy sie zmierzch sprawil ze tempo nam wzroslo i wycieczka sprawila ze ten dzien byl rownie meczacy jak poprzednie. Tez dzieki temu pogubieniu sie trafilismy na bardzo ciekawy szlak wychodzacy ze Stalingradu (akurat teraz tym szlakiem wracalismy do bazy), tuz spod naszej bazy - droge ku Veliko Rujno - Wielkiej Rowninie. Poczatkowo oczywiscie bylismy przekonani ze Veliko Rujno to wielkie ruiny ;-) Coz Chorwacki jezyk bywa czesto niezwykle podobny do Polskiego.

Droga na Veliko Rujno jest taka, ze miejscowi opowiadajac o niej ocieraja czolo sugerujac wielkie zmeczenie - cos w tym jest. Dodatkowo pokazuja ze jedynie czesc wjazdu jest wyasfaltowana. Ta czesc poznalismy w znacznej czesci na pieszej wycieczce. Mnie czesc nie asfaltowa cieszy - kawalek terenu zlapac jest milo. Podjazd startuje w zasadzie juz od drzwi. Na poczatku jade sobie z wysoka kadencja i wysuwam sie na prowadzenie. Podjazd ma srednio ponad 11% nachylenia, wiec jest dosc... alpejski ;-) Trzeba przyznac ze kopie ladnie, szczegolnie ze w przeciwienstwie do wiekszosci alpejskich podjazdow jest bardzo pofaldowany. Co chwila sa sekcje znacznie przekraczajace srednia i znacznie ponizej niej. Trafia sie nawet kilka krotkich zjazdow. Do Monte Zoncolana sporo brakuje, bo nie podrywa przedniego kola, nie musze tez zygzakowac po drodze zeby sie poruszac przed siebie. Przez 1/4 trasy jade pierwszy. Po dwoch probach Tomkowi za trzecim podejsciem udaje sie skutecznie mnie wyprzedzic. Potem jade drugi gdzies do 4/5 trasy kiedy to wyprzedza mnie dwukrotnie Darek i zaczyna sie najbardziej stromy ostatni kilometr podjazdu. W tym roku w zasadzie jeszcze nic nie jezdzilem co tez objawia sie gdy tylko trzeba uzyc sily - od razu tetno skacze mi pod miliard i mozg mowi zeby odpuscic. Wrzucilem wiec koronke wyzej na kasecie, zostala jeszcze jedna, ale juz jechalo sie na tyle spokojnie, z wysoka kadencja, ale bez naciskow, bez sily, ze tetno chyba w ogole weszlo w spoczynkowe - szkoda ze nie mam pulsometru, bo ciekawe bylyby wskazania z tego podjazdu. Przez tak spokojna i nie meczaca jazde Darek odstawil mnie o jakies dwa zakrety - co daje z 200 metrow - przy predkosci 7kmh to dosc sporo ;-) Kasete ostatecznie zamknalem, ostatni zakret okazal sie zabojca. Srednia na podjezdzie 7.96 km/h

Dojechalismy do parkingu z widokiem na... zasadniczo nikt nie wiedzial na co. Czym jest Veliko Rujno dowiedzielismy sie poprzedniego wieczoru od cioci wikipedii i wujka gugla, ale czy to co widzielismy przed nami jest juz rownina czy tez nie? Chwile ze soba walczylem, ale ostatecznie sie przemoglem. Zostalo ze 200 metrow podjazdu, moze ze 3 km drogi, jade.

