Wpisy archiwalne w kategorii
opis: foto
Dystans całkowity: | 7536.08 km (w terenie 1195.20 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 348:35 |
Średnia prędkość: | 21.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 44244 m |
Liczba aktywności: | 93 |
Średnio na aktywność: | 81.03 km i 3h 44m |
Więcej statystyk |
Las Rędziński
Niedziela, 4 września 2011 Kategoria bike: blurej, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: foto
Km: | 79.22 | Km teren: | 60.00 | Czas: | 04:00 | km/h: | 19.80 |
Pr. maks.: | 45.74 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszym dniu lenia dzisiaj miałem natchnienie, wczoraj nawet mi Ślęża po głowie chodziła. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że nie chce mi się odjeżdżać daleko od Wrocławia, postanowiłem pojechać gdzieś na jego północne strone, może na Trzebnicę?
Wpadłem na wały, żeby się na początku trochę polansować. Noga mi dzisiaj niesamowicie podawała. W pewnej chwili myślałem, że to przez to że mam wiatr w plecy... okazało się, że jadę lekko pod wiatr :D Tak więc noga mi dzisiaj wyśmienicie podawała, ale nie miałem ochoty na wyścig a na niedzielny odpoczynek. To już wrzesień, trzeba powoli zmienić partie mięśni do ćwiczenia.
Wałami pokierowałem się... jakoś tak z automatu na Most Milenijny, a jak tam to już wiadomo, że nie odpuszczę Lasku Osobowickiego :) Dwa podjazdy pod górkę i stwierdziłem, ze odpuszczam Trzebnice - dziś będzie teren (bo do Osobowickiego praktycznie bez asfaltu dotarłem).
Po drodze podziwiam nowy mostek, już ukończony i otwarty, nie dałem rady przetrzeć szlaku przed blachosmrodami... trudno.
Mostek z dalsza.
I z bliższa. Prawdopodobnie pod mostkiem będzie prowadził fajny asfalcik. Na razie można podjechać pod most - wyjeżdża się terenem. Ale to dobrze - dzisiaj teren.
Już w Lesie Rędzińskim. Most, który maskował się kiedy byłem tam ostatnio - nadal się maskuje. Chyba nikt go nie kocha i nie będzie odbudowany. Ogólnie Las Rędziński pełny był dzisiaj spacerowiczów i rowerzystów. Tych drugich nawet więcej. Nie dziwi mnie to, bo prześwietne miejsce do rowerowania. Znaczy mnie troszkę dzisiaj zaczęło nudzić, bo totalnie płasko. Przypuszczam, ze wysokościomierz ani by nie drgnął podczas przejazdu przez ten las. Nie zmienia to faktu, że dróżki momentami równiejsze niż asfalt. Czasem troche piachu, czasem troche cegieł, ale ogólnie przyjemnie. Zdecydowanie lepiej niż jazda po bruku.
Zrobiła się godzina 13, niby trzeba by obiad zjeść, ale głodny nie byłem, blurej podpowiedział co możnaby zrobić nad tą kałużą.
Poleżeć ^^ niby wrzesień, ale słonko ładnie podawało, nawet się troszke opaliłem.
Potem była droga która pewnie jest wpisana na listę zabytków województwa dolnośląskiego i zapewne pobudowali ją jeszcze rzymiania sądząc po stanie w jakim się znajduje... No ewentulanie zbudowano ją za prl-u i nikt o nią nie dba, ale to przecież nie możliwe, żeby taka zaniedbana była...
We wszystkich ujęciach wychodzi nieźle - jechało się tragicznie. Dobrze że mam amortyzator, na orzele bym tam chyba wstrząsu mózgu się nabawił.
Zanim zatoczyłem pętlę trafiłem do prawie opuszczonej wioski.
W wyniku pogubienia drogi, a raczej zaniedbań nawigacyjnych trafiłem do przepompowni rędziny. Jednak była to ślepa uliczka i musiałem wracać do prawie opustoszałej wioski. No chyba że coś przeoczyłem.
Stamtąd prosto na Lasek Osobowicki, gdzie kolejny podjazd pod góreczkę. Znalazłem aż 2 przewalone drzewa na swojej drodze. Niestety oba tak duże, że korba haczy. Raz zahaczyłem - o to ze zdjęcia, za drugim razem od razu przerzuciłem rower.
Powrót też wałami, w zasadzie powtórzyłem na powrocie sporo trasy. Wniosek z dzisiejszej przejażdżki - Las Rędziński to dobre miejsce żeby zabrać tam kogoś kto niewiele jeździ a chce sobie w lasku pojeździć. Umiejętności technicznych nie wymaga praktycznie żadnych, jedynie miejsca gdzie piasek i cegły użyto do zasypania dziur są ciut niebezpieczne dla nieuważnych i nieumiejętnie jeżdżących, no ale nie przesadzając można powiedzieć, że trasa idealna dla takich niedzielnych rowerzystów. A i mnie się podobało, własnie takiego relaksu dzisiaj potrzebowałem. Zero spinania, przerwa na opalanie, jeszcze tylko koszyczka z kocykiem i jedzeniem mi brakowało do pełni szczęścia ;-)
Ponadto skończyłem wreszcie opisywać wypraweczkę po Jurze, tutaj linki do dodanych wpisów:
JURA2011 - dzień 2
JURA2011 - dzień 3
Zapraszam także do przejrzenia wpisów dotyczących wyprawy w alpy
Wpadłem na wały, żeby się na początku trochę polansować. Noga mi dzisiaj niesamowicie podawała. W pewnej chwili myślałem, że to przez to że mam wiatr w plecy... okazało się, że jadę lekko pod wiatr :D Tak więc noga mi dzisiaj wyśmienicie podawała, ale nie miałem ochoty na wyścig a na niedzielny odpoczynek. To już wrzesień, trzeba powoli zmienić partie mięśni do ćwiczenia.
Wałami pokierowałem się... jakoś tak z automatu na Most Milenijny, a jak tam to już wiadomo, że nie odpuszczę Lasku Osobowickiego :) Dwa podjazdy pod górkę i stwierdziłem, ze odpuszczam Trzebnice - dziś będzie teren (bo do Osobowickiego praktycznie bez asfaltu dotarłem).
Po drodze podziwiam nowy mostek, już ukończony i otwarty, nie dałem rady przetrzeć szlaku przed blachosmrodami... trudno.
Mostek z dalsza.
I z bliższa. Prawdopodobnie pod mostkiem będzie prowadził fajny asfalcik. Na razie można podjechać pod most - wyjeżdża się terenem. Ale to dobrze - dzisiaj teren.
Już w Lesie Rędzińskim. Most, który maskował się kiedy byłem tam ostatnio - nadal się maskuje. Chyba nikt go nie kocha i nie będzie odbudowany. Ogólnie Las Rędziński pełny był dzisiaj spacerowiczów i rowerzystów. Tych drugich nawet więcej. Nie dziwi mnie to, bo prześwietne miejsce do rowerowania. Znaczy mnie troszkę dzisiaj zaczęło nudzić, bo totalnie płasko. Przypuszczam, ze wysokościomierz ani by nie drgnął podczas przejazdu przez ten las. Nie zmienia to faktu, że dróżki momentami równiejsze niż asfalt. Czasem troche piachu, czasem troche cegieł, ale ogólnie przyjemnie. Zdecydowanie lepiej niż jazda po bruku.
Zrobiła się godzina 13, niby trzeba by obiad zjeść, ale głodny nie byłem, blurej podpowiedział co możnaby zrobić nad tą kałużą.
Poleżeć ^^ niby wrzesień, ale słonko ładnie podawało, nawet się troszke opaliłem.
Potem była droga która pewnie jest wpisana na listę zabytków województwa dolnośląskiego i zapewne pobudowali ją jeszcze rzymiania sądząc po stanie w jakim się znajduje... No ewentulanie zbudowano ją za prl-u i nikt o nią nie dba, ale to przecież nie możliwe, żeby taka zaniedbana była...
We wszystkich ujęciach wychodzi nieźle - jechało się tragicznie. Dobrze że mam amortyzator, na orzele bym tam chyba wstrząsu mózgu się nabawił.
Zanim zatoczyłem pętlę trafiłem do prawie opuszczonej wioski.
W wyniku pogubienia drogi, a raczej zaniedbań nawigacyjnych trafiłem do przepompowni rędziny. Jednak była to ślepa uliczka i musiałem wracać do prawie opustoszałej wioski. No chyba że coś przeoczyłem.
Stamtąd prosto na Lasek Osobowicki, gdzie kolejny podjazd pod góreczkę. Znalazłem aż 2 przewalone drzewa na swojej drodze. Niestety oba tak duże, że korba haczy. Raz zahaczyłem - o to ze zdjęcia, za drugim razem od razu przerzuciłem rower.
Powrót też wałami, w zasadzie powtórzyłem na powrocie sporo trasy. Wniosek z dzisiejszej przejażdżki - Las Rędziński to dobre miejsce żeby zabrać tam kogoś kto niewiele jeździ a chce sobie w lasku pojeździć. Umiejętności technicznych nie wymaga praktycznie żadnych, jedynie miejsca gdzie piasek i cegły użyto do zasypania dziur są ciut niebezpieczne dla nieuważnych i nieumiejętnie jeżdżących, no ale nie przesadzając można powiedzieć, że trasa idealna dla takich niedzielnych rowerzystów. A i mnie się podobało, własnie takiego relaksu dzisiaj potrzebowałem. Zero spinania, przerwa na opalanie, jeszcze tylko koszyczka z kocykiem i jedzeniem mi brakowało do pełni szczęścia ;-)
Ponadto skończyłem wreszcie opisywać wypraweczkę po Jurze, tutaj linki do dodanych wpisów:
JURA2011 - dzień 2
JURA2011 - dzień 3
Zapraszam także do przejrzenia wpisów dotyczących wyprawy w alpy
JURA2011 - dzień 3 - Bunkry, Sokole Góry, Mały Częstochowski Giewont
Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: | 58.40 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 03:47 | km/h: | 15.44 |
Pr. maks.: | 39.87 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Ze względu na to, że spanie było na trolla, to dzień zaczął się od spakowania namiotu i... kąpieli. Okazało się, że wrzucone 2 zeta puszczało wodę jedynie na 3 minuty - skąpstwo! No ale fajnie się było wykąpać. Szczególnie włosy miło było umyć.
Brat na kempingu odnalazł mapy dobrej jakości i jakiś przewodnik po okolicy. Wszystko sponsorowane przez Urząd Miasta, więc postanowiliśmy sobie przywłaszczyć. Właściwie to ja to zasugerowałem. Po takiej mapce Paweł zaplanował trasę na dzisiaj podczas gdy ja namiot pakowałem i siebie.
Za dnia już go wiele razy widziałem, ale niech ma focię - Zamek Olsztyn.
Ja już doświadczenie w szukaniu bunkrów zdobyłem na wycieczce z Krzychem do Gór Sowich. Na mapie pierdylion bunkrów a nam udało się znaleźć jeden, którego nigdzie nie ma ani na mapie, ani sfotografowanego... wiedziałem, że lekko nie będzie.
Moje podejrzenia tylko potwierdziło przepytanie miejscowych, młode chłopaczki a nie potrafili powiedzieć czy gdzieś w lesie są bunkry. Jeden powiedział, że tuż obok, ponoć w paprociach coś jest... ale to kolega jakis mówił... Nieźle, to nie wróży za dobrze, jeśli nie dzieciaki to kto ma się po bunkrach kręcić?
Tym bardziej zaskoczyło mnie nawoływanie Pawła dochodzące z lasu - a jednak znalazł!
I spenetrował. Chociaż za wiele do penetrowania nie było, bo to taki maluczki bunkierek w porównaniu do tych z Gór Sowich. No ale jednak, bunkier is bunkier.
Drugi bunkier znalazłem ja. Jednak kompas + mapa to całkiem dobre połączenie. Kierując się takimi narzędziami miałem ułatwione zadanie. Trafiłem prawie wprost na dach bunkra. Większy, głębszy, ale także bardziej zarośnięty. Nie bardzo było jak wleźć do środka. Głupia poza specjalnie przyjęta. Cała wyprawa to kolekcja głupich min i poz ^^
Prawdopodobnie jedyne wejście do bunkra. Mimo iż zachęcało do wejścia. To jednak nie odważyliśmy się zejść. Wyprawa rowerowa a nie speleologia ekstremalna.
Jedziemy dalej - Paweł znowu znajduje bunkierek. Taka wieżyczka w której zmieści się jedna osoba z karabinkiem :)
Błądząc wzdłuż okopów trafia na jeszcze jeden bunkier. Ma chłopak nosa. Ale też udzieliła mu się choroba znana mi z Gór Sowich - wszędzie widział bunkry. Biegał po lesie jak szalony i ich wyszukiwał.
Jak już się nabunkrowaliśmy, to pojechaliśmy jeszcze pojeździć po terenie. Paweł chyba chciał przejechać się jeszcze raz ścieżkami, które z Chmielem przejeżdżał w tych rejonach bodaj w zeszłym roku.
Podczas drogi w Sokole Góry Paweł poszedł na wycieczkę pieszą w poszukiwaniu Jaskini na Dupce a ja walczyłem z predatorami :) Nie wiem co to, ale duże było jak mój kciuk.
Tu już w Sokolich Górach. Poznałem wreszcie przesławny zjazd na którym przyspiesza się nawet jak sie hamuje. Muszę przyznać, że chłopaki mają dość bujną wyobraźnię. Spokojnie bym tam zjechał bez sakw. Tak za bardzo się kopałem w piasku. Za duży ciężar na tył a za mały na przód, nie mogłem za bardzo kierować, rower sam wybierał ścieżkę, dlatego panika i jechałem powolutku.
Potem jeszcze Paweł poszedł poszukać jaskini Olsztyńskiej i ponoć ją znalazł, ale nie dało się w nią wejść bez lin i innego sprzętu wspinaczkowego. Ja w tym czasie siedziałem sobie i czekałem na jego sygnał jakby znalazł coś ciekawego.
To już wjazd na Mały Częstochowski Giewont. Gdyby podjazd miał choćby 500 m to Zoncolan byłby przy nim maluśkim pryszczykiem.
Siedząc pod krzyżem na szczycie Giewontu.
Oraz widok w drugą stronę. Świetnie stąd widać Zamek Olsztyn. Mogłbym tak siedzieć i podziwiać cały dzień. Prześwietne widoki.