Jako ze tylko ja mialem mtb to jade sam. Droga poczatkowo troche opada, potem idzie w gore, ale bardzo lagodnie. Omija jedno wzgorze, potem kolejne. Srednie nachylenie moze z 4-5% takze jade spokojnie 12-16 km/h Droga o najgorszej nawierzchni dla moich opon - kamienie luzem, czesto sie uslizguja - juz wiem ze na zjezdzie nie bedzie szalenstw, bo trasa nie ma zadnej barierki, nawet z wszedobylskich kamieni a do spadania troche jest. Mijaja 3 kilometru ale Veliko Rujno jak nie bylo tak nie ma, postanawiam jeszcze troche podjechac i tak na 12km zawrocic. Niedaleko od tego limitu ktory sobie wyznaczylem zaczyna sie zjazd o nachyleniu okolo 3-4%, postanawiam kawalek podjechac bo objezdza ostatnie wzgorze na mojej drodze, licze ze moze prowadzi na wjazd na szczyt, bo ocenialismy z dolu, ze ten szczyt to pewnie Veliko Rujno. Okazalo sie ze nie, ten zjazd to zjazd na Veliko Rujno ktore znajduje sie za tym szczytem. Rowninka polozona pomiedzy gorami. Na oko ze 2 km szeroka i moze z 8 dluga, lekko opadajaca w kierunku na polnocny wschod.

Na Veliko Rujno wita mnie dzwiek chorwackiego disko plynacy z zabudowan przy ktorych stoja jakies miejscowe dresiki tuningujace przedziwne automobile ktorymi zapewne sie poruszaja po rowninie. Jade dalej pod czujnym okiem miejscowych. Dojezdzam do skrzyzowania, przy nim stoja jacys ludzie. Nie chcialem z nimi kontaktu ale w miejscu obok ktorego stali jest drogowskaz ktory chce zobaczyc koniecznie, bo skad mam wiedziec ze to juz Veliko Rujno? Okazalo sie ze
a) jestem na Veliko Rujno!
b) zainteresowani miejscowi postanowili sie ze mna zaznajomic
Starszy pan z poteznym brzuchem zapytal po chorwacku o cos. Powiedzialem ze nie rozumiem na co ten pokiwal ze zrozumieniem glowa i innymi slowami, dodajac na migi o co mu sie rozchodzi zapytal czy cala droge podjezdzalem na rowerze czy tez musialem prowadzic. Odpowiedzialem ze cala droge jechalem na rowerze co spotkalo sie z ogolna aprobata miejscowej ludnosci i gestami gratulacji. Zapytalem czy daleko jest do kosciolka na ktory wskazywal drogowskaz. Zrozumialem ze dosc daleko, bo cerkiew (a nie kosciolek!) jest mniej wiecej po srodku wielkiej rowniny, a ta jak sama nazwa wskazuje jest wielka. Podjechalem kawalek w strone tejze cerkwii ale ostatecznie nie dojechalem do niej. Mysle ze ja widzialem, ale tez nie mam pewnosci, jak z Veliko Rujno, do ostatniej chwili nie wiedzialem ze trafilem. Tak tez moze przejechalem obok cerkwii a nie zanotowalem tego, myslac ze to budynek widoczny w oddali.

Nie chcialem siedziec tez na rowninie za dlugo, bo chlopaki pewnie sie nudzili na parkingu, trzeba bylo wiec w miare szybko wracac, szczegolnie ze dojazd zapewne chwilke mi zajal biorac pod uwage ze byl ze 3 km dluzszy niz powinien. Ostetecznie wracam wiec. Krotki podjazd dookola szczytu i zaczyna sie zjazd z niewielkim nachyleniem. Jade spokojnie. Jak wspomnialem podloze jest kamieniste. Niewielkie kamienie luzem to cos na czym jade nawet hamujac, a za zakretach niekoniecznie zmieniam kierunek jazdy. Poczatkowo predkosc staralem sie trzymac w okolicach 40-45 km/h ale stwierdzam ze jest to zbyt niebezpieczne. Zatrzymuja sie za szczytem zeby wyjsc na taki gorski cypelek wystawiony kawalek poza zbocze. Miejsce to oferuje na prawde znakomity widok, chyba najlepszy z calej wyprawy. Widocznosc jest niesamowicie duza, pomimo moich dioptrii i tego ze mam okulary w ktorych w ogole nie widze ale za to trzymaja sie nosa widze zatoke, wyspe za zatoka, kolejna zatoke i kaaaaawal kolejnego ladu. Miejscami nawet wydaje mi sie ze widze morze. Z gory macham chlopakom siedzacym na parkingu, zeby dac im znac ze wracam i moga sie juz zbierac. Odmachuja mi, ale tego juz nie widze, widze tylko ze tam sa jakies punkciki, zapewne oni. Dalszy zjazd o jakies 10 km/h wolniej, staram sie nie przekraczac 35 km/h bo droga kreta a nawierzchnia nie mogla byc mniej trafiona dla mnie. Na jednym z zakretow mimo to omal nie wypadam z drogi, bo nie moge skrecic tylko jade po, a wlasciwie razem z kamyczkami na kolejny pas. Na szczescie przy brzegu drogi jest lita skala ktory ma jakas tam przyczepnosc, a przede wszystkim nie odjezdza razem ze mna. Od tego momentu wszystkie zakrety dodatkowo wyhamowuje, nieraz i do 20 kmh.

Na parkingu jestem dosc szybko, okazalo sie ze moj zjazd byl filmowany, ale byc moze wcale mnie tam nie widac, bo bylem na prawde daleko. Zaczynamy zjazd asfaltem. Poczatek jest na prawde ekstremalny. Zakret na ktorym zamknalem kasete przeraza pochyloscia, jade zaciskajac hamulce i przesuwam tylen nad tylne kolo zeby nie przekrecic sie wokol przedniego kola. Strach tak startowac. Jednak tuz po chwili nachylenie maleje, zakret sie konczy a ja oswajam sie z mysla ze moze byc szybko jesli tylko sie odwaze. Droga jest bardzo kreta, ale sa to zakrety o niewielkim promieniu. Przyklejona do zbocza co sprawia, ze nie widac jaki jest promien skretu i gdzie konczy sie zakret. Nie widac w ogole co czeka na mnie za zakretem, jedynie z krawedzi zakretow widze kolejne zakrety i na tej podstawie wiem ze nic na mnie nie jedzie, musze sie tylko zmiescic w drodze. Przyspieszam wiec, wcale nie pedalujac ani nie przyjmujac sylwetki aerodynamicznej, po prostu puszczam hamulce. Bardzo szybko robi sie 40-50-60-70... 70 to juz na tyle duza predkosc ze po prostu zaciskam przed zakretami hamulce zeby sie dalej nie rozpedzac, nie patrze nawet na licznik, bo nie ma na to czasu, ale co zerkne to jest conajmniej 50. W mojej ocenie kawalek drogi po tym ostatnim zboczu gory pozwala osiagnac spokojnie 90 i wiecej km/h tylko wymaga znajomosci trasy. Jak sie okazalo asfalt jest bardzo dobry, zakrety wcale nie takie ostre i wystarczyloby ze 2 razy je przejechac zeby bez hamowania probowac.