Do Częstochowy dotarliśmy tak akurat. Zjadłem sobie sałatkę mięsną z Lidla, kupiłem piwko i ciasto na drogę i do pociągu. Na zdjęciu akurat Paweł pałaszuje sałatkę śledziową... ale co tam.
Kilometrów dobiłem ponad 10 jadąc z dworca we Wrocławiu na chatę. W ogólności to bunkry i Giewont były kulminacją dzisiejszego dnia :)
W pociągu spotykam chłopaka z Kluczborka, który podobnie jak ja, kończy właśnie swoje wakacje i przed końcem pojechał przejechać Jurę. Podobnie jak ja, przed Jurą odbył wyprawę życia, ja Alpy, a on - Litwę. Pozdrawiam jeśli trafisz i życzę kolejnych udanych wypraw :) Potem towarzystwo mniej przyjemne, jakiś pijany złodziej alkoholik... no ale jakoś sobie radzę, tyle, że komfortem bym tego nie nazwał. Szkoda, że w pobliżu ostatniego wagonu zawsze muszą się takie menty kręcić...
Pkp nie dało jednak rady popsuć humoru - wyprawa była prześwietna. Do Bydlina, na Smoleń i Giewont będę z pewnością wracał jeszcze wiele razy!
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Ze względu na to, że spanie było na trolla, to dzień zaczął się od spakowania namiotu i... kąpieli. Okazało się, że wrzucone 2 zeta puszczało wodę jedynie na 3 minuty - skąpstwo! No ale fajnie się było wykąpać. Szczególnie włosy miło było umyć.
Brat na kempingu odnalazł mapy dobrej jakości i jakiś przewodnik po okolicy. Wszystko sponsorowane przez Urząd Miasta, więc postanowiliśmy sobie przywłaszczyć. Właściwie to ja to zasugerowałem. Po takiej mapce Paweł zaplanował trasę na dzisiaj podczas gdy ja namiot pakowałem i siebie.
Za dnia już go wiele razy widziałem, ale niech ma focię - Zamek Olsztyn.
Ja już doświadczenie w szukaniu bunkrów zdobyłem na wycieczce z Krzychem do Gór Sowich. Na mapie pierdylion bunkrów a nam udało się znaleźć jeden, którego nigdzie nie ma ani na mapie, ani sfotografowanego... wiedziałem, że lekko nie będzie.
Moje podejrzenia tylko potwierdziło przepytanie miejscowych, młode chłopaczki a nie potrafili powiedzieć czy gdzieś w lesie są bunkry. Jeden powiedział, że tuż obok, ponoć w paprociach coś jest... ale to kolega jakis mówił... Nieźle, to nie wróży za dobrze, jeśli nie dzieciaki to kto ma się po bunkrach kręcić?
Tym bardziej zaskoczyło mnie nawoływanie Pawła dochodzące z lasu - a jednak znalazł!
I spenetrował. Chociaż za wiele do penetrowania nie było, bo to taki maluczki bunkierek w porównaniu do tych z Gór Sowich. No ale jednak, bunkier is bunkier.
Drugi bunkier znalazłem ja. Jednak kompas + mapa to całkiem dobre połączenie. Kierując się takimi narzędziami miałem ułatwione zadanie. Trafiłem prawie wprost na dach bunkra. Większy, głębszy, ale także bardziej zarośnięty. Nie bardzo było jak wleźć do środka. Głupia poza specjalnie przyjęta. Cała wyprawa to kolekcja głupich min i poz ^^
Prawdopodobnie jedyne wejście do bunkra. Mimo iż zachęcało do wejścia. To jednak nie odważyliśmy się zejść. Wyprawa rowerowa a nie speleologia ekstremalna.
Jedziemy dalej - Paweł znowu znajduje bunkierek. Taka wieżyczka w której zmieści się jedna osoba z karabinkiem :)
Błądząc wzdłuż okopów trafia na jeszcze jeden bunkier. Ma chłopak nosa. Ale też udzieliła mu się choroba znana mi z Gór Sowich - wszędzie widział bunkry. Biegał po lesie jak szalony i ich wyszukiwał.
Jak już się nabunkrowaliśmy, to pojechaliśmy jeszcze pojeździć po terenie. Paweł chyba chciał przejechać się jeszcze raz ścieżkami, które z Chmielem przejeżdżał w tych rejonach bodaj w zeszłym roku.
Podczas drogi w Sokole Góry Paweł poszedł na wycieczkę pieszą w poszukiwaniu Jaskini na Dupce a ja walczyłem z predatorami :) Nie wiem co to, ale duże było jak mój kciuk.
Tu już w Sokolich Górach. Poznałem wreszcie przesławny zjazd na którym przyspiesza się nawet jak sie hamuje. Muszę przyznać, że chłopaki mają dość bujną wyobraźnię. Spokojnie bym tam zjechał bez sakw. Tak za bardzo się kopałem w piasku. Za duży ciężar na tył a za mały na przód, nie mogłem za bardzo kierować, rower sam wybierał ścieżkę, dlatego panika i jechałem powolutku.
Potem jeszcze Paweł poszedł poszukać jaskini Olsztyńskiej i ponoć ją znalazł, ale nie dało się w nią wejść bez lin i innego sprzętu wspinaczkowego. Ja w tym czasie siedziałem sobie i czekałem na jego sygnał jakby znalazł coś ciekawego.
To już wjazd na Mały Częstochowski Giewont. Gdyby podjazd miał choćby 500 m to Zoncolan byłby przy nim maluśkim pryszczykiem.
Siedząc pod krzyżem na szczycie Giewontu.
Oraz widok w drugą stronę. Świetnie stąd widać Zamek Olsztyn. Mogłbym tak siedzieć i podziwiać cały dzień. Prześwietne widoki.
Do Częstochowy dotarliśmy tak akurat. Zjadłem sobie sałatkę mięsną z Lidla, kupiłem piwko i ciasto na drogę i do pociągu. Na zdjęciu akurat Paweł pałaszuje sałatkę śledziową... ale co tam.
Kilometrów dobiłem ponad 10 jadąc z dworca we Wrocławiu na chatę. W ogólności to bunkry i Giewont były kulminacją dzisiejszego dnia :)
W pociągu spotykam chłopaka z Kluczborka, który podobnie jak ja, kończy właśnie swoje wakacje i przed końcem pojechał przejechać Jurę. Podobnie jak ja, przed Jurą odbył wyprawę życia, ja Alpy, a on - Litwę. Pozdrawiam jeśli trafisz i życzę kolejnych udanych wypraw :) Potem towarzystwo mniej przyjemne, jakiś pijany złodziej alkoholik... no ale jakoś sobie radzę, tyle, że komfortem bym tego nie nazwał. Szkoda, że w pobliżu ostatniego wagonu zawsze muszą się takie menty kręcić...
Pkp nie dało jednak rady popsuć humoru - wyprawa była prześwietna. Do Bydlina, na Smoleń i Giewont będę z pewnością wracał jeszcze wiele razy!
JURA2011 - dzień 2 - Smoleń, Ogrodzieniec, Olsztyn
Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: | 88.59 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 06:09 | km/h: | 14.40 |
Pr. maks.: | 62.20 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Trocheśmy się wczoraj zasiedzieli... dlatego rano nie było wcale łatwo wstać. Gdy już się udało, było po 9tej. W nocy totalnie zmieniła się pogoda. Z ponad 30 stopniowego upału zrobiło się na mniej niż 20 celsjuszy. Poranek był zaprawdę chłodny, ale przynajmniej mieliśmy co zjeść i wypić na śniadanie. Kiełbasy rzucone wczoraj na ruszt i bułki.
Bydlińskie morze, nad którym spędziliśmy ubiegłego wieczora troszkę czasu i znad którego ciągle bryza powiewała.
I samo miejsce wczorajszych walk z morzem ;-)
Ponieważ dotarliśmy do Bydlina po ciemku, to nie widzieliśmy jeszcze jego zameczku. Po drodze na zamek kościółek, z podobnych materiałów budowany co zameczki, całkiem klimatyczny. Pewnie też nadałby sie na twierdze w razie potrzeby.
O drogę do ruinek pytamy jedną panią. Wskazuje ją bez problemu przy czym opowiada, że teraz to faktycznie ruinki bo od paru lat zameczek jest strasznie zaniedbany. Ciekawe więc jak wyglądał gdy nie był zaniedbany. Szkoda, że nie ma przy nim ani jednej wieżyczki.
Zrujnowany czy nie, w środku wygląda jakby ktoś w nim miał ukrytą hodowlę mariana. Swoją drogą jak tak wbiliśmy z Pawłem na zameczek to w pewnym momencie rzuciłem hasłem, że zamek wygląda jak miejsce walki Betonowego Andrzeja z Molibdenowym Mateuszem - Paweł miał dokładnie to samo skojarzenie, toż to plan zdjęciowy do Sarniego Żniwa! Ciekawe, będę musiał w wolnym czasie poszukać o tym informacji, bo nie da mi to spokoju ;-)
Gdzie jest Wally?
Dalej trafiamy na miejsca bojów i walk za czasów drugiej wojny światowej.
A Gminie Pilica należy się wyróżnienie za doprowadzenie ścieżek pieszych i rowerowych do wyśmienitego stanu. Nie brakuje także takich oto konstrukcji zupełnie w środku lasu, oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji o spory kawałek. Tamte fragmenty żółtego, niebieskiego i czarnego szlaku były na prawdę niezłe. Choć może gdyby w nocy nie padało, to przez piasek kląłbym na nie ;-)
Pod drodze objawieniem była ta oto skałka. Wreszcie wyjechaliśmy z lasu więc udało się ją wypatrzyć... no dobra, szlak obok niej przechodził. Szczęśliwie była mało pogodna niedziela, dlatego przy skałce nie było archeologów (a ich opuszczone stanowiska widzieliśmy) ani turystów.
Skałka poza tym, że była skałką, miała wejście na szczyt swój, a także kilka jaskiń. Właśnie w jednej z nich były prowadzone prace archeologiczne (znaczy były w tygodniu, dzisiaj nikogo tam nie było)
Największa sala jaskini A i widoczne przejście do jej innej sali. Niestaty wejście dalej bez lin było dość ryzykowne. Właściwie wszedłbym bez problemu, ale jak bym potem wylazł?
Gdzie jest Wally?
W drodze na szczyt znaleźliśmy niepozorne wejście do jaskini. Mimo dość trudnego dostępu do wejścia trzeba było obadać co się tam kryje.
Wbijamy! Wziąłem ze sobą światło rowerowe, także byłem przygotowany. W środku ciasne przejścia do tego ślisko strasznie. Dno pokryte kaką demona, tak, że kleiło się i mlaskało przy stąpnięciu. Ogólnie wyszedłem cały oblepiony mazią.
W eksploracji jaskini udział wzięli:
Grotołaz Paweł.
I grotołaz Adam.
Po jaskini wbiliśmy na szczyt skałki. Przechodziło się wąskim przesmyczkiem pomiędzy dwoma wapiennymi skałkami. Zdjęcia ze szczytu nie będzie, bo kijowo wychodziły zdjęcia przez drzewka rosnące na szczycie. Nie zasłaniały za bardzo widoków, które wcale niezłe były, ale skutecznie psuły zdjęcia ;-)
Stamtąd już dość szybko dotarliśmy na zamek Smoleń. Mój ukochany zameczek :D
Oczywiście jako znawca Smolenia poprowadziłem nas na górny zamek, gdzie mógłbym siedzieć godzinami i podziwiać okolicę.
Widok w drugą stronę. Ja powinienem zostać alpinistą ^^ uwielbiam takie miejsca.
Z górnego zamku doskonale było widać dolny, na którym zaparkowane stały nasze alamaniowe rumaki. Sprzęt wpadający w oko, także wypadało rzucić okiem od czasu do czasu.
Górny zamek trochę ciasny jest i przez trudność dostępu i samego znalezienia wejścia - zarośnięty i żadziej odwiedzany niż średni i niski. Bo warto dodać, że zamek Smoleń jest dość specyficzny, bo 3 poziomowy, składa się z zamku dolnego, średniego i górnego.
Niestety panorama znowu mi nie wyszła. Trzeba zainwestować w statyw jakiś podróżniczy i go ze sobą tachać, albo chociaż opracować jakiś lepsiejszy sposób na przygotowanie panoramek.
Odległość od krawędzi jest wprost proporcjonalna do czasu spadania na dół... tutaj było już na prawdę wysoko i droga do pokonania w pionie byłaby nielicha :)
Obowiązkowo trzeba też było zrobić chociaż jedną fotkę w wieży. Szkoda, że na jej szczyt nie da się wejść za bardzo, ale na dole też jest fajna. Można sobie wyobrazić co to było jak robiła za więzienie. Przesiedzieć tak cały dzień... brrrrr.. Dno to wapienna skała. Zamek Smoleń to przykład budownictwa w idealnej harmonii z otoczeniem.
Studnia na średnim zamku. Dość głęboka ;-)
Na koniec jeszcze chciałem pamiątkową fotkę na bramie. Niestety nasze przejście po górnym zamku zaobserwowali jacyś inni turyści i postanowili iść naszym śladem. Poniszczyli mi fotkę, ale co tam - Smoleń i tak jest mój!
Od Smolenia zaczęły się coraz fajniejsze ścieżki. Tempo też zaczęło wzrastać.
Do Podzamcza, gdzie znajduje się zamek Ogrodzieniec dotarliśmy w okolicach 16, późno, a do zwiedzania sporo. Na zamek wbiliśmy od tyłu, szlakiem pieszym, przejeżdżając przez plac budowy, ale cicho, bo pan cieć opierdziel dostanie że nas przepuścił.
Właśnie od tej strony dotaliśmy. Prosto z lasu wyjechaliśmy. Ten zamek to zdecydowanie największa kupa kaluli wśród wszystkich zameczków z kategorii Orle Gniazda. Szkoda, że tyle na nim turystów, bo psują zdecydowanie przyjemność z gonitw po kamyczkach i wspinaczki na ścianki.
Zapłaciliśmy po 5 zeta za podstawowy program, bez muzeów i sal tortur i mogliśmy się cieszyć zwiedzaniem. Z toporkiem w tle :)
Wejście na toporek dało ciekawą perspektywę. Fajny ten zameczek.
Tylko ludzi masa.
Przez co poruszanie się po nim nie jest wcale takie łatwe.
Skałki w okolicach zamku oblegane były przez wspinaczy.
Szkoda, że nie wszystkie wieże można odwiedzić.
Tak, żeby robić to zdjęci zrobiłem mostek xD Humor mi dopisywał.
Dalej szlak znów przypominał autostradę. Jednak piasek co jakiś czas się pojawiał i mocno dawał we znaki.
Strzelam, ze to kościół pw Św Idziego. Gdzieś pod drodze sprawdzaliśmy pod takim trasę.
Lipne zdjęcie lipnego zamku Morsko. Pawłowi akurat upadał rower, dlatego w takiej pozycji został uchwycony.
Rakietowo docieramy na zamek Bobolice. Pięknie go odremontowali trzeba przyznać. Akuratnio odbywało się w okolicy jakoweś wesele i maaaasa ludu była, także tylko szybka focia pod i jedziem dalej.
Taka właśnie focia :) Czego to nie zrobią dla turystów. Fajnie że go odremontowali, ale ludzi była taka chmara, ze z rowerem ciężko było się poruszać. Prawie jak na Ogrodzieńcu, z którego ciężko było nam wyjść, bo się z wieczora ludzie zaczęli schodzić na zamek...
Na zamek Mirów niestety nie przeszliśmy pieszym szlakiem. Znaczy biorąc pod uwagę liczbę ludzi jaką i na nim można było zobaczyć, to jednak dobrze, że pojechaliśmy ten kilometr asfaltem.
Zamek w całej swej okazałości ;-) No dobra, tak sobie postanowiłem go konturowo chwycić. Piękne światło do zdjęć było. Ciągle na tych wyjazdach żałuję, że nie zabrałem ze sobą porządnego aparatu. Muszę wreszcie kiedyś podjąć tą męską decyzję i zrezygnować z ubrań, jedzenia, części a zamiast tego zabrać aparat ze statywem.
Na Mirów dostaliśmy się backdoorem ^^
I zwiedzaliśmy coś, gdzie już na pewno niewiele osób dociera ;-) Dobrze, że niedziela, nikt nie krzyczał, nie groził, bo nikogo nie było i się bez konsekwencji obyło.
HA! Mirów jak za dawnych lat, kiedy jeszcze dało się na niego wejść. Znowu się udało!
Z zewnątrz możnaby go pomylić z niemodyfikowaną skałą. Ale w sumie to w nim piękne.
Słońce już nisko, słońce zachodzi. Od tego momentu szukamy noclegu.
Tylko jak tutaj szukać noclegu jak nawet szlaku nie potrafimy się trzymać, bo nic nie widać? W ogólności jesteśmy paręnaście kilometrów od Olsztyna. Po drodze jest tylko ruina (którą nawet ruiną ciężko nazwać, to raczej ślad fundamentów) zwana Ostrężyna czy tam Ostrężnik. Pod tą ruiną jest co prawda fajna jaskinia, no ale...
Przez jakiś czas szukamy miejsca na dziki namiot, by ostatecznie spotkać człowieka na koniu. Pytamy się go o dojazd do Olsztyna, wskazuje nam drogę z zadziwiającą dokładnością. Tak gdzie mówił, że będzie około 3 km było 3km +-10m według licznika sigmy. Tam gdzie mówił, że 2 km, też praktycznie dokładnie tyle było. Z drobnymi problemami, ale night ride idzie i trafiamy do Olsztyna. Tam mamy obcykane pola namiotowe, bo obaj już spaliśmy tam pod namiotem. Trafiamy na ul. Polną 47 jak się nie mylę. Jesteśmy oczywiście jedynymi gośćmi co mnie wcale nie dziwi. Są fotokomórki, więc w ich świetle rozbijam namiot. Kąpiel na monete 2zł. Więc przed snem minimum higieny w umywalce i... wyjście na nocny zamek. W dzień trzeba za zwiedzanie płacić, ale w nocy i poza sezonem jest ono darmowe, bo po prostu nikt bramy nie pilnuje. W zasadzie możnaby też wejśc od tyłu, ale po co?
Staram się zrobić kilka nocnych zdjęć, od którym staję się powoli specjalistą.
Widok z zamku na pobliski Olsztyn i nieco bardziej odległą Częstochowę. Niezłą łunę na niebie robi, jakby się paliło :) Te linie na dole to czołówki. Na zamku sporo ludzi po nocy się kręciło, szczególnie, że w miasteczku był jakiś koncert tego wieczoru.
I jeszcze raz zamek.
Po zwiedzaniu idziemy w kimę. Pole mięciutkie jak łóżeczko. Równe, bez szyszek i gałęzi. Nadal czuję kamień na nerce po pierwszym noclegu, co sprawia, że ten wydaje się na prawdę rewelacyjny... Cena -10zł na osobę, nie jest źle, szkoda, ze kąpiel nie jest wliczona.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Trocheśmy się wczoraj zasiedzieli... dlatego rano nie było wcale łatwo wstać. Gdy już się udało, było po 9tej. W nocy totalnie zmieniła się pogoda. Z ponad 30 stopniowego upału zrobiło się na mniej niż 20 celsjuszy. Poranek był zaprawdę chłodny, ale przynajmniej mieliśmy co zjeść i wypić na śniadanie. Kiełbasy rzucone wczoraj na ruszt i bułki.
Bydlińskie morze, nad którym spędziliśmy ubiegłego wieczora troszkę czasu i znad którego ciągle bryza powiewała.
I samo miejsce wczorajszych walk z morzem ;-)
Ponieważ dotarliśmy do Bydlina po ciemku, to nie widzieliśmy jeszcze jego zameczku. Po drodze na zamek kościółek, z podobnych materiałów budowany co zameczki, całkiem klimatyczny. Pewnie też nadałby sie na twierdze w razie potrzeby.
O drogę do ruinek pytamy jedną panią. Wskazuje ją bez problemu przy czym opowiada, że teraz to faktycznie ruinki bo od paru lat zameczek jest strasznie zaniedbany. Ciekawe więc jak wyglądał gdy nie był zaniedbany. Szkoda, że nie ma przy nim ani jednej wieżyczki.
Zrujnowany czy nie, w środku wygląda jakby ktoś w nim miał ukrytą hodowlę mariana. Swoją drogą jak tak wbiliśmy z Pawłem na zameczek to w pewnym momencie rzuciłem hasłem, że zamek wygląda jak miejsce walki Betonowego Andrzeja z Molibdenowym Mateuszem - Paweł miał dokładnie to samo skojarzenie, toż to plan zdjęciowy do Sarniego Żniwa! Ciekawe, będę musiał w wolnym czasie poszukać o tym informacji, bo nie da mi to spokoju ;-)
Gdzie jest Wally?
Dalej trafiamy na miejsca bojów i walk za czasów drugiej wojny światowej.
A Gminie Pilica należy się wyróżnienie za doprowadzenie ścieżek pieszych i rowerowych do wyśmienitego stanu. Nie brakuje także takich oto konstrukcji zupełnie w środku lasu, oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji o spory kawałek. Tamte fragmenty żółtego, niebieskiego i czarnego szlaku były na prawdę niezłe. Choć może gdyby w nocy nie padało, to przez piasek kląłbym na nie ;-)
Pod drodze objawieniem była ta oto skałka. Wreszcie wyjechaliśmy z lasu więc udało się ją wypatrzyć... no dobra, szlak obok niej przechodził. Szczęśliwie była mało pogodna niedziela, dlatego przy skałce nie było archeologów (a ich opuszczone stanowiska widzieliśmy) ani turystów.
Skałka poza tym, że była skałką, miała wejście na szczyt swój, a także kilka jaskiń. Właśnie w jednej z nich były prowadzone prace archeologiczne (znaczy były w tygodniu, dzisiaj nikogo tam nie było)
Największa sala jaskini A i widoczne przejście do jej innej sali. Niestaty wejście dalej bez lin było dość ryzykowne. Właściwie wszedłbym bez problemu, ale jak bym potem wylazł?
Gdzie jest Wally?
W drodze na szczyt znaleźliśmy niepozorne wejście do jaskini. Mimo dość trudnego dostępu do wejścia trzeba było obadać co się tam kryje.
Wbijamy! Wziąłem ze sobą światło rowerowe, także byłem przygotowany. W środku ciasne przejścia do tego ślisko strasznie. Dno pokryte kaką demona, tak, że kleiło się i mlaskało przy stąpnięciu. Ogólnie wyszedłem cały oblepiony mazią.
W eksploracji jaskini udział wzięli:
Grotołaz Paweł.
I grotołaz Adam.
Po jaskini wbiliśmy na szczyt skałki. Przechodziło się wąskim przesmyczkiem pomiędzy dwoma wapiennymi skałkami. Zdjęcia ze szczytu nie będzie, bo kijowo wychodziły zdjęcia przez drzewka rosnące na szczycie. Nie zasłaniały za bardzo widoków, które wcale niezłe były, ale skutecznie psuły zdjęcia ;-)
Stamtąd już dość szybko dotarliśmy na zamek Smoleń. Mój ukochany zameczek :D
Oczywiście jako znawca Smolenia poprowadziłem nas na górny zamek, gdzie mógłbym siedzieć godzinami i podziwiać okolicę.
Widok w drugą stronę. Ja powinienem zostać alpinistą ^^ uwielbiam takie miejsca.
Z górnego zamku doskonale było widać dolny, na którym zaparkowane stały nasze alamaniowe rumaki. Sprzęt wpadający w oko, także wypadało rzucić okiem od czasu do czasu.
Górny zamek trochę ciasny jest i przez trudność dostępu i samego znalezienia wejścia - zarośnięty i żadziej odwiedzany niż średni i niski. Bo warto dodać, że zamek Smoleń jest dość specyficzny, bo 3 poziomowy, składa się z zamku dolnego, średniego i górnego.
Niestety panorama znowu mi nie wyszła. Trzeba zainwestować w statyw jakiś podróżniczy i go ze sobą tachać, albo chociaż opracować jakiś lepsiejszy sposób na przygotowanie panoramek.
Odległość od krawędzi jest wprost proporcjonalna do czasu spadania na dół... tutaj było już na prawdę wysoko i droga do pokonania w pionie byłaby nielicha :)
Obowiązkowo trzeba też było zrobić chociaż jedną fotkę w wieży. Szkoda, że na jej szczyt nie da się wejść za bardzo, ale na dole też jest fajna. Można sobie wyobrazić co to było jak robiła za więzienie. Przesiedzieć tak cały dzień... brrrrr.. Dno to wapienna skała. Zamek Smoleń to przykład budownictwa w idealnej harmonii z otoczeniem.
Studnia na średnim zamku. Dość głęboka ;-)
Na koniec jeszcze chciałem pamiątkową fotkę na bramie. Niestety nasze przejście po górnym zamku zaobserwowali jacyś inni turyści i postanowili iść naszym śladem. Poniszczyli mi fotkę, ale co tam - Smoleń i tak jest mój!
Od Smolenia zaczęły się coraz fajniejsze ścieżki. Tempo też zaczęło wzrastać.
Do Podzamcza, gdzie znajduje się zamek Ogrodzieniec dotarliśmy w okolicach 16, późno, a do zwiedzania sporo. Na zamek wbiliśmy od tyłu, szlakiem pieszym, przejeżdżając przez plac budowy, ale cicho, bo pan cieć opierdziel dostanie że nas przepuścił.
Właśnie od tej strony dotaliśmy. Prosto z lasu wyjechaliśmy. Ten zamek to zdecydowanie największa kupa kaluli wśród wszystkich zameczków z kategorii Orle Gniazda. Szkoda, że tyle na nim turystów, bo psują zdecydowanie przyjemność z gonitw po kamyczkach i wspinaczki na ścianki.
Zapłaciliśmy po 5 zeta za podstawowy program, bez muzeów i sal tortur i mogliśmy się cieszyć zwiedzaniem. Z toporkiem w tle :)
Wejście na toporek dało ciekawą perspektywę. Fajny ten zameczek.
Tylko ludzi masa.
Przez co poruszanie się po nim nie jest wcale takie łatwe.
Skałki w okolicach zamku oblegane były przez wspinaczy.
Szkoda, że nie wszystkie wieże można odwiedzić.
Tak, żeby robić to zdjęci zrobiłem mostek xD Humor mi dopisywał.
Dalej szlak znów przypominał autostradę. Jednak piasek co jakiś czas się pojawiał i mocno dawał we znaki.
Strzelam, ze to kościół pw Św Idziego. Gdzieś pod drodze sprawdzaliśmy pod takim trasę.
Lipne zdjęcie lipnego zamku Morsko. Pawłowi akurat upadał rower, dlatego w takiej pozycji został uchwycony.
Rakietowo docieramy na zamek Bobolice. Pięknie go odremontowali trzeba przyznać. Akuratnio odbywało się w okolicy jakoweś wesele i maaaasa ludu była, także tylko szybka focia pod i jedziem dalej.
Taka właśnie focia :) Czego to nie zrobią dla turystów. Fajnie że go odremontowali, ale ludzi była taka chmara, ze z rowerem ciężko było się poruszać. Prawie jak na Ogrodzieńcu, z którego ciężko było nam wyjść, bo się z wieczora ludzie zaczęli schodzić na zamek...
Na zamek Mirów niestety nie przeszliśmy pieszym szlakiem. Znaczy biorąc pod uwagę liczbę ludzi jaką i na nim można było zobaczyć, to jednak dobrze, że pojechaliśmy ten kilometr asfaltem.
Zamek w całej swej okazałości ;-) No dobra, tak sobie postanowiłem go konturowo chwycić. Piękne światło do zdjęć było. Ciągle na tych wyjazdach żałuję, że nie zabrałem ze sobą porządnego aparatu. Muszę wreszcie kiedyś podjąć tą męską decyzję i zrezygnować z ubrań, jedzenia, części a zamiast tego zabrać aparat ze statywem.
Na Mirów dostaliśmy się backdoorem ^^
I zwiedzaliśmy coś, gdzie już na pewno niewiele osób dociera ;-) Dobrze, że niedziela, nikt nie krzyczał, nie groził, bo nikogo nie było i się bez konsekwencji obyło.
HA! Mirów jak za dawnych lat, kiedy jeszcze dało się na niego wejść. Znowu się udało!
Z zewnątrz możnaby go pomylić z niemodyfikowaną skałą. Ale w sumie to w nim piękne.
Słońce już nisko, słońce zachodzi. Od tego momentu szukamy noclegu.
Tylko jak tutaj szukać noclegu jak nawet szlaku nie potrafimy się trzymać, bo nic nie widać? W ogólności jesteśmy paręnaście kilometrów od Olsztyna. Po drodze jest tylko ruina (którą nawet ruiną ciężko nazwać, to raczej ślad fundamentów) zwana Ostrężyna czy tam Ostrężnik. Pod tą ruiną jest co prawda fajna jaskinia, no ale...
Przez jakiś czas szukamy miejsca na dziki namiot, by ostatecznie spotkać człowieka na koniu. Pytamy się go o dojazd do Olsztyna, wskazuje nam drogę z zadziwiającą dokładnością. Tak gdzie mówił, że będzie około 3 km było 3km +-10m według licznika sigmy. Tam gdzie mówił, że 2 km, też praktycznie dokładnie tyle było. Z drobnymi problemami, ale night ride idzie i trafiamy do Olsztyna. Tam mamy obcykane pola namiotowe, bo obaj już spaliśmy tam pod namiotem. Trafiamy na ul. Polną 47 jak się nie mylę. Jesteśmy oczywiście jedynymi gośćmi co mnie wcale nie dziwi. Są fotokomórki, więc w ich świetle rozbijam namiot. Kąpiel na monete 2zł. Więc przed snem minimum higieny w umywalce i... wyjście na nocny zamek. W dzień trzeba za zwiedzanie płacić, ale w nocy i poza sezonem jest ono darmowe, bo po prostu nikt bramy nie pilnuje. W zasadzie możnaby też wejśc od tyłu, ale po co?
Staram się zrobić kilka nocnych zdjęć, od którym staję się powoli specjalistą.
Widok z zamku na pobliski Olsztyn i nieco bardziej odległą Częstochowę. Niezłą łunę na niebie robi, jakby się paliło :) Te linie na dole to czołówki. Na zamku sporo ludzi po nocy się kręciło, szczególnie, że w miasteczku był jakiś koncert tego wieczoru.
I jeszcze raz zamek.
Po zwiedzaniu idziemy w kimę. Pole mięciutkie jak łóżeczko. Równe, bez szyszek i gałęzi. Nadal czuję kamień na nerce po pierwszym noclegu, co sprawia, że ten wydaje się na prawdę rewelacyjny... Cena -10zł na osobę, nie jest źle, szkoda, ze kąpiel nie jest wliczona.
Jura2011 - dzień 1 - Dolina Pradnika
Sobota, 27 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam, trip: Jura
Km: | 92.32 | Km teren: | 75.00 | Czas: | 06:00 | km/h: | 15.39 |
Pr. maks.: | 63.04 | Temperatura: | 34.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
To nie była lekka noc. Namiot rozkładany na drodze nie mógł leżeć idealnie. Pech chciał, że 99% kamuli pod namiotem było akurat pode mną. W tym ten jeden największy, który gniótł mnie w nerkę. Łoż w mordesku, ale mnie tego poranka nera rwała. Miałem totalnie odbity ten kamień w swoich plecach.
To co w takich wycieczkach jest najlepsze to zwykle widok tuż po przebudzeniu. Najgorsze noclegi, jak ten na dziko na plaży na Helu gdzie pocięty zostałem niemiłosiernie przez komary i starałem się spać z gałęzią pod plecami oraz ten, gdzie moja nerka spać miała na kamieniu dają rankiem piękne widoki. Stąd była piękna panorama na Kraków. Szkoda, że takie wiejskie dzielnice. Ale spanie naprzeciwko Wawelu to już byłby z leksza hardkor.
Nie wiem czy nie zostane zabity za publikację tego zdjęcia, ale cóż... Może dodam, że pozowane było ;-) Tak właśnie wyglądało nasze obozowisko. Rankiem obudziły nas śmigające po pobliskim polu traktory. Ogólna głupawka towarzyszyła nam przez znaczną część tego poranka. Ciągniki mielące dzikie namioty były jej nieodłącznym elementem.
Dość szybko udaje się nam pozbierać, zwinąć obozowisko i zapakować dobytek na rowery. Ruszamy dalej dziwnym szlakiem Fortyfikacji na który wczoraj nas wprowadziłem. Okazuje się, że jakieś 300 metrów od naszej miejscówy na spanie kończy się droga i zaczyna ścieżka przez haszcze, by potem właściwie całkiem zaniknąć. No cóż szlak pieszy. Już na starcie zaczynają się więc przygody. Całe szczęście dość szybko odnajdujemy asfalt i jeszcze przed wybiciem drugiego kilometra na liczniku jesteśmy na czerwonym pieszym Szlaku Orlich Gniazd, który to ma nas prowadzić.
Jeszcze przed wjazdem na właściwą część trasy robimy sobie popas pod spożywczakiem. Ja spożywam głównie sok pomarańczowy Cappy. Do tego kupujemy wodę - ja na podróż zabrałem kilka be-sportów z biedronki, ale jak na alpach dopełniam bidon wodą do pełna i nie piję ich na czysto.
Tutaj już wjazd w Dolinę Prądnika. Troszkę został ucywilizowany od mojej ostatniej wizyty tam, jednak nadal robi wrażenie. Zjazd tuż przy rzeczółce, a właściwie tuż przy urwisku spadającym do strumyczka ;-) Teraz dorobił się krawężników i został wyrównany, ale nadal jest fajnie, szczególnie pod sakwami.
Okazuje się, że o wodę na Jurze nawet łatwiej niz w Alpach ;-) Jednak jakoś tej wody raczej bym się nie napił bez gotowania.
To już prawie Ojców - wreszcie widać skałki porządne ^^
W Źródełku Miłości ktoś zasypał kamulami serduszko i nijak nie dało się go sfotografować tak, żeby przypominało kształtem cokolwiek innego niż ogórka... Więc po prostu zbeszcześciliśmy je myjąc twarze, ręce, nogi, co kto miał do umycia... może poza d...
Nie mogło też zabraknąć zdjęcia pod Bramą Krakowską. Tym razem nie było żadnego strażnika przyrody czy tam innego strażnika Ojcowskiego Parku Narodowego... więc wjechaliśmy za bramę na rowerach. Pamiętałem, ze nie da rady tam podjechać, bo schody i takie tam. Jakiś biker jakby na potwierdzenie moich obaw, podjechał kawałek i zjechał od razu - z moich obliczeń zawrócił na schodach. My jednak wpierw pomogliśmy niewiastom widocznym na zdjęciu w tle za mną uwiecznić się na tle Bramy Krakowskiej na przesłitaśnych fociach z Jury (Paweł pięknie zagrał u nich mistrza drugiego planu xD chciałbym mieć tę fotkę od nich) by następnie, podjechać pod schody i zadumać się na chwilę, cóż mamy dalej począć.
Rano było i nie myślałem, więc dałem się namówić na pchanie roweru pod schody. Miałem pełne sakwy żarcia i picia, do tego pare kluczy, 4 zapasowe dętki... no i w ogóle tony niepotrzebnego stuffu.
Ścieżka prowadziła nie gdzie indziej a do Jaskini Łokietka. Byłem pod jaskinią gdy poprzedni raz zwiedzałem te rejony, jednak do jaskini nie wchodziliśmy wówczas, bo rowery czekały niepilnowane pod bramą, a do jaskini nie dość, że płatny wstęp, to jeszcze trzeba czekać na przewodnika. Tym razem mieliśmy jednak dobry czas i nieco zmachaliśmy się podjazdem pod tą pieprzoną grotę. Cali mokrzy postanowiliśmy, ze sobie poczekamy, zapłacimy i wejdziemy do jaskini. Przy kupnie biletu pani stwierdziła, że broda dodaje powagi i muszę pokazać legitkę... poczułem się staro xD No nic, w jaskini w zasadzie nic ciekawego, udało się jednak zrobić kilka surrealistycznych zdjęć, na których nic nie widać, ale jednak ciekawe plany kolorowe powstały, dlatego wrzucę.
W zasadzie to wyglądały by lepiej te fotki, ale nie można było błyskiem walić ze względu na nietoperze, które sobie żyją w jaskini. Nawet się jeden obudził i polatał żeby postraszyć kobiety.
Jaskinia miała dwie główne zalety:
1. przewodnik - gawędziarz, fantasta, który opowiadał o tych ścianach z taką pasją, że w pewnym momencie zauważył na jednej ze ścian sarnę... ale jednak obróconą tyłem... było to niesamowicie odkrywcze i niektórzy zaczęli się na to śmiać ;-)
2. ochłoda, w jaskini panowała temperatura kilka stopni powyżej zera, na prawdę fantastycznie się tam czułem, powrót do 35 stopni na zewnątrz nie był łatwy ani przyjemny ;-)
Zostałem przyłapany jak sprowadzam rower ;-) Zjazd z jaskini szlakiem niebieskim (podjazd był czarnym). Jednak niewiele się one od siebie różnią - znowu schody - na tych jednak dało się jechać sporą część, bo w dół ;-) Docieramy do punktu widokowego na Ojców.
W tej scenerii robimy konkurs na głupią minę (którego wyniki jednak zachowam dla siebie, głupich min jeszcze będzie sporo na fotkach tutaj) i szybko schodzimy, bo po piętach depcze nam wycieczka szkolna (albo przedszkolna).
I już po chwili docieramy na zamek. Gdy byłem tam ostatnio pogoda nie rozpieszczała, na zamku byli jedynie studenci archeologii, którzy wykorzystywani jako tania siła robocza rozkopywali pędzelkami do golenia ziemię w okolicy studni. Na samym zamku nie było nic ciekawego, w związku z czym namawiam Pawła, żeby ominąć jego zwiedzania. Przystaje bez dyskusji na taką decyzję, myślę, że nic na tym nie stracił.
Za zamkiem ścieżka piesza zrobiła się na prawdę nieznośna. Zapewne większość przemieszcza się tam drogą, która idzie tuż obok. Lasy pokrzyw niemiłosiernie walczyły z możliwością zachorowania na reumatyzm. Zapewne przed 80 nie poznam tego pojęcia, tak mnie popokrzywiły (co właściwie robią pokrzywy?)
Były momenty, że szlak pieszy wyglądał super, szedł jakąś polną/leśną drogą. Ale wtedy zwykle okazywało się, że się pogubiliśmy ^^
Ostatecznie przy jednym z podejść (celowo nie używam słowa podjazd, bo był to singletrack o nachyleniu w pobliżu 50 stopni) poddaliśmy się i zjechaliśmy te parę metrów na drogę asfaltową. Okazało się, że to było ostatnie wzniesienie, które szło obok drogi i tuż za nim pieszy szlak dołączał na rowerowego na asfalcie.
Po chwili docieramy do przesławnej Maczugi Herkulesa i Zamku Pieskowa Skała. Potem tylko podjazd pod zamek, który wcale lekki nie jest. Kolejny już podjazd, który równa się z Alpejskimi, tylko jest jakieś 30x krótszy ;-)
Na nielegalu robię zdjęcie ogrodów pod zamkiem. Nie wolno chodzić po murach, ale wtedy jeszcze nie widziałem tego napisu, więc taki nieświadomy nielegal.
Zamek miał już zdjęcie z Maczugą Herkulesa, to teraz z Herkulesem ;-)
Nie miałem szerokokątnego obiektywu, żeby ujął cały zamek. Nie chciało mi się obracać dookoła żeby kleić z tego panoramę zamku, więc macie tutaj taki zastępczy ogólny widok zamku. Więcej jego słitaśnych fotek zapewne będzie w internecie, bo na wszystkich moich zdjęciach jest ktoś kto robi sobie akurat słitaśną focię ;-)
Potem był kolejny krótki popas, na którym towarzyszył nam generał. Facet, który może rozrabiać, bo policjanci go nie tykają. Ale nie o taką Polskę walczył. Mimo to Bóg miał być z nami, bo dobre z nas chłopaki. Pozdrawiamy panie generale i meldujemy: zadanie wykonane!
Dalej były fragmenty polnych dróg, które właściwie niczym się nie różniły od tych polnych dróg w pozostałej części polski.
Mimo to walnąłem sobie panoramkę. Fajnie takie zdjęcia się ogląda potem. Zdecydowanie lepiej przedstawiają krajobraz niż pojedyncze zdjęcie czy ich seria.
Pokonaliśmy te wszystkie pola by dotrzeć do przejazdu kolejowego, który przecinał nam szlak. Przebiliśmy przez niego i droga znienacka zrobiła się autostradą ;-)
Opis przy poprzednim zdjęciu powinien zdradzić co bardziej zorientowanym osobom gdzie byliśmy. W tle zamek Rabsztyn.
Na szczyt nie udaje się podjechać. Przesławne Jurajskie piachy i kąt nachylenia... no i jednak już zmęczenie sprawiają, ze trzeba podprowadzić. Nie pierwszy i nie ostatni raz pieszy szlak ma swoje momenty. Pod zamkiem Olkuski Dom Kultury pogrywa Deep Purle i w ogóle całkiem niezłą muzę. Jednak podobnie jak w przypadku Ojcowa - jest opłata, a wcześniej jej nie było. Nie chce mi się wchodzić na zamek, a Paweł też odpuszcza, mimo, że mówiłem żeby sobie poszedł. W zasadzie jak nie można wejść w te nielegalne rejony zamku a do tego trzeba za to płacić, to zamek traci na atrakcyjności. Zresztą ogólnie to najlepszy byłby żeby się na nim rozbić z namiotem... no ale...
Ruszamy na Olkusz, zjeść coś. Najpierw odwiedzamy biedronkę, potem jedziemy poszukać jakiejś knajpki gdzie będzie można coś zjeść. Znajdujemy Rynek, niestety całkiem w remoncie. Udaje się jednak znaleźć otwarte miejsce, lokalna pani nazywa jest "Warka" zapewne od parasoli z takim napisem, jednak nazwa to chyba "Piwiarnia". Całkiem przyzwoita porcja jedzenia za 15 zeta się dostaje. Do tego nie wytrzymuje i kupuje chociaż małe piwko, które dzięki chłodowi sprawia, że już nic mi się nie chce. Zostałbym tam i pił piwo do nocy ;-)
Ruszamy jednak dalej, chcę tego dnia zrobić więcej niż ostatnio się udało. Bo poprzednim razem nocleg wypadł właśnie pod Olkuszem. My mamy dopiero godzinę 17:30 więc odbijamy ze szlaku i jedziemy na azymut w stronę Pustyni Błędowskiej.
Kiedy jesteśmy już dość blisko pustynii, jednak wcale nie wiemy gdzie i jak do niej zjechać wyprzedza nas jakiś miejscowy biker. Doganiam go i wypytuję o drogę. Jest na tyle miły, że postanawia nas zaprowadzić na miejsce. Podjeżdżamy więc prowadzeni przez miejscowego. Na podjeździe pod punkt widokowy odstawiam zarówno jego jak i Pawła daleko w tyle mimo, że nie używam pełnej mocy ;-) Robienie 10% podjazdów z prędkością ponad 20kmh z sakwami... Może w Alpach się wytrenowałem i moje moce na chwilowe depnięcie wzrosły?
Jeden z lepszych widoków. Podobno z tego punktu widokowego widać hutę Katowice (Paweł, ta huta jest chyba w Krakowie jak sobie właśnie przypominam ;-) oraz koksownie, a przynajmniej ich kominy)
Nasz przewodnik trafia na nas znowu i podprowadza kawałek w stronę przesławnego miejsca z bunkrami. Wielkie dzięki za pomoc. Bez wsparcia w poszukiwaniu drogi nie udałoby nam się znaleźć jakże przezacnego noclegu jaki udało nam się znaleźć (ale o tym potem).
Szkoda, że mam dziury w butach, bo przez to nałapałem masę piasku i nie było zbyt przyjemnie. Chociaż woda z piaskiem ponoć dobrze myje, więc pot z piaskiem.... no dobra, nie ważne.
Siadłem na bunkrze i chciałem zdjęcie skoro już się na niego wdrapałem. Paweł oczywiście zamiast chwycić bunkier, piasek i mnie postanowił chwycić mnie i rysunek kutasa nad którym nieświadomy siadłem... W sumie wyszła całkiem zabawna fotka ;-)
Moje podejrzenia o celowości kadrowania potwierdza kolejne zdjęcie na karcie pamięci.
Jako, że nie było najwięcej tych głupich min, to dodam chociaż jedno zdjęcie z tajnej serii Reterded Tourists.
Na nocleg postanawiam podjechać jak najbliżej w stronę Smolenia. Przyznam się bez bicia, że marzy mi się nocleg na samym zamku Smoleń, który po prostu kocham od ostatniej wizyty na nim.
Paweł wynajduje na mojej mapie pole namiotowe w miejscowości Bydlin. Akurat jest ona w stronę szlaku i Smolenia, więc postanawiamy właśnie tam uderzyć. Dość żwawym tempem docieramy z Chechła do miejscowości Kwaśniów Dolny. Tam kupuję wodę i parę innych spożywczych drobiazgów. Jutro niedziela, więc na start trzeba będzie mieć przynajmniej coś do picia, bo sklepy mogą być zamknięte. Zanim docieramy do Bydlina robi się już ciemno. Jednak przeliczyłem się o czasie zachodu słońca w Polsce. Jeszcze działam na czasie Francuskim, gdzie słońce wstawało i zachodziło godzinę później. W Bydlinie wypytujemy mieszkańców o nocleg, czy coś wiedzą na temat owego pola namiotowego.
Napotkani państwo tłumaczą, że coś, kiedyś, gdzieś na ulicy Turystycznej było, ale raczej już nie ma i żeby jechać 10km dalej do Domaniewic. Trudna sprawa, więc zarządzam, żeby najpierw poszukać tutaj i może nawet dziko się rozbić a dopiero potem uderzać te 10km dalej. I tak jest już ciemno, więc nie ma większej różnicy tu czy tam. Szczęście się do nas uśmiecha i trafiają nam się właściciele Agroturystyki. Mimo, że mieliśmy spać w namiocie, to za 30 zeta na osobe w pokoju 4 osobowym kto by się nie zdecydował przespać ;-) Dzień nie był lekki, a jednak rozbijanie się po ciemku to nie jest coś co uwielbiam (chociaż zaczynam być w tym na prawdę dobry). Ogólnie nocleg w Bydlinie uważam za najlepiej zainwestowane 30zł w życiu. Prysznic, łóżko, rowerki pod dachem schowane (na korytarzu normalnie). Ale to byłoby i w innych miejscach. Prawdziwe luksusy zaczęły się potem. Najpierw zostaliśmy uraczeni smażonym w głębokim oleju dorszem. Potem była i beherovka i inne frykasy. Ogólnie impreza przy ruszcie się zrobiła na całego. Nieopodal położone morze i bryza troszkę nas schładzały, ale mimo to spalenie Runcajsa i Kapitana Ameryki było świetną zabawą. Tą część opowieści zrozumieją tylko uświadomieni ;-) dlatego skwituję może krótko - Agroturystyka Bydlin - PO-LE-CA-MY!
Ogólnie piękny wyprawowy dzień. Sakwiarsko, spontanicznie, turystycznie. Sporo więcej zwiedzania niż jazdy. Nawet mimo pominięcia paru punktów, przeoczenia kilku... i tak było prześwietnie.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
To nie była lekka noc. Namiot rozkładany na drodze nie mógł leżeć idealnie. Pech chciał, że 99% kamuli pod namiotem było akurat pode mną. W tym ten jeden największy, który gniótł mnie w nerkę. Łoż w mordesku, ale mnie tego poranka nera rwała. Miałem totalnie odbity ten kamień w swoich plecach.
To co w takich wycieczkach jest najlepsze to zwykle widok tuż po przebudzeniu. Najgorsze noclegi, jak ten na dziko na plaży na Helu gdzie pocięty zostałem niemiłosiernie przez komary i starałem się spać z gałęzią pod plecami oraz ten, gdzie moja nerka spać miała na kamieniu dają rankiem piękne widoki. Stąd była piękna panorama na Kraków. Szkoda, że takie wiejskie dzielnice. Ale spanie naprzeciwko Wawelu to już byłby z leksza hardkor.
Nie wiem czy nie zostane zabity za publikację tego zdjęcia, ale cóż... Może dodam, że pozowane było ;-) Tak właśnie wyglądało nasze obozowisko. Rankiem obudziły nas śmigające po pobliskim polu traktory. Ogólna głupawka towarzyszyła nam przez znaczną część tego poranka. Ciągniki mielące dzikie namioty były jej nieodłącznym elementem.
Dość szybko udaje się nam pozbierać, zwinąć obozowisko i zapakować dobytek na rowery. Ruszamy dalej dziwnym szlakiem Fortyfikacji na który wczoraj nas wprowadziłem. Okazuje się, że jakieś 300 metrów od naszej miejscówy na spanie kończy się droga i zaczyna ścieżka przez haszcze, by potem właściwie całkiem zaniknąć. No cóż szlak pieszy. Już na starcie zaczynają się więc przygody. Całe szczęście dość szybko odnajdujemy asfalt i jeszcze przed wybiciem drugiego kilometra na liczniku jesteśmy na czerwonym pieszym Szlaku Orlich Gniazd, który to ma nas prowadzić.
Jeszcze przed wjazdem na właściwą część trasy robimy sobie popas pod spożywczakiem. Ja spożywam głównie sok pomarańczowy Cappy. Do tego kupujemy wodę - ja na podróż zabrałem kilka be-sportów z biedronki, ale jak na alpach dopełniam bidon wodą do pełna i nie piję ich na czysto.
Tutaj już wjazd w Dolinę Prądnika. Troszkę został ucywilizowany od mojej ostatniej wizyty tam, jednak nadal robi wrażenie. Zjazd tuż przy rzeczółce, a właściwie tuż przy urwisku spadającym do strumyczka ;-) Teraz dorobił się krawężników i został wyrównany, ale nadal jest fajnie, szczególnie pod sakwami.
Okazuje się, że o wodę na Jurze nawet łatwiej niz w Alpach ;-) Jednak jakoś tej wody raczej bym się nie napił bez gotowania.
To już prawie Ojców - wreszcie widać skałki porządne ^^
W Źródełku Miłości ktoś zasypał kamulami serduszko i nijak nie dało się go sfotografować tak, żeby przypominało kształtem cokolwiek innego niż ogórka... Więc po prostu zbeszcześciliśmy je myjąc twarze, ręce, nogi, co kto miał do umycia... może poza d...
Nie mogło też zabraknąć zdjęcia pod Bramą Krakowską. Tym razem nie było żadnego strażnika przyrody czy tam innego strażnika Ojcowskiego Parku Narodowego... więc wjechaliśmy za bramę na rowerach. Pamiętałem, ze nie da rady tam podjechać, bo schody i takie tam. Jakiś biker jakby na potwierdzenie moich obaw, podjechał kawałek i zjechał od razu - z moich obliczeń zawrócił na schodach. My jednak wpierw pomogliśmy niewiastom widocznym na zdjęciu w tle za mną uwiecznić się na tle Bramy Krakowskiej na przesłitaśnych fociach z Jury (Paweł pięknie zagrał u nich mistrza drugiego planu xD chciałbym mieć tę fotkę od nich) by następnie, podjechać pod schody i zadumać się na chwilę, cóż mamy dalej począć.
Rano było i nie myślałem, więc dałem się namówić na pchanie roweru pod schody. Miałem pełne sakwy żarcia i picia, do tego pare kluczy, 4 zapasowe dętki... no i w ogóle tony niepotrzebnego stuffu.
Ścieżka prowadziła nie gdzie indziej a do Jaskini Łokietka. Byłem pod jaskinią gdy poprzedni raz zwiedzałem te rejony, jednak do jaskini nie wchodziliśmy wówczas, bo rowery czekały niepilnowane pod bramą, a do jaskini nie dość, że płatny wstęp, to jeszcze trzeba czekać na przewodnika. Tym razem mieliśmy jednak dobry czas i nieco zmachaliśmy się podjazdem pod tą pieprzoną grotę. Cali mokrzy postanowiliśmy, ze sobie poczekamy, zapłacimy i wejdziemy do jaskini. Przy kupnie biletu pani stwierdziła, że broda dodaje powagi i muszę pokazać legitkę... poczułem się staro xD No nic, w jaskini w zasadzie nic ciekawego, udało się jednak zrobić kilka surrealistycznych zdjęć, na których nic nie widać, ale jednak ciekawe plany kolorowe powstały, dlatego wrzucę.
W zasadzie to wyglądały by lepiej te fotki, ale nie można było błyskiem walić ze względu na nietoperze, które sobie żyją w jaskini. Nawet się jeden obudził i polatał żeby postraszyć kobiety.
Jaskinia miała dwie główne zalety:
1. przewodnik - gawędziarz, fantasta, który opowiadał o tych ścianach z taką pasją, że w pewnym momencie zauważył na jednej ze ścian sarnę... ale jednak obróconą tyłem... było to niesamowicie odkrywcze i niektórzy zaczęli się na to śmiać ;-)
2. ochłoda, w jaskini panowała temperatura kilka stopni powyżej zera, na prawdę fantastycznie się tam czułem, powrót do 35 stopni na zewnątrz nie był łatwy ani przyjemny ;-)
Zostałem przyłapany jak sprowadzam rower ;-) Zjazd z jaskini szlakiem niebieskim (podjazd był czarnym). Jednak niewiele się one od siebie różnią - znowu schody - na tych jednak dało się jechać sporą część, bo w dół ;-) Docieramy do punktu widokowego na Ojców.
W tej scenerii robimy konkurs na głupią minę (którego wyniki jednak zachowam dla siebie, głupich min jeszcze będzie sporo na fotkach tutaj) i szybko schodzimy, bo po piętach depcze nam wycieczka szkolna (albo przedszkolna).
I już po chwili docieramy na zamek. Gdy byłem tam ostatnio pogoda nie rozpieszczała, na zamku byli jedynie studenci archeologii, którzy wykorzystywani jako tania siła robocza rozkopywali pędzelkami do golenia ziemię w okolicy studni. Na samym zamku nie było nic ciekawego, w związku z czym namawiam Pawła, żeby ominąć jego zwiedzania. Przystaje bez dyskusji na taką decyzję, myślę, że nic na tym nie stracił.
Za zamkiem ścieżka piesza zrobiła się na prawdę nieznośna. Zapewne większość przemieszcza się tam drogą, która idzie tuż obok. Lasy pokrzyw niemiłosiernie walczyły z możliwością zachorowania na reumatyzm. Zapewne przed 80 nie poznam tego pojęcia, tak mnie popokrzywiły (co właściwie robią pokrzywy?)
Były momenty, że szlak pieszy wyglądał super, szedł jakąś polną/leśną drogą. Ale wtedy zwykle okazywało się, że się pogubiliśmy ^^
Ostatecznie przy jednym z podejść (celowo nie używam słowa podjazd, bo był to singletrack o nachyleniu w pobliżu 50 stopni) poddaliśmy się i zjechaliśmy te parę metrów na drogę asfaltową. Okazało się, że to było ostatnie wzniesienie, które szło obok drogi i tuż za nim pieszy szlak dołączał na rowerowego na asfalcie.
Po chwili docieramy do przesławnej Maczugi Herkulesa i Zamku Pieskowa Skała. Potem tylko podjazd pod zamek, który wcale lekki nie jest. Kolejny już podjazd, który równa się z Alpejskimi, tylko jest jakieś 30x krótszy ;-)
Na nielegalu robię zdjęcie ogrodów pod zamkiem. Nie wolno chodzić po murach, ale wtedy jeszcze nie widziałem tego napisu, więc taki nieświadomy nielegal.
Zamek miał już zdjęcie z Maczugą Herkulesa, to teraz z Herkulesem ;-)
Nie miałem szerokokątnego obiektywu, żeby ujął cały zamek. Nie chciało mi się obracać dookoła żeby kleić z tego panoramę zamku, więc macie tutaj taki zastępczy ogólny widok zamku. Więcej jego słitaśnych fotek zapewne będzie w internecie, bo na wszystkich moich zdjęciach jest ktoś kto robi sobie akurat słitaśną focię ;-)
Potem był kolejny krótki popas, na którym towarzyszył nam generał. Facet, który może rozrabiać, bo policjanci go nie tykają. Ale nie o taką Polskę walczył. Mimo to Bóg miał być z nami, bo dobre z nas chłopaki. Pozdrawiamy panie generale i meldujemy: zadanie wykonane!
Dalej były fragmenty polnych dróg, które właściwie niczym się nie różniły od tych polnych dróg w pozostałej części polski.
Mimo to walnąłem sobie panoramkę. Fajnie takie zdjęcia się ogląda potem. Zdecydowanie lepiej przedstawiają krajobraz niż pojedyncze zdjęcie czy ich seria.
Pokonaliśmy te wszystkie pola by dotrzeć do przejazdu kolejowego, który przecinał nam szlak. Przebiliśmy przez niego i droga znienacka zrobiła się autostradą ;-)
Opis przy poprzednim zdjęciu powinien zdradzić co bardziej zorientowanym osobom gdzie byliśmy. W tle zamek Rabsztyn.
Na szczyt nie udaje się podjechać. Przesławne Jurajskie piachy i kąt nachylenia... no i jednak już zmęczenie sprawiają, ze trzeba podprowadzić. Nie pierwszy i nie ostatni raz pieszy szlak ma swoje momenty. Pod zamkiem Olkuski Dom Kultury pogrywa Deep Purle i w ogóle całkiem niezłą muzę. Jednak podobnie jak w przypadku Ojcowa - jest opłata, a wcześniej jej nie było. Nie chce mi się wchodzić na zamek, a Paweł też odpuszcza, mimo, że mówiłem żeby sobie poszedł. W zasadzie jak nie można wejść w te nielegalne rejony zamku a do tego trzeba za to płacić, to zamek traci na atrakcyjności. Zresztą ogólnie to najlepszy byłby żeby się na nim rozbić z namiotem... no ale...
Ruszamy na Olkusz, zjeść coś. Najpierw odwiedzamy biedronkę, potem jedziemy poszukać jakiejś knajpki gdzie będzie można coś zjeść. Znajdujemy Rynek, niestety całkiem w remoncie. Udaje się jednak znaleźć otwarte miejsce, lokalna pani nazywa jest "Warka" zapewne od parasoli z takim napisem, jednak nazwa to chyba "Piwiarnia". Całkiem przyzwoita porcja jedzenia za 15 zeta się dostaje. Do tego nie wytrzymuje i kupuje chociaż małe piwko, które dzięki chłodowi sprawia, że już nic mi się nie chce. Zostałbym tam i pił piwo do nocy ;-)
Ruszamy jednak dalej, chcę tego dnia zrobić więcej niż ostatnio się udało. Bo poprzednim razem nocleg wypadł właśnie pod Olkuszem. My mamy dopiero godzinę 17:30 więc odbijamy ze szlaku i jedziemy na azymut w stronę Pustyni Błędowskiej.
Kiedy jesteśmy już dość blisko pustynii, jednak wcale nie wiemy gdzie i jak do niej zjechać wyprzedza nas jakiś miejscowy biker. Doganiam go i wypytuję o drogę. Jest na tyle miły, że postanawia nas zaprowadzić na miejsce. Podjeżdżamy więc prowadzeni przez miejscowego. Na podjeździe pod punkt widokowy odstawiam zarówno jego jak i Pawła daleko w tyle mimo, że nie używam pełnej mocy ;-) Robienie 10% podjazdów z prędkością ponad 20kmh z sakwami... Może w Alpach się wytrenowałem i moje moce na chwilowe depnięcie wzrosły?
Jeden z lepszych widoków. Podobno z tego punktu widokowego widać hutę Katowice (Paweł, ta huta jest chyba w Krakowie jak sobie właśnie przypominam ;-) oraz koksownie, a przynajmniej ich kominy)
Nasz przewodnik trafia na nas znowu i podprowadza kawałek w stronę przesławnego miejsca z bunkrami. Wielkie dzięki za pomoc. Bez wsparcia w poszukiwaniu drogi nie udałoby nam się znaleźć jakże przezacnego noclegu jaki udało nam się znaleźć (ale o tym potem).
Szkoda, że mam dziury w butach, bo przez to nałapałem masę piasku i nie było zbyt przyjemnie. Chociaż woda z piaskiem ponoć dobrze myje, więc pot z piaskiem.... no dobra, nie ważne.
Siadłem na bunkrze i chciałem zdjęcie skoro już się na niego wdrapałem. Paweł oczywiście zamiast chwycić bunkier, piasek i mnie postanowił chwycić mnie i rysunek kutasa nad którym nieświadomy siadłem... W sumie wyszła całkiem zabawna fotka ;-)
Moje podejrzenia o celowości kadrowania potwierdza kolejne zdjęcie na karcie pamięci.
Jako, że nie było najwięcej tych głupich min, to dodam chociaż jedno zdjęcie z tajnej serii Reterded Tourists.
Na nocleg postanawiam podjechać jak najbliżej w stronę Smolenia. Przyznam się bez bicia, że marzy mi się nocleg na samym zamku Smoleń, który po prostu kocham od ostatniej wizyty na nim.
Paweł wynajduje na mojej mapie pole namiotowe w miejscowości Bydlin. Akurat jest ona w stronę szlaku i Smolenia, więc postanawiamy właśnie tam uderzyć. Dość żwawym tempem docieramy z Chechła do miejscowości Kwaśniów Dolny. Tam kupuję wodę i parę innych spożywczych drobiazgów. Jutro niedziela, więc na start trzeba będzie mieć przynajmniej coś do picia, bo sklepy mogą być zamknięte. Zanim docieramy do Bydlina robi się już ciemno. Jednak przeliczyłem się o czasie zachodu słońca w Polsce. Jeszcze działam na czasie Francuskim, gdzie słońce wstawało i zachodziło godzinę później. W Bydlinie wypytujemy mieszkańców o nocleg, czy coś wiedzą na temat owego pola namiotowego.
Napotkani państwo tłumaczą, że coś, kiedyś, gdzieś na ulicy Turystycznej było, ale raczej już nie ma i żeby jechać 10km dalej do Domaniewic. Trudna sprawa, więc zarządzam, żeby najpierw poszukać tutaj i może nawet dziko się rozbić a dopiero potem uderzać te 10km dalej. I tak jest już ciemno, więc nie ma większej różnicy tu czy tam. Szczęście się do nas uśmiecha i trafiają nam się właściciele Agroturystyki. Mimo, że mieliśmy spać w namiocie, to za 30 zeta na osobe w pokoju 4 osobowym kto by się nie zdecydował przespać ;-) Dzień nie był lekki, a jednak rozbijanie się po ciemku to nie jest coś co uwielbiam (chociaż zaczynam być w tym na prawdę dobry). Ogólnie nocleg w Bydlinie uważam za najlepiej zainwestowane 30zł w życiu. Prysznic, łóżko, rowerki pod dachem schowane (na korytarzu normalnie). Ale to byłoby i w innych miejscach. Prawdziwe luksusy zaczęły się potem. Najpierw zostaliśmy uraczeni smażonym w głębokim oleju dorszem. Potem była i beherovka i inne frykasy. Ogólnie impreza przy ruszcie się zrobiła na całego. Nieopodal położone morze i bryza troszkę nas schładzały, ale mimo to spalenie Runcajsa i Kapitana Ameryki było świetną zabawą. Tą część opowieści zrozumieją tylko uświadomieni ;-) dlatego skwituję może krótko - Agroturystyka Bydlin - PO-LE-CA-MY!
Ogólnie piękny wyprawowy dzień. Sakwiarsko, spontanicznie, turystycznie. Sporo więcej zwiedzania niż jazdy. Nawet mimo pominięcia paru punktów, przeoczenia kilku... i tak było prześwietnie.
Jura2011 - dzień 0 - Krakow Night Ride
Piątek, 26 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam, trip: Jura
Km: | 29.45 | Km teren: | 2.00 | Czas: | 02:27 | km/h: | 12.02 |
Pr. maks.: | 30.79 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Tuż po powrocie z wyprawy w Alpy dowiedziałem się o tym, że brat planuje wyjazd na jurę. Jura to magiczne miejsce i nigdy nie przepuszczę okazji, żeby znowu sobie pojeździć wśród wapiennych ostańców, jaskiń i zamczysk.
Plan wyprawy znów nie zdążył powstać, jednak brat zakupił mapę a i ja dysponowałem starą mapą zakupioną podczas wycieczki klasowej na Jurę jeszcze z podstawówki. Ogólnie wyjazd miał być według planu brata dzisiaj, ale ja dziś miałem zaplanowaną wizytę w medycynie pracy, nie dałbym więc rady z rana wyjechać, a nawet z południa ;-) Dlatego też plan przeniósł wyjazd na sobotę... żeby ostatecznie pojechać w piątek. Ja wsiadłem w pociąg tuż po wizycie u lekarza, brat nieco później, jako że najpierw jechał z Łodzi do Byczyny, żeby sprzęt skompletować, spotkać mieliśmy się dopiero w Krakowie i stamtąd zacząć naszą wyprawę.
Do Krakowa dotarłem około godziny 19:30. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, bo niestety trafił mi się skład z lokomotywą i wagonami z przedziałami. Także rower ciężko było wprowadzić i wyprowadzić, szczególnie zaopatrzony w sakwy. Wyjechałem prędzej, bo pierwotnie zakładałem, że przyjadę dziś, wysiadając w okolicach Gliwic i trasę do Krakowa pokonam rowerem. W Krakowie miałem też sobie załatwić nocleg u koleżanki... ale jak to zwykle bywa, plany się zmieniły. Miałem trochę czasu w Krakowie, mogłem więc pojeździć po mieście. Ogólnie skończyło się na tym, że pociąg brata złapał jeszcze dodatkowe opóźnienie i miał być dopiero na 22. Siadłem sobie przy jakimś ulicznym grajku - jak nigdy wrzuciłem mu 2 zeta, bo świetny wokal miał, a poza tym siedziałem przy nim słuchając muzyczki przez ponad godzinę. Należało mu się za taki koncert.
Gdy dojechał brat zrobiliśmy jeszcze rundkę wokół rynku z fociami i wyruszyliśmy dalej.
Brama Floriańska. Sporo czasu tam przesiedziałem słuchając duetu flet poprzeczny + klarnet grającego klasykę.
Sukiennice. Przy okazji widać, że Kraków nocą żyje. Prawie jak Nicea, choć Kraków koło północy przycichać zaczął.
Kościół Mariacki? Pewnie tak ;-)
Paweł i jakaś wieża w rynku. Ogólnie to masa obcokrajowców była na rynku, to właściwie jedyna różnica pomiędzy krakowskim a wrocławskim rynkiem. Jednak we Wrocławiu większość stanowią miejscowi/studenci a nie zagramaniczni turyści.
Przepalone, ale nie można mieć wszystkiego...
Okazało się, że brat nie spakował mapy, którą mieliśmy się kierować. Całe szczęście pamiętałem mniej więcej lokalizację punktu startowego szlaku i... miałem ze sobą kompas, który miał mnie prowadzić na poprzedniej wyprawie, kiedy jeszcze w planach miałem część sakwiarską z zahaczeniem Brukseli i Frankfurtu xD Okazało się, że jestem fenomenalnym nawigatorem. Kierując się kompasem, którego nominalna dokładność to (UWAGA!) 15 stopni jechałem wprost na właściwą drogę, co potwierdził jakiś napotkany po drodze gostek na rowerze. Było gdzieś w okolicach północy, może w pół do pierwszej, kiedy zjechaliśmy kawałek z asfaltu na jakiś szlak pieszy prowadzący przez forty krakowskie i wyszukaliśmy łączki... no dobra, to była droga polna, na której rozbiłem namiot. Przydało się doświadczenie zdobyte podczas wyprawy w Alpy w nocnym rozkładaniu namiotu. Bez czołówki to nie tak samo łatwe, ale brat coś tam moim światłem przyświecał i jakoś się udało. Widok na nocny Kraków mieliśmy całkiem niezły, bo rozbiliśmy się na szczycie jakiegoś wzniesienia.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Tuż po powrocie z wyprawy w Alpy dowiedziałem się o tym, że brat planuje wyjazd na jurę. Jura to magiczne miejsce i nigdy nie przepuszczę okazji, żeby znowu sobie pojeździć wśród wapiennych ostańców, jaskiń i zamczysk.
Plan wyprawy znów nie zdążył powstać, jednak brat zakupił mapę a i ja dysponowałem starą mapą zakupioną podczas wycieczki klasowej na Jurę jeszcze z podstawówki. Ogólnie wyjazd miał być według planu brata dzisiaj, ale ja dziś miałem zaplanowaną wizytę w medycynie pracy, nie dałbym więc rady z rana wyjechać, a nawet z południa ;-) Dlatego też plan przeniósł wyjazd na sobotę... żeby ostatecznie pojechać w piątek. Ja wsiadłem w pociąg tuż po wizycie u lekarza, brat nieco później, jako że najpierw jechał z Łodzi do Byczyny, żeby sprzęt skompletować, spotkać mieliśmy się dopiero w Krakowie i stamtąd zacząć naszą wyprawę.
Do Krakowa dotarłem około godziny 19:30. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, bo niestety trafił mi się skład z lokomotywą i wagonami z przedziałami. Także rower ciężko było wprowadzić i wyprowadzić, szczególnie zaopatrzony w sakwy. Wyjechałem prędzej, bo pierwotnie zakładałem, że przyjadę dziś, wysiadając w okolicach Gliwic i trasę do Krakowa pokonam rowerem. W Krakowie miałem też sobie załatwić nocleg u koleżanki... ale jak to zwykle bywa, plany się zmieniły. Miałem trochę czasu w Krakowie, mogłem więc pojeździć po mieście. Ogólnie skończyło się na tym, że pociąg brata złapał jeszcze dodatkowe opóźnienie i miał być dopiero na 22. Siadłem sobie przy jakimś ulicznym grajku - jak nigdy wrzuciłem mu 2 zeta, bo świetny wokal miał, a poza tym siedziałem przy nim słuchając muzyczki przez ponad godzinę. Należało mu się za taki koncert.
Gdy dojechał brat zrobiliśmy jeszcze rundkę wokół rynku z fociami i wyruszyliśmy dalej.
Brama Floriańska. Sporo czasu tam przesiedziałem słuchając duetu flet poprzeczny + klarnet grającego klasykę.
Sukiennice. Przy okazji widać, że Kraków nocą żyje. Prawie jak Nicea, choć Kraków koło północy przycichać zaczął.
Kościół Mariacki? Pewnie tak ;-)
Paweł i jakaś wieża w rynku. Ogólnie to masa obcokrajowców była na rynku, to właściwie jedyna różnica pomiędzy krakowskim a wrocławskim rynkiem. Jednak we Wrocławiu większość stanowią miejscowi/studenci a nie zagramaniczni turyści.
Przepalone, ale nie można mieć wszystkiego...
Okazało się, że brat nie spakował mapy, którą mieliśmy się kierować. Całe szczęście pamiętałem mniej więcej lokalizację punktu startowego szlaku i... miałem ze sobą kompas, który miał mnie prowadzić na poprzedniej wyprawie, kiedy jeszcze w planach miałem część sakwiarską z zahaczeniem Brukseli i Frankfurtu xD Okazało się, że jestem fenomenalnym nawigatorem. Kierując się kompasem, którego nominalna dokładność to (UWAGA!) 15 stopni jechałem wprost na właściwą drogę, co potwierdził jakiś napotkany po drodze gostek na rowerze. Było gdzieś w okolicach północy, może w pół do pierwszej, kiedy zjechaliśmy kawałek z asfaltu na jakiś szlak pieszy prowadzący przez forty krakowskie i wyszukaliśmy łączki... no dobra, to była droga polna, na której rozbiłem namiot. Przydało się doświadczenie zdobyte podczas wyprawy w Alpy w nocnym rozkładaniu namiotu. Bez czołówki to nie tak samo łatwe, ale brat coś tam moim światłem przyświecał i jakoś się udało. Widok na nocny Kraków mieliśmy całkiem niezły, bo rozbiliśmy się na szczycie jakiegoś wzniesienia.
BYC-WRO
Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 136.05 | Km teren: | 2.00 | Czas: | 05:51 | km/h: | 23.26 |
Pr. maks.: | 45.85 | Temperatura: | 30.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 289m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj postanowiłem wrócić do Wrocławia. Trzeba pozałatwiać kilka spraw. Zjadłem obiad, wypiłem hektolitry kompotu śliwkowego i zakulbaczyłem konia.
Ruszyłem na Kluczbork z myślą odebrania prawa jazdy. W Starostwie poszło całkiem sprawnie. Nikt nie ukradł mi roweru stojącego bez opieki przed budynkiem. Z Kluczborka pokierowały mnie mapy googla. Chciałem jednak ominąć główną i poznać nowe ścieżki, zjechałem z wyznaczonej trasy na Bogacicę.
Zaraz za Bogacicą wpadł mi teren, bo za Krężelem przez który jechałem kończy się asfalt.
Wbrew pozorom poza amboną na tym zdjęciu jest droga którą jechałem.
Coroczna inwazja kosmitów przyjmujących walcowate kształty dla niepoznaki.
Dalej fragmenty już daaaawno nie odwiedzane, między innymi
Zawiść - jak za dawnych lat zrobiłem focię znaku :)
Paryż - jak wyżej fotka znaku.
Pokój - też mnie tam dawno nie widzieli.
Popas zrobiłem sobie w Oazie pod Dębem.
A tutaj nowinka do kolekcji zdjęć tablic z nazwami miejscowości - Śmiechowice xD
Ogólnie to trasa nudna jak flaki z olejem. Jednak od 3 dni szukam chwilki w której możnaby sobie spokojnie poleżeć, popatrzeć na chmurki i odprężyć się. Nie udało mi się ani poleżeć na molo, ani na mojej ukochanej brzozie... to dzisiaj wrzuciłem tak wolne tempo jakbym sobie leżał na drzewku albo innym molo i spokojnie jechałem. Cały dzień pod wiatr było, także spokojne tempo było na prawdę spokojne :) Ogólnie trasa nieco krąży, bo przejechałem chyba przez wszystkie możliwe remontowane i łatane odcinki dróg w województwie opolskim, a jeszcze mnie objazd do Jelcza-Laskowic dotknął, który i tak nie był taki najgorszy, najgorsze były fragmenty dróg sypane kamykami na smołe... jak ja tego nie lubie, wrrrrrr...
MXS ustawnowiony we Wrocławiu za ciężarówką, aż do Wrocławia wynosił 34 z czymś :)
Poniżej trasa, wrzuciłem, żeby mieć wysokość obliczoną ^^
Ruszyłem na Kluczbork z myślą odebrania prawa jazdy. W Starostwie poszło całkiem sprawnie. Nikt nie ukradł mi roweru stojącego bez opieki przed budynkiem. Z Kluczborka pokierowały mnie mapy googla. Chciałem jednak ominąć główną i poznać nowe ścieżki, zjechałem z wyznaczonej trasy na Bogacicę.
Zaraz za Bogacicą wpadł mi teren, bo za Krężelem przez który jechałem kończy się asfalt.
Wbrew pozorom poza amboną na tym zdjęciu jest droga którą jechałem.
Coroczna inwazja kosmitów przyjmujących walcowate kształty dla niepoznaki.
Dalej fragmenty już daaaawno nie odwiedzane, między innymi
Zawiść - jak za dawnych lat zrobiłem focię znaku :)
Paryż - jak wyżej fotka znaku.
Pokój - też mnie tam dawno nie widzieli.
Popas zrobiłem sobie w Oazie pod Dębem.
A tutaj nowinka do kolekcji zdjęć tablic z nazwami miejscowości - Śmiechowice xD
Ogólnie to trasa nudna jak flaki z olejem. Jednak od 3 dni szukam chwilki w której możnaby sobie spokojnie poleżeć, popatrzeć na chmurki i odprężyć się. Nie udało mi się ani poleżeć na molo, ani na mojej ukochanej brzozie... to dzisiaj wrzuciłem tak wolne tempo jakbym sobie leżał na drzewku albo innym molo i spokojnie jechałem. Cały dzień pod wiatr było, także spokojne tempo było na prawdę spokojne :) Ogólnie trasa nieco krąży, bo przejechałem chyba przez wszystkie możliwe remontowane i łatane odcinki dróg w województwie opolskim, a jeszcze mnie objazd do Jelcza-Laskowic dotknął, który i tak nie był taki najgorszy, najgorsze były fragmenty dróg sypane kamykami na smołe... jak ja tego nie lubie, wrrrrrr...
MXS ustawnowiony we Wrocławiu za ciężarówką, aż do Wrocławia wynosił 34 z czymś :)
Poniżej trasa, wrzuciłem, żeby mieć wysokość obliczoną ^^
Alpy 2011 - Nicea Night Ride
Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 20.09 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 15.65 |
Pr. maks.: | 32.17 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 60m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Po dość słabo rowerowym dniu miałem niedosyt jazdy. Do tego Nicea to miasto żyjące całą dobę, a w nocy dodatkowo chłodniejsze i przyjemniejsze do jazdy :)
Tuż po północy jak już wymyśliliśmy sposób na spanie ubieram się w obcisłe, zakładam bezrękawnik i wyruszam na Night Ride po wybrzeżu. Nie mam żadnej nawigacji, więc spisuję sobie w telefonie: "Rue des Dauphins - Chemin des Groules" - tabliczka nazwy ulicy, oraz "Les Horizons Blues" - nie mam pojęcia co, ale strzałka taka jest na wjeździe w uliczkę, do tego najważniejsze "Marineland" - nazwa wesołego miesteczka w pobliżu. Czynne 24/7, oświetlone, wysokie wieże i karuzele - będzie dobrym odnośnikiem jak będę już wracał. Po takich przygotowaniach wyruszam w poszukiwaniach wybrzeża.
Pierwsze 2, może 3 kilometry właściwie błądze, jadę w stronę przeciwną od wybrzeża i wracam. W którymś rondzie wreszcie odnajduje napis wskazujący nazwy przeze mnie poszukiwane - "Nice", oraz cośtam "de Mer". "de Mer" musi oznaczać coś związanego z morzem - jadę! Okazało się, że moje domysły i wybór drogi był słuszny. Jazda wzdłuż wybrzeża to prześwietna sprawa. Niestety Nicejska promenada była daleko a nie chciałem niewiadomo jak bardzo się oddalać od miejsca spania.
Ostatecznie siadłem sobie na coś koło godzinki nad morzem i podziwiałem krajobraz. Mimo, że pełnia była 13 i już pare dni od niej minęło, księżyc wydawał się ogromniasty i doskonale wszystko oświetlał. Jego refleksy na falach wprawiły mnie w refleksyjny nastrój - chętnie zostałbym tutaj i spał na plaży. Chętnie zostałbym tutaj do końca sierpnia, albo i dłużej... to jest wypoczynek!
Jednym z artefaktów zdobytych podczas tego Najt Rajdu są zdjęcia poniżej :)
Z widokiem na latarnie w pobliżu Nicei.
I skąpana w świetle Księżyca plaża. Obiektyw był za mały żeby ogarnąć wraz z łysym, ale poniżej przedstawiam kolejne próby uchwycenia tego zjawiska, które mnie całkowicie pochłonęło.
Powyżej Księżyc nad Niceą. Próbowałem chwycić piękno plaży oświetlonej księżycem, ale średni mi to szło. Przy okazji zabawa w budowanie kamiennego statywu okazała się strasznie pochłaniająca :)
Powyżej część bardziej cywilizowana. Takimi ścieżynami się woziem i budynki takie jak tam mnie otaczały.
Po powrocie okazuje się, że jakieś dzieciaki na skuterkach mają bazę wypadową na miasto na tym parkingu. Gdy dojeżdżam na nocleg proszą o ogień. Nie będę zdradzał naszego miejsca spania nieznajomym, dlatego kręcę się chwilę po okolicy i czekam aż odjadą. Jakieś 15 minut i mogę wracać kłaść się spać. W zasadzie wolałbym spać na plaży, ale sam bym się nie odważył. Za dużo tam dziwnych typków było, żeby spać samotnie i bez broni palnej.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Po dość słabo rowerowym dniu miałem niedosyt jazdy. Do tego Nicea to miasto żyjące całą dobę, a w nocy dodatkowo chłodniejsze i przyjemniejsze do jazdy :)
Tuż po północy jak już wymyśliliśmy sposób na spanie ubieram się w obcisłe, zakładam bezrękawnik i wyruszam na Night Ride po wybrzeżu. Nie mam żadnej nawigacji, więc spisuję sobie w telefonie: "Rue des Dauphins - Chemin des Groules" - tabliczka nazwy ulicy, oraz "Les Horizons Blues" - nie mam pojęcia co, ale strzałka taka jest na wjeździe w uliczkę, do tego najważniejsze "Marineland" - nazwa wesołego miesteczka w pobliżu. Czynne 24/7, oświetlone, wysokie wieże i karuzele - będzie dobrym odnośnikiem jak będę już wracał. Po takich przygotowaniach wyruszam w poszukiwaniach wybrzeża.
Pierwsze 2, może 3 kilometry właściwie błądze, jadę w stronę przeciwną od wybrzeża i wracam. W którymś rondzie wreszcie odnajduje napis wskazujący nazwy przeze mnie poszukiwane - "Nice", oraz cośtam "de Mer". "de Mer" musi oznaczać coś związanego z morzem - jadę! Okazało się, że moje domysły i wybór drogi był słuszny. Jazda wzdłuż wybrzeża to prześwietna sprawa. Niestety Nicejska promenada była daleko a nie chciałem niewiadomo jak bardzo się oddalać od miejsca spania.
Ostatecznie siadłem sobie na coś koło godzinki nad morzem i podziwiałem krajobraz. Mimo, że pełnia była 13 i już pare dni od niej minęło, księżyc wydawał się ogromniasty i doskonale wszystko oświetlał. Jego refleksy na falach wprawiły mnie w refleksyjny nastrój - chętnie zostałbym tutaj i spał na plaży. Chętnie zostałbym tutaj do końca sierpnia, albo i dłużej... to jest wypoczynek!
Jednym z artefaktów zdobytych podczas tego Najt Rajdu są zdjęcia poniżej :)
Z widokiem na latarnie w pobliżu Nicei.
I skąpana w świetle Księżyca plaża. Obiektyw był za mały żeby ogarnąć wraz z łysym, ale poniżej przedstawiam kolejne próby uchwycenia tego zjawiska, które mnie całkowicie pochłonęło.
Powyżej Księżyc nad Niceą. Próbowałem chwycić piękno plaży oświetlonej księżycem, ale średni mi to szło. Przy okazji zabawa w budowanie kamiennego statywu okazała się strasznie pochłaniająca :)
Powyżej część bardziej cywilizowana. Takimi ścieżynami się woziem i budynki takie jak tam mnie otaczały.
Po powrocie okazuje się, że jakieś dzieciaki na skuterkach mają bazę wypadową na miasto na tym parkingu. Gdy dojeżdżam na nocleg proszą o ogień. Nie będę zdradzał naszego miejsca spania nieznajomym, dlatego kręcę się chwilę po okolicy i czekam aż odjadą. Jakieś 15 minut i mogę wracać kłaść się spać. W zasadzie wolałbym spać na plaży, ale sam bym się nie odważył. Za dużo tam dziwnych typków było, żeby spać samotnie i bez broni palnej.
Alpy 2011 -11- plażowanie
Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 11.83 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:45 | km/h: | 15.77 |
Pr. maks.: | 29.32 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 45m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Takie zakończenia wypraw to rozumiem. W zeszłym roku również zakończyłem wyjazd plażowaniem. Może wtedy zdecydowanie aktywniejszym, jednak co Lazurowe Wybrzeże to Lazurowe Wybrzeże.
Poza dziewczynami toples niewiele byłem w stanie spostrzec wylegując się na tej plaży, dlatego zdjęcia jedynie z telefonu Tomka. Mimo, ze się szarpnąłem i kupiłem najtańszy olejek do opalania za 11 euro :/ to spaliłem sobie tego dnia kostki. Poza tym spalenizna kumulująca się przez cały wyjazd sprawiała, że olejkowi nie byłem w stanie zaufać i głowę oraz korpus przez sporo czasu zakrywałem pod buffem czy tam pod czapką albo koszulką.
Boski dżolero pokonuje kamienistą plażę tanecznym krokiem... W sumie nie byłem świadom powstania tego zdjęcia.
Nie wiedziałem, że aż tak zarosłem podczas tej wycieczki. Trzeba się było ogolić na ostatnie dni, jak ja się na tej plaży prezentowałem ;-)
Tak, doszedłem na boso do końca :>
W tle zabawny budynek który starałem się uchwycić na Najt Rajdzie.
Opalam się na różowo jak anglicy :)
Tutaj świetnie widać kompleks dziwno budynkowy. Zapewne hotel starego marynarza zmęczonego życiem.
Około 15:20 zwijamy imprezę i wracamy do autka. Pakowanie zajmuje nam całe lata, bo komu by się chciało pakować. Komu w ogóle chciałoby się wracać?
O 17 wyruszamy w drogę powrotną. Czekają nas ponad 24h jazdy samochodem. Przeprawa przez Niceę oczywiście zajmuje najwięcej czasu, przebrnięcie przez korki o 17, kiedy wszyscy opuszczają plażę i idą do knajpki zjeść coś jest na prawdę trudne.
Cóż, chyba troszkę za szybko zebraliśmy się do powrotu, trzeba było tu zostać tak jeszcze z tydzień, wyrównać opaleniznę na kolarza do takiej normalnych plażowiczów xD
W trakcie jazdy, już standardowo, staram się strzelać fotki przez okienko dopuki oświetlenie pozwala na cokolwiek mniej rozmazanego. Średnio to wychodzi, a szkoda, bo jedziemy przez na prawdę piękny kanionik.
Prawie udało mi się uchwycić wreszcie piękny kamienny mostek. Jednak jak zwykle w tego typu sytuacjach musiałem strzelić tak, że trafiłem w znak... Jednak mam talent w tej dziedzinie.
Przefantastyczny widok na serpentyny, które przed chwiluńką pokonywaliśmy.
Właśnie, właśnie, o tym kanioniku była mowa, tutaj był w niego wjazd, potem robiło się coraz piękniej, niestety zrobiło się też zbyt ciemno żeby wyszło choć jedno ostre zdjęcie :( Ale w zasadzie to wasza strata a nie moja, ja to widziałem :)
Tak było na wstępie w kanionik, kiedy jeszcze był szeroki i nie tak malowniczy jak później się zrobił.
I w zasadzie tyle :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Takie zakończenia wypraw to rozumiem. W zeszłym roku również zakończyłem wyjazd plażowaniem. Może wtedy zdecydowanie aktywniejszym, jednak co Lazurowe Wybrzeże to Lazurowe Wybrzeże.
Poza dziewczynami toples niewiele byłem w stanie spostrzec wylegując się na tej plaży, dlatego zdjęcia jedynie z telefonu Tomka. Mimo, ze się szarpnąłem i kupiłem najtańszy olejek do opalania za 11 euro :/ to spaliłem sobie tego dnia kostki. Poza tym spalenizna kumulująca się przez cały wyjazd sprawiała, że olejkowi nie byłem w stanie zaufać i głowę oraz korpus przez sporo czasu zakrywałem pod buffem czy tam pod czapką albo koszulką.
Boski dżolero pokonuje kamienistą plażę tanecznym krokiem... W sumie nie byłem świadom powstania tego zdjęcia.
Nie wiedziałem, że aż tak zarosłem podczas tej wycieczki. Trzeba się było ogolić na ostatnie dni, jak ja się na tej plaży prezentowałem ;-)
Tak, doszedłem na boso do końca :>
W tle zabawny budynek który starałem się uchwycić na Najt Rajdzie.
Opalam się na różowo jak anglicy :)
Tutaj świetnie widać kompleks dziwno budynkowy. Zapewne hotel starego marynarza zmęczonego życiem.
Około 15:20 zwijamy imprezę i wracamy do autka. Pakowanie zajmuje nam całe lata, bo komu by się chciało pakować. Komu w ogóle chciałoby się wracać?
O 17 wyruszamy w drogę powrotną. Czekają nas ponad 24h jazdy samochodem. Przeprawa przez Niceę oczywiście zajmuje najwięcej czasu, przebrnięcie przez korki o 17, kiedy wszyscy opuszczają plażę i idą do knajpki zjeść coś jest na prawdę trudne.
Cóż, chyba troszkę za szybko zebraliśmy się do powrotu, trzeba było tu zostać tak jeszcze z tydzień, wyrównać opaleniznę na kolarza do takiej normalnych plażowiczów xD
W trakcie jazdy, już standardowo, staram się strzelać fotki przez okienko dopuki oświetlenie pozwala na cokolwiek mniej rozmazanego. Średnio to wychodzi, a szkoda, bo jedziemy przez na prawdę piękny kanionik.
Prawie udało mi się uchwycić wreszcie piękny kamienny mostek. Jednak jak zwykle w tego typu sytuacjach musiałem strzelić tak, że trafiłem w znak... Jednak mam talent w tej dziedzinie.
Przefantastyczny widok na serpentyny, które przed chwiluńką pokonywaliśmy.
Właśnie, właśnie, o tym kanioniku była mowa, tutaj był w niego wjazd, potem robiło się coraz piękniej, niestety zrobiło się też zbyt ciemno żeby wyszło choć jedno ostre zdjęcie :( Ale w zasadzie to wasza strata a nie moja, ja to widziałem :)
Tak było na wstępie w kanionik, kiedy jeszcze był szeroki i nie tak malowniczy jak później się zrobił.
I w zasadzie tyle :)
Alpy 2011 -10- Lazurowe Wybrzeże
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 66.81 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:14 | km/h: | 15.78 |
Pr. maks.: | 53.37 | Temperatura: | 35.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 942m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Efekty przejazdu przez centrum Nicei. To wszystko na jednym placyku w centrum miasta zrobione.
Liczyłem, że Tomek lepiej chwyci panią po lewej. Na żywo prezentowała się wyśmienicie ;-)
I już nad morzem. Nicejska plaża kamienista jest i pełna ludzi. Na promenadzie masa biegaczy i rowerzystów.
I tak można jechać i jechać i widoki wciąż podobne.
Ogromne wrażenie na mnie robiły tego typu łodeczki :)
Tutaj nieco lepiej oddany jest rozmiar tego stateczku, cały przesmyk zajmował swoim jestestwem.
Wjechaliśmy nawet do jakiejś twierdzy. Byliśmy nawet już prawie na górnym zamku, jednak jakiś facio kazała nam zostawić rowery na zewnątrz zanim przebiliśmy ostatnią bramę, więc wycofaliśmy się.
Znowu statek, no sorry, ale nie mogę się po prostu opanować :)
Ogólnie lubię zdjęcia z latarniami. A tam ma całkiem ładne otoczenie.
W Nicei znaleźć można parę tuneli i tunelików, jednak najfajniejsze są te drążone w nabrzeżnych klifach.
To już Monako, widok na Monte Carlo, z tej strony niestety nie widać trasy wyścigu.
Prawie jak Polska. Jednak prawie robi wielką różnicę :)
Monako panoramicznie.
Jakaś zagubiona chmurka tego dnia także się pojawiła, jednak chyba tylko po to aby zdjęcie ciekawiej wyszło.
Pod prawdopodobnie pałacem księcia. Biorąc pod uwagę liczbę ochroniarzy wojskowych oraz armat ustawionych dookoła można przypuszczać, że to jednak zamek księcia monako.
I kolejna panoramka. Na pierwszym planie ja, na drugim bogactwo ;-)
Monakijskość wyrażana jest w Monako na wiele sposobów.
W Monako masa jest zabytków. Nie mam nawet pojęcia co to, ale ładnie się prezentowało w tle ;-)
Ja z kasynem w tle.
Tomek pod kasynową fontanną.
Siedziba rozpusty i zła w swej całej okazałości nie chciała się nawet zmieścić w obiektywie, także przynajmniej jej część - przeogromne, przesławne, przekasyno w Monako :)
Magiczna kula pod kasynem, jakby się dobrze przyjrzeć to może i mnie uda się na tym zdjęciu wypatrzeć :)
Kwintesencja Monako - barokowy ogrom i przepych, a mimo to wygląda to smakowicie. Zdecydowanie najbogatsze miejsce na świecie, które widziałem.
Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich fanatyków religijnych - szatan mieszka w Monaco, nie macie się więc czego bać przebywając u siebie :)
Uwinęliśmy się dość szybko z przejazdem przez Niceę i Monako pomimo tego, że ponad godzinę siedzieliśmy sobie na ławeczce przed dojazdem do Monaco. Na powrocie zatrzymaliśmy się na plaży. Tomek był na to w pełni przygotowany, ja nie zabrałem z auta kąpielówek, myślałem, ze podzielimy wyjazd i plażowanie na osobne etapy - brak komunikacji w 2 osobowym zespole xD No nic, mimo tych niedogodności wbiłem do wody, było tak gorąco, ze spodenki powinny swobodnie wyschnąć zanim dotrzemy spowrotem do auta. Faktycznie tak się stało. Masa soli mi na nich została :)
Jeszcze muszę dodać jedno. Przez całą drogę na drzewach słychać było grzechotniki ;-) No wiem, że nie ma grzechotników w Nicei, jednak jakiś ptak albo owad wydawał dźwięki bardzo podobne do tych jakie prawdopodobnie wydają grzechotniki. (prawdopodobnie, bo nigdy grzechotnika na żywo nie widziałem, a nie wiadomo jak mikrofony i głośniki zakłamują rzeczywiste brzmienie tego gada)
Potem przejazd przez miasto na wskazane pola kempingowe. Pierwsze dość daleko w góry - nie ma miejsc. I tak bym się tam nie chciał rozbijać, mały kamienisty placyk, kto to w ogóle polem namiotowym nazwał? Jedziemy na kolejne, takie tuż tuż nad morzem - nie ma miejsc, tylko zarezerwowane, nie ma miejsc... WTF 0_o? Nic nie rozumiem, no ale dobra, rozbijemy się na dziko. Ja chcę postawić gdzieś auto i jechać z namiotem się rozbić w jakieś miejsce, albo do centrum dojechać do hostelu. Ostatecznie znajdujemy na tyle interesujące miejsce że decydujemy się spać na parkingu przy samochodzie. Kolacja, mycie i Tomek uderza w kimę a ja przebieram się i jadę zrobić sobie Night Ride po Nicei o czym mówi osobny wpis.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Efekty przejazdu przez centrum Nicei. To wszystko na jednym placyku w centrum miasta zrobione.
Liczyłem, że Tomek lepiej chwyci panią po lewej. Na żywo prezentowała się wyśmienicie ;-)
I już nad morzem. Nicejska plaża kamienista jest i pełna ludzi. Na promenadzie masa biegaczy i rowerzystów.
I tak można jechać i jechać i widoki wciąż podobne.
Ogromne wrażenie na mnie robiły tego typu łodeczki :)
Tutaj nieco lepiej oddany jest rozmiar tego stateczku, cały przesmyk zajmował swoim jestestwem.
Wjechaliśmy nawet do jakiejś twierdzy. Byliśmy nawet już prawie na górnym zamku, jednak jakiś facio kazała nam zostawić rowery na zewnątrz zanim przebiliśmy ostatnią bramę, więc wycofaliśmy się.
Znowu statek, no sorry, ale nie mogę się po prostu opanować :)
Ogólnie lubię zdjęcia z latarniami. A tam ma całkiem ładne otoczenie.
W Nicei znaleźć można parę tuneli i tunelików, jednak najfajniejsze są te drążone w nabrzeżnych klifach.
To już Monako, widok na Monte Carlo, z tej strony niestety nie widać trasy wyścigu.
Prawie jak Polska. Jednak prawie robi wielką różnicę :)
Monako panoramicznie.
Jakaś zagubiona chmurka tego dnia także się pojawiła, jednak chyba tylko po to aby zdjęcie ciekawiej wyszło.
Pod prawdopodobnie pałacem księcia. Biorąc pod uwagę liczbę ochroniarzy wojskowych oraz armat ustawionych dookoła można przypuszczać, że to jednak zamek księcia monako.
I kolejna panoramka. Na pierwszym planie ja, na drugim bogactwo ;-)
Monakijskość wyrażana jest w Monako na wiele sposobów.
W Monako masa jest zabytków. Nie mam nawet pojęcia co to, ale ładnie się prezentowało w tle ;-)
Ja z kasynem w tle.
Tomek pod kasynową fontanną.
Siedziba rozpusty i zła w swej całej okazałości nie chciała się nawet zmieścić w obiektywie, także przynajmniej jej część - przeogromne, przesławne, przekasyno w Monako :)
Magiczna kula pod kasynem, jakby się dobrze przyjrzeć to może i mnie uda się na tym zdjęciu wypatrzeć :)
Kwintesencja Monako - barokowy ogrom i przepych, a mimo to wygląda to smakowicie. Zdecydowanie najbogatsze miejsce na świecie, które widziałem.
Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich fanatyków religijnych - szatan mieszka w Monaco, nie macie się więc czego bać przebywając u siebie :)
Uwinęliśmy się dość szybko z przejazdem przez Niceę i Monako pomimo tego, że ponad godzinę siedzieliśmy sobie na ławeczce przed dojazdem do Monaco. Na powrocie zatrzymaliśmy się na plaży. Tomek był na to w pełni przygotowany, ja nie zabrałem z auta kąpielówek, myślałem, ze podzielimy wyjazd i plażowanie na osobne etapy - brak komunikacji w 2 osobowym zespole xD No nic, mimo tych niedogodności wbiłem do wody, było tak gorąco, ze spodenki powinny swobodnie wyschnąć zanim dotrzemy spowrotem do auta. Faktycznie tak się stało. Masa soli mi na nich została :)
Jeszcze muszę dodać jedno. Przez całą drogę na drzewach słychać było grzechotniki ;-) No wiem, że nie ma grzechotników w Nicei, jednak jakiś ptak albo owad wydawał dźwięki bardzo podobne do tych jakie prawdopodobnie wydają grzechotniki. (prawdopodobnie, bo nigdy grzechotnika na żywo nie widziałem, a nie wiadomo jak mikrofony i głośniki zakłamują rzeczywiste brzmienie tego gada)
Potem przejazd przez miasto na wskazane pola kempingowe. Pierwsze dość daleko w góry - nie ma miejsc. I tak bym się tam nie chciał rozbijać, mały kamienisty placyk, kto to w ogóle polem namiotowym nazwał? Jedziemy na kolejne, takie tuż tuż nad morzem - nie ma miejsc, tylko zarezerwowane, nie ma miejsc... WTF 0_o? Nic nie rozumiem, no ale dobra, rozbijemy się na dziko. Ja chcę postawić gdzieś auto i jechać z namiotem się rozbić w jakieś miejsce, albo do centrum dojechać do hostelu. Ostatecznie znajdujemy na tyle interesujące miejsce że decydujemy się spać na parkingu przy samochodzie. Kolacja, mycie i Tomek uderza w kimę a ja przebieram się i jadę zrobić sobie Night Ride po Nicei o czym mówi osobny wpis.
Alpy 2011 -09- Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette (2802mnpm)
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 47.92 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 17.64 |
Pr. maks.: | 74.06 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1613m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.
Tuż po starcie.
Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.
Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.
Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.
Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)
Zdjęcie od Tomka.
Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD
Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!
To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)
Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.
Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.
Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.
Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.
I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!
Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!
Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.
Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD
Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)
Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)
W całej okazałości ja ponad dachem Europy.
Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:
Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.
Tuż po starcie.
Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.
Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.
Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.
Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)
Zdjęcie od Tomka.
Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD
Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!
To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)
Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.
Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.
Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.
Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.
I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!
Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!
Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.
Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD
Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)
Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)
W całej okazałości ja ponad dachem Europy.
Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:
Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)