Dalsza czesc zjazdu ma mniejsze nachylenie, czesto dokrecam ale tez nadal czesto korzystam z hamulcow. Predkosc szczegolnie na zakretach nadal potrafi drastycznie szybko rosnac. Betonowe zakrety na ktorych beton jest karbowany nie sa jednak miejscem gdzie chcialoby sie przeyspieszac, dlatego tam akurat wole hamowac i potem dokrecac na slabiej spadajacych odcinkach. Na wlocie w opuszczona prawodpodobnie osade nazwana na czesc jakiegos miejscowego bohatera Dokoze jest fajny spadek, ladny skok mi tam wychodzi - czesciowo nie planowany, czesciowo odruchowy, ale jednak prosta juz byla, wiec bezpiecznie a i zabawnie calkiem. Juz po chwili dojezdzam na parking za wysypiskiem smieci (tak, bo po drodze bylo wysypisko smieci) z widokiem na Stalingrad, morze i w ogole Chorwacje. Siadam na laweczce i czekam czy sie pojawia moi kompani... czekam, czekam, czekam, zaczynaja mi sie pojawiac mysli ze trzeba bedzie do nich na gore jechac zeby ich ratowac, bo strasznie ich dlugo nie ma. I jak juz mialem siadac na rower i jechac spowrotem na gore pojawiaja sie wreszcie. 8 minut im dolozylem :) Na podjezdzie dostalem max 4 wiec jestem na plusie. Chwila pogaduch i jedziem dalej. Znow bardzo szybko ich trace, ale nie wiem nawet jak i kiedy, bo nie patrze za siebie, nie ma na to czasu. W kilka chwil dojezdzam do bazy, siadam na foteliku i czekam az przyjade... znow strasznie dlugo. Ponoc pojechali nakrecic finisz przy morzu... ale ja wiem swoje, pewnie znow im z 8 minut dolozylem ;-)

pimp my bike

Niedziela, 9 października 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: czerwony, opis: foto
Km: 2.00 Km teren: 0.00 Czas: 00:10 km/h: 12.00
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: 10.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: czerwony Aktywność: Jazda na rowerze
Dwa lata temu wybrałem się na targowisko pod młynem pod Koroną z 200zł w kieszeni z zamiarem zakupu roweru na miasto. Niestety wszelkie miejskie i pseudo miejskie rowery strasznie wtedy podrożały i za tę kwotę nie dostałbym nic czym dałoby się przemieszczać z radością płynącą z samego obcowania z pojazdem. Jednak szosówek ludzie za bardzo nie kupowali, albo może stał za bardzo z boku i kupiłem tą czerwoną bestię - oldsa. Od razu zapowiedziałem, że zostanie zaostrzony. Jednak nic w oldsie popsuć się nie chciało mimo jego wieku i zapewne niemałego przebiegu. Niedawno, jak wiecie bądź nie wiecie nabawił się poważnej choroby - pęknięcia felgi tylnego koła, co skutecznie go unieruchomiło i nie mogłem z jego pomocą przemieszczać się po mieście. Tak było do dziś.

W sobotę tydzień temu zamówiłem sobie na adres domowy kilka części, do tego leżą tam resztki orzeła oraz garażowany jest fernando, który zaczął ostatnio bratu służyć za dostarczyciela narządów do przeszczepów. Teraz i ja postanowiłem go wykorzystać.


Zamówiłem tę oto zębatkę z 16 zdecydowanie ostrymi ząbkami i kontrę, choć bezzębną - równie ostrą.


To siodełko z orzeła. Nie ma wygodniejszego siodła rowerowego ponad to! Ale za jakiś czas zdobędę czerwone siodełko i wtedy się wymieni, na razie będzie tak.


Pedały, także pobrane z orzeła. Jednak w przeciwieństwie do siodełka, je conajwyżej czeka przemalowanie. No chyba, że zdecyduję się jednak przejść na system z noskami...

Do tego były też koła, odblaski, opaski na obręcze, dętki i opony.


Na początku był chaos, ale jednak był jakiś plan, dość wyraźny, co powinno dzisiaj powstać. Wbrew pozorom nic nie jest tutaj przypadkowe. Wszystko zebrane do kupy. Koła już zaopatrzone w odblaski i opaski na obręczach. Wyszarpałem też częściowo kierownicę z fernando. Niestety Sramowskie gripy okazały się oporne i zabiły mi inbusa 2.5 jedynego jakim dysponowałem. Wiele walki było, żeby zdjąć drugiego gripa z kierownicy nie niszcząc go.


Najpierw rozbiórka. Wbrew pozorom wcale nie najprzyjemniejsza i nie najłatwiejsza. Ze względu na rdzę i tym podobne "uatrakcyjnienia" trzeba było często młotkiem walczyć.


Kierownica przygotowana do przycinania. Czas ciąć metal i krzesać iskry! Samej akcji niestety nie mam uwiecznionej.


Przeklęta sztyca nie chciała się nigdy ruszyć a była mi ze 3 centymetry za nisko. Oberwało jej się parę razy z młotka, ruszyła się a potem już udało się ją rozruszać. Najpierw dookoła własnej osi, potem wyszła na zewnątrz. Niestety nie ma jej za wiele, wyciągnięta była do ogranicznika - podniosłem ze 2 cm, ale trzeba kupić nową. Na zdjęciu obracanie sztycy wokół jej osi.


Wszystko jakoś szybko zleciało, czas już pierdnąć w oponki. 8 atm nawalone.


Zdejmujemy łańcuch.


Skróciłem za bardzo, więc zakuwamy i sklepujemy pina, żeby się nie zerwał za chwilę.


W międzyczasie warsztatowi pomagierzy czyszczą i przygotowują ramę na przyjęcie części.


Pierwsze skuwanie się nie udało, blaszka nie chciała przyjąć pina i się wygięła. Musiałem powtórzyć czynność, tym razem pod czujnym okiem szefa.


I jest, ostatnie skucie łańcucha. Gotowe. Jeszcze tylko umyć ręce, dopić kawę i można jechać na jazdę próbną.


Właśnie tak to widziałem oczami wyobraźni zanim się to wszystko zaczęło. Mimowolnie od patrzenia na morde wskakuje uśmiech.


Na jazdę próbną nawet słońce wyszło popatrzeć.


Nie dziwota, efekt jest fantastyczny.


Dodałem potem jeszcze klamkę i linkę, ale na razie nie ma fotki.

miastowo

Niedziela, 18 września 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: foto
Km: 62.86 Km teren: 40.00 Czas: 02:53 km/h: 21.80
Pr. maks.: 49.03 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Po wczorajszym czułem się zmęczony. Ale nie dlatego, że zmęczyłem się jazdą, ale tempem, które było męczące. Nie mogę się męczyć i osłabiać organizmu, ale nie mogłem sobie odmówić małej przejażdżki w spokojnym tempie. Ciężko było to spokojne tempo trzymać, bo strasznie mi dzisiaj nogi podawały. Chwila zapomnienia na wałach i padł mxs wycieczki. I nikt mnie nawet do takiej prędkości nie prowokował, jakoś tak samo z siebie się zrobiło. Potem jednak kontrolowałem się i jechałem zdecydowanie spokojniej. Im dłużej jadę spokojnie, tym bardziej się zmulam i już nie potrafię rozpędzić. Nie inaczej było dzisiaj. Dopiero na końcówce znowu zacząłem szaleć, bo postanowiłem trochę potrenować i jechałem raz na prawą, raz na lewą nogę. Drugą całkiem wypinając. Niestety tempo zacząłem podnosić i końcówka była na jednej nodze z prędkością 25-29kmh... Aż zaczęło boleć, zupełnie inaczej nogi pracują - znaczy, że muszę tak częściej jeździć, żeby się porządnie nauczyć jazdy w spd. Tyle czasu je mam a nadal nie potrafię z nich korzystać w pełni, co pokazuje mi zawsze to ćwiczenie. Albo może po prosty mnie nogi bolą, bo lepiej jak się ciągnie i pcha jednocześnie a nie tylko ciągnie i tylko pcha? Nie ważne, zabawa jest fajna :)

Taka ciekawostka, że jechałem dzisiaj właściwie tylko i wyłącznie ścieżkami i chodnikami, zero jezdni i zero samochodów :)

Wkleję też fotki, znowu dotarłem pod stadion, ostatnio byłem to były tylko fundamenty, teraz cała okolica jest zupełnie odmieniona, a stadion wygląda zupełnie nieźle.


kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum