na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

trip: Alpy 2011

Dystans całkowity:859.60 km (w terenie 41.00 km; 4.77%)
Czas w ruchu:48:28
Średnia prędkość:17.74 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:22249 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:71.63 km i 4h 02m
Więcej statystyk

Alpy 2011 -meta-

Środa, 17 sierpnia 2011 Kategoria cel: turistas, opis: nie sam, trip: Alpy 2011, opis: piosnka
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś około godziny 19 po 26 godzinach jazdy samochodem dotarliśmy wreszcie na miejsce.

Co prawda mam prawo jazdy zrobione, ale nie odebrałem dokumentu, nie zdążyłem przed wyprawą. Mimo to około północy proponuję Tomkowi, że go zmienię. Najpierw się nie zgadza, potem jednak, gdy widzi, że droga jest szeroka, prosta i praktycznie pusta oddaje mi kierownice i idzie spać. W sumie niewielka różnica, mandat za przekroczenie prędkości dla niego, czy za jazdę bez uprawnień dla mnie. Z braku dokumentu można się przynajmniej jakoś wytłumaczyć, może wyrozumiały policjant by wybaczył. Jako że była prawie pierwsza w nocy, to drogi praktycznie puste. Szkoda tylko, że tuż po tym jak dostałem kierownicę wjechałem w Mediolan. Dobrze, że miasto było prawie pozbawione samochodów, bo inaczej nie wyjechalibyśmy z niego aż do pobudki Tomka. W pewnym momencie wjechałem na drogę sąsiadującą z kilkupasmową drogą przelatującą przez miasto. Pech chciał, że oddzielona była od mojej drogi pasem zieleni i nie widziałem na niej ruchu. Ze 2 razy przejechałem tą drogę wzdłuż, ku uciesze stojących tam "kobiet ciężko pracujących" myślących zapewne, że trafił się wybredny klient. Wreszcie jednak, pomiędzy zaroślami dojrzałem czerwone światła - acha! droga za krzaczorami jedzie w tym samym kierunku, co moja, może na niej jest skręt którego nie ma na mojej drodze a w który prowadzi mnie nawigacja. Znalezienie zjazdu z drugi na której byłem jeszcze chwile zajęło, ale ostatecznie dotarłem na równoległy pasek i opuściłem Mediolan. Dalej spokojnie poniżej ograniczeń Włoskimi autostradami, bądź wybitnymi ekspresówkami na których nic nie jechało. Ani się spostrzegłem i wpadłem do Szwajcarii. Droga szeroka, równa, dobrze oznakowana, sama przyjemność tamtędy jechać. Była tak dobra, że mimo umowy, że w górach Tomek prowadzi jechałem dalej. Nawet serpentyny nie były problemem w tych warunkach, pokonałem więc jakąś przełęcz i jechałem sobie dalej aż do godzinki piątej, kiedy Tomek się przebudził. Zmiana miejsc i tym razem ja chciałem usnąć. Jednak Tomek nie jeździ tak wolno i spokojnie, więc rzucało mną przez całą Szwajcarię jak workiem kartofli. W stanie półprzytomności przypominającym półsen wytrwałem do godziny dziewiątej. Jeszcze trochę posiedziałem/poleżałem na tyle zanim przesiadłem się na przód. Kolejna zmiana za kierownicą była na niemieckich autostradach. Więc znów nie miałem za wiele trudności w jeździe i raczej nie stanowiłem wielkiego zagrożenia. W Polsce odwiedziliśmy jeszcze ciotkę Tomka. Tomek miał odebrać od niej pakunek dla rodziców - bańkę miodu. Zjechaliśmy przez to z autostrady i nasza kochana nawigacja postanowiła prowadzić nas najkrótszą drogą - polną xD Ciężko było ją przekonać żeby wybrała nam inną trasę. Udało się i po jakimś czasie wróciliśmy na autostradę. Miło było widzieć otwarte sklepy, zamieszkałe wioski, w radio słyszeć wiadomości w zrozumiałym języku... Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. A swoją drogą, podoba mi się Lwówek Śląski przez który przejeżdżaliśmy, muszę go kiedyś odwiedzić.

To by było na tyle z opisu tego dnia wyprawy. Poniżej różne przemyślenia z nią związane a także postaram się zamieścić podsumowanie.

=================================================================

Zabawne, jak czasem rzeczy teoretycznie niezwiązane ze sobą potrafią okazać się powiązane i sprawić, że nasze życie staje się zupełnie inne.

By rozjaśnić znaczenie enigmatycznego początku - wszystko zaczęło się od tego, że postanowiłem zrobić sobie miesiąc bezrobocia po zakończeniu studiów i odbyć wakacje życia. Najpierw celem miała być Chorwacja, ale jak się o niej naczytałem, to w sierpniu-lipcu nie mam tam czego szukać na rowerze, zostałem więc trochę bez planów na ten miesiąc. Dość szybko jednak pojawiła się myśl, żeby odwiedzić koleżankę przebywającą aktualnie w Belgii. No ale skoro jestem już bezrobotny przez miesiąc, to trzeba ten ostatni w życiu miesiąc wakacji wykorzystać na maksa - tak jak kocham - na rowerze. Postanowiłem więc, że pojadę tam na rowerze. No ale, średnio mi się widzi gnanie pod wiatr z zachodu - a taki będzie niewątpliwie. Stwierdziłem więc, że pojadę pociągami albo autokarem do Belgii, a wracać będę na rowerze. No ale, to także mnie nie satysfakcjonowało, chociaż googlowe mapy pokazywały 1000km - całkiem fajne wyzwanie. Traf chciał, że do pracy "prawie" po drodze pojechała inna koleżanka. Hmm, możnaby się z nią na powrocie spotkać pomyślałem. Ale zjazd na południe spowodowany tą zmianą skierował moją uwagę na Alpy. Jakoś tak pojawiła się w mojej głowie myśl - podjadę na super sławny podjazd w czasie wyprawy z Belgii do Polski - to będzie to "coś", co chcę zrobić w czasie ostatnich wakacji. Padło na Passo dello Stelvio. Plan jednak ewoluował dalej, dowiedziałem się o planach Tomka o podróży rowerowej przez Alpy. Co prawda chciałem czegoś trochę innego - pod sakwami, namiot i tym podobne sprawy. A Tomek kojarzy mi się raczej z kolarką na którą ładuje tylko portfel i nie turistasuje a gna przed siebie i śpi wygodnie w hotelach. No cóż, okazało się, że jednak jeszcze z niego turistas będzie. W każdym razie pomyślałem o połączeniu jego planu z moim i spotkaniu gdzieś a Alpach i ich wspólnym pokonywaniu. Wyjeżdżając chciałem przejechać Alpy z Tomkiem, a potem rozstać się z nim i wracać do Belgii, skąd pociągami się tłuc... Po wpisach z końca lipca-początku sierpnia widać, że wyprawa pochłonęła mnie całkowicie, o niczym innym nie myślałem i na nic innego nie poświęcałem czasu i pieniędzy w te dni. To, co wyewoluowało z początkowego planu na wakacje jest od niego zupełnie odmienne i aż trudno mi uwierzyć, że to wszystko przejechałem :) Ostatecznie ani Chorwacji, ani Belgii - Alpy, od początku do końca z Tomkiem, chociaż ciężko powiedzieć, że wyprawa odbywała się zgodnie z planem, plan był ledwo co nakreślony a trasy w dużej części powstawały spontanicznie. Często mimo szosowych opon jeździliśmy szutrami, szlakami pieszymi, a czasem nawet nawigacja kierowała nas na ścieżki po których bałbym się iść (no ale wtedy już zawracaliśmy ;-)

Tutaj na wysokiej pozycji tego podsumowania muszę jeszcze raz podziękować Tomkowi za niesamowite przeżycia związane z wyprawą, wspaniałe wspomnienia na całe życie i wszystkie wspólnie przejechane kilometry, dzięki brachu!

To na razie tyle w kwestii dlaczego tak a nie inaczej. W tym wpisie postaram się zamieścić podsumowanie wyprawy, będzie ono rosło w miarę opisywania wycieczki i analizowania pozostałych po niej danych ;-)

Najpierw wpiszę dane wyjazdów, potem w miarę możliwości postaram się powklejać zdjęcia i krótkie opisy poszczególnych dni wyprawy.

=================================================================
PODSUMOWANIE
=================================================================

# piosenka wyprawy

za piosenkę wyprawy uznaję:

chyba na każdym odcinku przejechanym samochodem to słyszałem :)

żeby oddać sprawiedliwość dodam miejsce drugie:

bo równie często w radio puszczana a zdecydowanie mi się spodobała ta piosenka

no i nie może zabraknąć 3 miejsca, żeby podium było kompletne

gdyby nie szanty na podjazdach nie pedałowałoby się tak raźnie

# niemierzalne naj...

W kategorii najbardziej zaskakujący kopnięciem podjazd zdecydowanie wygrywa Monte Zoncolan

W kategorii najlepsze miejsce na spędzenie wakacji... ciężko wybrać, ale chętnie popływał był w Lago Lugano

W kategorii najbogatsze bogactwo ever wygrywa niezaprzeczalnie Monaco

W kategorii najgorzej mi się podjeżdżało i zjeżdżało wygrywa Passo dello Stelvio ale to tylko przez to, że pogoda nie dopisała.

W kategorii największa walka wygrywa Alpe D'Huez tylu kolarzy co tam nigdzie nie było. Dla każdego znajdzie się odpowiedni przeciwnik, który pozwoli wyciągnąć z siebie 150% sił i zmusi do jazdy ponad swoje możliwości mimo czekających potem kolejnych metrów w górę.

W kategorii najlepsze widoki wygrywa.... Nicea bo nie moge się zdecydować na którym ze szczytów było fajniej, więc wygrały laski toples xD


# bardziej mierzalne naj...

-wyżej Cime de la Bonette 2802 m n.p.m. - i z buta jeszcze wyżej, bo 2862 m n.p.m. czytaj tutaj (życiówka)
-szybciej 86.80 km/h - oczywiście na zjeździe ;-) gdzieś tutaj (życiówka)
-większe przewyższenie 3534 m - pierwszego dnia, jak poprzednie naj, na Zoncolanie (życiówka)
-większy dystans wyprawy - 131.55 km (jednak biorąc pod uwagę okoliczności to i tak gigant)

Alpy 2011 - Nicea Night Ride

Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 20.09 Km teren: 0.00 Czas: 01:17 km/h: 15.65
Pr. maks.: 32.17 Temperatura: 22.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 60m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót


Po dość słabo rowerowym dniu miałem niedosyt jazdy. Do tego Nicea to miasto żyjące całą dobę, a w nocy dodatkowo chłodniejsze i przyjemniejsze do jazdy :)

Tuż po północy jak już wymyśliliśmy sposób na spanie ubieram się w obcisłe, zakładam bezrękawnik i wyruszam na Night Ride po wybrzeżu. Nie mam żadnej nawigacji, więc spisuję sobie w telefonie: "Rue des Dauphins - Chemin des Groules" - tabliczka nazwy ulicy, oraz "Les Horizons Blues" - nie mam pojęcia co, ale strzałka taka jest na wjeździe w uliczkę, do tego najważniejsze "Marineland" - nazwa wesołego miesteczka w pobliżu. Czynne 24/7, oświetlone, wysokie wieże i karuzele - będzie dobrym odnośnikiem jak będę już wracał. Po takich przygotowaniach wyruszam w poszukiwaniach wybrzeża.

Pierwsze 2, może 3 kilometry właściwie błądze, jadę w stronę przeciwną od wybrzeża i wracam. W którymś rondzie wreszcie odnajduje napis wskazujący nazwy przeze mnie poszukiwane - "Nice", oraz cośtam "de Mer". "de Mer" musi oznaczać coś związanego z morzem - jadę! Okazało się, że moje domysły i wybór drogi był słuszny. Jazda wzdłuż wybrzeża to prześwietna sprawa. Niestety Nicejska promenada była daleko a nie chciałem niewiadomo jak bardzo się oddalać od miejsca spania.

Ostatecznie siadłem sobie na coś koło godzinki nad morzem i podziwiałem krajobraz. Mimo, że pełnia była 13 i już pare dni od niej minęło, księżyc wydawał się ogromniasty i doskonale wszystko oświetlał. Jego refleksy na falach wprawiły mnie w refleksyjny nastrój - chętnie zostałbym tutaj i spał na plaży. Chętnie zostałbym tutaj do końca sierpnia, albo i dłużej... to jest wypoczynek!

Jednym z artefaktów zdobytych podczas tego Najt Rajdu są zdjęcia poniżej :)


Z widokiem na latarnie w pobliżu Nicei.


I skąpana w świetle Księżyca plaża. Obiektyw był za mały żeby ogarnąć wraz z łysym, ale poniżej przedstawiam kolejne próby uchwycenia tego zjawiska, które mnie całkowicie pochłonęło.


Powyżej Księżyc nad Niceą. Próbowałem chwycić piękno plaży oświetlonej księżycem, ale średni mi to szło. Przy okazji zabawa w budowanie kamiennego statywu okazała się strasznie pochłaniająca :)


Powyżej część bardziej cywilizowana. Takimi ścieżynami się woziem i budynki takie jak tam mnie otaczały.

Po powrocie okazuje się, że jakieś dzieciaki na skuterkach mają bazę wypadową na miasto na tym parkingu. Gdy dojeżdżam na nocleg proszą o ogień. Nie będę zdradzał naszego miejsca spania nieznajomym, dlatego kręcę się chwilę po okolicy i czekam aż odjadą. Jakieś 15 minut i mogę wracać kłaść się spać. W zasadzie wolałbym spać na plaży, ale sam bym się nie odważył. Za dużo tam dziwnych typków było, żeby spać samotnie i bez broni palnej.

Alpy 2011 -11- plażowanie

Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 11.83 Km teren: 0.00 Czas: 00:45 km/h: 15.77
Pr. maks.: 29.32 Temperatura: 29.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 45m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Takie zakończenia wypraw to rozumiem. W zeszłym roku również zakończyłem wyjazd plażowaniem. Może wtedy zdecydowanie aktywniejszym, jednak co Lazurowe Wybrzeże to Lazurowe Wybrzeże.

Poza dziewczynami toples niewiele byłem w stanie spostrzec wylegując się na tej plaży, dlatego zdjęcia jedynie z telefonu Tomka. Mimo, ze się szarpnąłem i kupiłem najtańszy olejek do opalania za 11 euro :/ to spaliłem sobie tego dnia kostki. Poza tym spalenizna kumulująca się przez cały wyjazd sprawiała, że olejkowi nie byłem w stanie zaufać i głowę oraz korpus przez sporo czasu zakrywałem pod buffem czy tam pod czapką albo koszulką.


Boski dżolero pokonuje kamienistą plażę tanecznym krokiem... W sumie nie byłem świadom powstania tego zdjęcia.


Nie wiedziałem, że aż tak zarosłem podczas tej wycieczki. Trzeba się było ogolić na ostatnie dni, jak ja się na tej plaży prezentowałem ;-)


Tak, doszedłem na boso do końca :>


W tle zabawny budynek który starałem się uchwycić na Najt Rajdzie.


Opalam się na różowo jak anglicy :)


Tutaj świetnie widać kompleks dziwno budynkowy. Zapewne hotel starego marynarza zmęczonego życiem.

Około 15:20 zwijamy imprezę i wracamy do autka. Pakowanie zajmuje nam całe lata, bo komu by się chciało pakować. Komu w ogóle chciałoby się wracać?

O 17 wyruszamy w drogę powrotną. Czekają nas ponad 24h jazdy samochodem. Przeprawa przez Niceę oczywiście zajmuje najwięcej czasu, przebrnięcie przez korki o 17, kiedy wszyscy opuszczają plażę i idą do knajpki zjeść coś jest na prawdę trudne.

Cóż, chyba troszkę za szybko zebraliśmy się do powrotu, trzeba było tu zostać tak jeszcze z tydzień, wyrównać opaleniznę na kolarza do takiej normalnych plażowiczów xD

W trakcie jazdy, już standardowo, staram się strzelać fotki przez okienko dopuki oświetlenie pozwala na cokolwiek mniej rozmazanego. Średnio to wychodzi, a szkoda, bo jedziemy przez na prawdę piękny kanionik.


Prawie udało mi się uchwycić wreszcie piękny kamienny mostek. Jednak jak zwykle w tego typu sytuacjach musiałem strzelić tak, że trafiłem w znak... Jednak mam talent w tej dziedzinie.


Przefantastyczny widok na serpentyny, które przed chwiluńką pokonywaliśmy.


Właśnie, właśnie, o tym kanioniku była mowa, tutaj był w niego wjazd, potem robiło się coraz piękniej, niestety zrobiło się też zbyt ciemno żeby wyszło choć jedno ostre zdjęcie :( Ale w zasadzie to wasza strata a nie moja, ja to widziałem :)


Tak było na wstępie w kanionik, kiedy jeszcze był szeroki i nie tak malowniczy jak później się zrobił.

I w zasadzie tyle :)

Alpy 2011 -10- Lazurowe Wybrzeże

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 66.81 Km teren: 0.00 Czas: 04:14 km/h: 15.78
Pr. maks.: 53.37 Temperatura: 35.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 942m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka





Efekty przejazdu przez centrum Nicei. To wszystko na jednym placyku w centrum miasta zrobione.


Liczyłem, że Tomek lepiej chwyci panią po lewej. Na żywo prezentowała się wyśmienicie ;-)


I już nad morzem. Nicejska plaża kamienista jest i pełna ludzi. Na promenadzie masa biegaczy i rowerzystów.


I tak można jechać i jechać i widoki wciąż podobne.


Ogromne wrażenie na mnie robiły tego typu łodeczki :)


Tutaj nieco lepiej oddany jest rozmiar tego stateczku, cały przesmyk zajmował swoim jestestwem.


Wjechaliśmy nawet do jakiejś twierdzy. Byliśmy nawet już prawie na górnym zamku, jednak jakiś facio kazała nam zostawić rowery na zewnątrz zanim przebiliśmy ostatnią bramę, więc wycofaliśmy się.


Znowu statek, no sorry, ale nie mogę się po prostu opanować :)


Ogólnie lubię zdjęcia z latarniami. A tam ma całkiem ładne otoczenie.


W Nicei znaleźć można parę tuneli i tunelików, jednak najfajniejsze są te drążone w nabrzeżnych klifach.


To już Monako, widok na Monte Carlo, z tej strony niestety nie widać trasy wyścigu.


Prawie jak Polska. Jednak prawie robi wielką różnicę :)


Monako panoramicznie.


Jakaś zagubiona chmurka tego dnia także się pojawiła, jednak chyba tylko po to aby zdjęcie ciekawiej wyszło.


Pod prawdopodobnie pałacem księcia. Biorąc pod uwagę liczbę ochroniarzy wojskowych oraz armat ustawionych dookoła można przypuszczać, że to jednak zamek księcia monako.


I kolejna panoramka. Na pierwszym planie ja, na drugim bogactwo ;-)


Monakijskość wyrażana jest w Monako na wiele sposobów.




W Monako masa jest zabytków. Nie mam nawet pojęcia co to, ale ładnie się prezentowało w tle ;-)


Ja z kasynem w tle.


Tomek pod kasynową fontanną.


Siedziba rozpusty i zła w swej całej okazałości nie chciała się nawet zmieścić w obiektywie, także przynajmniej jej część - przeogromne, przesławne, przekasyno w Monako :)


Magiczna kula pod kasynem, jakby się dobrze przyjrzeć to może i mnie uda się na tym zdjęciu wypatrzeć :)


Kwintesencja Monako - barokowy ogrom i przepych, a mimo to wygląda to smakowicie. Zdecydowanie najbogatsze miejsce na świecie, które widziałem.


Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich fanatyków religijnych - szatan mieszka w Monaco, nie macie się więc czego bać przebywając u siebie :)

Uwinęliśmy się dość szybko z przejazdem przez Niceę i Monako pomimo tego, że ponad godzinę siedzieliśmy sobie na ławeczce przed dojazdem do Monaco. Na powrocie zatrzymaliśmy się na plaży. Tomek był na to w pełni przygotowany, ja nie zabrałem z auta kąpielówek, myślałem, ze podzielimy wyjazd i plażowanie na osobne etapy - brak komunikacji w 2 osobowym zespole xD No nic, mimo tych niedogodności wbiłem do wody, było tak gorąco, ze spodenki powinny swobodnie wyschnąć zanim dotrzemy spowrotem do auta. Faktycznie tak się stało. Masa soli mi na nich została :)

Jeszcze muszę dodać jedno. Przez całą drogę na drzewach słychać było grzechotniki ;-) No wiem, że nie ma grzechotników w Nicei, jednak jakiś ptak albo owad wydawał dźwięki bardzo podobne do tych jakie prawdopodobnie wydają grzechotniki. (prawdopodobnie, bo nigdy grzechotnika na żywo nie widziałem, a nie wiadomo jak mikrofony i głośniki zakłamują rzeczywiste brzmienie tego gada)

Potem przejazd przez miasto na wskazane pola kempingowe. Pierwsze dość daleko w góry - nie ma miejsc. I tak bym się tam nie chciał rozbijać, mały kamienisty placyk, kto to w ogóle polem namiotowym nazwał? Jedziemy na kolejne, takie tuż tuż nad morzem - nie ma miejsc, tylko zarezerwowane, nie ma miejsc... WTF 0_o? Nic nie rozumiem, no ale dobra, rozbijemy się na dziko. Ja chcę postawić gdzieś auto i jechać z namiotem się rozbić w jakieś miejsce, albo do centrum dojechać do hostelu. Ostatecznie znajdujemy na tyle interesujące miejsce że decydujemy się spać na parkingu przy samochodzie. Kolacja, mycie i Tomek uderza w kimę a ja przebieram się i jadę zrobić sobie Night Ride po Nicei o czym mówi osobny wpis.

Alpy 2011 -09- Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette (2802mnpm)

Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 47.92 Km teren: 0.00 Czas: 02:43 km/h: 17.64
Pr. maks.: 74.06 Temperatura: 24.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1613m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.

Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.

Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.

Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.

Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.


Tuż po starcie.


Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.


Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.


Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.


Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.

Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.

Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)


Zdjęcie od Tomka.


Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD


Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.

Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!


To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)


Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.


Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.


Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.


Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.

Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.


I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!


Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!


Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.


Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD


Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)


Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)


W całej okazałości ja ponad dachem Europy.


Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.

Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.

Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.

Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)

I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:


Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.

Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)

Alpy 2011 -08- Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier

Sobota, 13 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 131.55 Km teren: 14.00 Czas: 06:43 km/h: 19.59
Pr. maks.: 73.38 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2588m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Nasze obozowisko w Allemont jest dla nas już jak drugi dom. Znaleźliśmy piekarnię, sklep, na polu mamy możliwość ładowania telefonów i nawigacji czy skorzystania z laptopa. Może gdybyśmy dłużej posiedzieli to i darmowe wifi pod piekarnią udało by się wykorzystać... dlatego też wcale nie chce się wstawać, no ale kolejne miejsca wzywają i trzeba ruszać.

Z rana uzupełniamy zapasy, kupuję 2 wielkie bagiety i 5 croissantów w piekarni w centrum miasteczka. W sklepiku dokupuję do tego 3 banany, 4 jogurciki 125ml, 2pak milki ganze hasselnuss czy jakoś tak (z całymi orzechami laskowymi), Pożeram część tego na śniadanie i ruszamy,

Na starcie wpadamy na szutry oznakowane jako trasy XC. Jedzie się nimi prześwietnie, niestety tylko do czasu, gdyż ovi maps, które nas kieruje płata nam figla i docieramy do miejsca, w którym fakt, jest całkiem ładny wodospadzik, jednak droga okazuje się ścieżką, po której przejść byłoby ekstremalnie ciężko. Z rowerem to właściwie niewykonalne... trzeba wrócić kawałek i ominąć to miejsce - robimy znowu część podjazdu na Alpe D'Huez - tą mocniej dającą część ;-) Jednak tempo tym razem spokojne, już na szybko był zrobiony ten podjazd.


Pamiątkowo ze wspomnianym wodospadzikiem.

Dalsza część szlaku okazuje się powoli wspinać, potem wspina się bardziej bądź mniej żwawo, jednak sporo się wspina. Trudy wynagradzają jednak zdecydowanie ciekawsze niż na Alpe D'Huez widoki.


Po drodze zatrzymujemy się oczywiście przy kranikach i fontannach, choć zwykle są to pewnie po prosty miejsca gdzie poi się bydło... Ale w końcu człowiek też zwierze, a woda na tej wysokości zwykle całkiem nieźle smakuje, zdecydowanie smaczniejsza niż wrocławska kranówa.


A mogliśmy tam dołem jechać...


Ale za to mieliśmy ciekawą drogę. W dole zapewne nie jechalibyśmy przy urwisku.


Z tunelami :)

Nasza okrężna droga kończy się wracając po serpentynach na główną. Tam sporo tuneli, niektóre dość długie. Najgorsze z nich są te nieoświetlone - nie widać nic jeśli nie jedzie za nami samochód. Jeśli jadę wtedy z tyłu to zwalniam, żeby nie wjechać w Tomka, bo nic nie widać. Oddalam się też ku środkowi jezdni, bo głupio byłoby wyrąbać w tunelu.


Po drodze taką oto ciekawostkę obserwujemy, stajemy na fotkę a w tym czasie jeden z mijających nas samochodów zwalnia zdecydowanie i słychać radosne okrzyki dopingujące nas :) To miłe.

Przez jakiś czas jedziemy drogą szutrową prowadzącą wzdłuż asfaltowej głównej, całkiem nieźle na tym wychodzimy, bo droga całkiem fajna, a i widoczki momentami zapewnia ciekawe.


Widoki na szutrówkach bywają ciekawe


Jednak ostatecznie szutrówki trzeba opuścić bo zaczynają się robić zbyt terenowe jak na opony bez bieżnika. Tutaj było ciężko cokolwiek złapać oponą. Błotniste podjazdy na slickach to dość trudny sport.

W dolince, którą jedziemy pełno wspinaczy. Co chwila na ściance z lewej bądź prawej strony widać ludzików uczepionych do ścianki i powiązanych linkami. Trafiamy na całkiem fajny mostek prowadzący prawdopodobnie do jednej z wielu otaczających nas tras wspinaczkowych. Poza trasami wspinaczkowymi uprawia się w tej dolince także rafting.


Dolinkę przecina rzeczółka do raftingu. Wspinacze pokonują ją przefajnym mostkiem.

Jazdę psuje mi głód. Widać po wczoraj powinienem zjeść conajmniej dwa obiady. Zjadam wszystkie 3 banany i 3 batony które ze sobą zabrałem dość szybko. Pada też czekolada... niewiele to daje. Kręci mi się coraz gorzej, spodziewam się kolejnego Stelvio, szczególnie, że podjazdu jeszcze kawałeczek. Na głównej jednak trafiamy na ostatnią wioseczkę przed zjazdem z głównej na podjazd, tam znajdujemy fontannę w której znajdujemy ochłodę a na wyjeździe z wioski... bar i sklep z pamiątkami w jednym. Po chwilowej debacie ze sprzedającą udaje mi sie zamówić normalne piwo - znaczy 500ml a nie jakieś naparsteczki które mi proponuje. Gatunkowo szału nie ma, ale było to jedno z najlepszych piw jakie w życiu piłem. Z trudnością powstrzymałem się, żeby nie wychylić go na raz. Chociaż i tak niewiele do tego brakowało.


Już po chwili jesteśmy na drobniejszej przełęczy po drodze. Dalsza droga w tle po prawej.


Udało nam się nawet znaleźć tablicę z nazwą tej przełęczy po drodze do właściwego celu.


Widoczki...


...na tych ostatnich kilometrach są zdecydowanie ciekawsze niż niżej.


Krówki pasą się nawet ponad 2000m npm Wyposażone w dzwoneczki i odgrodzone pastuchami mają swoją wolność... z takich musi być dobre mięso... Szkoda jednak, że legenda milki upadła, nikt raczej nie wchodzi ich tutaj doić, to krowy mięsne.


Ostatnie kilometry dość często ukazywały sam szczyt Galibier (przełęcz o tej samej nazwie jest tuż pod nim). To to wysokie, łyse, na wprost drogi widoczne w lewej górnej części kadru.


Ale nie tylko on ciekawie się prezentował. Byliśmy już na prawdę wysoko.


Chociaż trawa i porosty jeszcze rosły, więc można jechać dalej.


Albo raczej wyżej, bo kto by tam liczył w kilometrach, lepiej sobie metry wysokości odliczać ;-)


Poza piwem, jeszcze tego rodzaju tabliczki ciągnęły mnie na szczyt. Każdy kilometr mniej do zrobienia poprawiał samopoczucie i dodawał sił na zrobienie kolejnego.


Jeszcze kilka zakrętów. Jeszcze tylko kilka tabliczek.

Potem tylko 8 km podjazdu z prześwietnymi widokami i już Col du Galibier (2645mnpm) :)


Trochę niewyraźnie wyglądam, ale to tylko dlatego, że głodny byłem wtedy i w bidonach sucho. Gdyby nie Jupiler - nie podjechałbym w tej dekadzie.


Punkt widokowy nieco powyżej też odwiedziliśmy. Warto było, bo z niego znowu można było zobaczyć...


Monte Bianco - Białą Górę - najwyższy szczyt Europy, w tym ujęciu nie budzi grozy, ale to dlatego, że jednak dość daleko jest.


Widoki z góry nie są złe :)


Szczególnie fajnie prezentują się ścieżki prowadzące do przełęczy.


W każdą ze stron jest dobrze :)

50km zjazdu, tak tak, długo na to czekałem. Na początku trochę przesadziłem i wyleciał bym z drogi... na jednym z zakrętów w prawo wywaliło mnie na lewą stronę aż pod samą krawędź, a za krawędzią nic... Potem mocno przystopowałem z tego powodu. Co wcale nie oznacza, że było wolno - oj nie, nie :D Jazda była niezła. Parę powolniaków na rowerach się wyprzedziło, raz by mnie jedni zatrzymali zatarasowując drogę autem i rowerem. Parę samochodów się wyprzedziło, ogólnie udany zjazd.

...i docieramy po ciemnościach do naszego Allemont - zatrzymujemy się w barze gdzie zamawiamy po piwku - to już tak nie smakowało, aleee mimo wszystko jedno z najlepszych jakie piłem ;-) W knajpce obgadujemy kolesi siedzących obok, a potem okazuje się, że to nie miejscowi - mimo, że właścicielka lokalu siada sobie z nimi do stołu - tylko Rumuni znad granicy z Ukrainą i całkiem nieźle rozumieją po naszemu ;-)

Jest późno a my jesteśmy nieźle ujechani - zostajemy na kolejną noc. A miała być jedna. Pewnie się szefu kempingu pod nosem uśmiechnął i powiedział po francusku: "A nie mówiłem :P"

Alpy 2011 -07- piekło i niebo

Piątek, 12 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 114.74 Km teren: 0.00 Czas: 06:09 km/h: 18.66
Pr. maks.: 81.95 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3428m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Nocleg na polu namiotowym dobrze mi robi i czuję moc mimo, że już sporo kilometrów w pionie i poziomie mamy za sobą. Ruszamy dość ruchliwą drogą na podjazd do miejscowości Alpe d'Huez. Tomek podniecony jak mało kiedy, ciągle tylko powtarza, że to najstraszliwszy podjazd z TdF, że tutaj się wygrywa albo przegrywa, opowiada mi jak to jakiś kolarz dołożył tutaj innym ponad 2 minuty przez co wygrał cały wyścig... no spoko...

Zaczynamy lajtowo, aż za bardzo. Wyprzedza nas jakiś dziadzio. Kadencja na oko w okolicach 40 obrotów, ale idzie do przodu - zaczynam go gonić, ale spostrzegam, że Tomek zostaje w tyle to odpuszczam, w końcu ja tutaj jestem od turistasowania a nie gonitw.

Potem jednak role się zmieniają, Tomek postanawia jednak pobawić się z tym gościem i strzela do przodu. Metr po metrze ucieka mi, a mnie wcale nie zależy na gonitwie. Nadal jeździmy w długich rękawach, a słońce praży, bo chmur praktycznie nie ma. Nie ma co sobie do pieca dokładać, szczególnie, że zapowiada się długi dzień.

Chyba miałem jeszcze Tomka w zasięgu wzroku gdy postanowiłem zatrzymać się i klasycznie zamoczyć rękawy i czapkę, pociłem się niemiłosiernie i już mnie oczy piekły od wpadającego w nie potu. Na postoju wyprzedza mnie 3 ludków. Co to, to nie! Nie dam sobie w kasze dmuchać! Niestety dwóch okazuje się za mocnych. Jeden dziadzio tak zapyla, że wszystkim odchodzi, drugi to jakiś młody nawet nie ubrany na kolarsko, może tylko po bułki leciał do sąsiedniej wioski, bo nikt go potem nie widział. Mi udaje się podjąć walkę z trzecim z nich - moim motywatorem na resztę podjazdu - żółtym dziadziem. Miał żółty strój i żółty rower.

Przez dobre 8km podjazdu toczyłem z nim walkę jak równy z równym. Wyprzedzał mnie z 7 razy. Każda serpentyna ja dokręcałem do 20-24kmh i wyprzedzałem. Każda jazda z równym nachyleniem i ja spadałem na 11kmh a on wychodził na prowadzenie i mi pozostawało trzymać koło i nie dać zrobić dystansu. Po drodze dwóch fotografów robi mi zdjęcia i wręcza wizytówki. Ostatecznie chyba mogę jednak ogłosić, że to ja wygrałem, bo na wjazd do miejscowości stanąłem na pedałach i go wyprzedziłem.

Prawdziwa zagwozdka czeka mnie na szczycie. Myślałem, że Alpe d'Huez to przełęcz i standardowo będzie tabliczka z nazwą przełęczy. Niestety nie ma tak dobrze. Jest to po prostu miasteczko, co więcej w kilku kierunkach wychodzą z niego drogi wspinające się. Podczas gdy krąże po mieście pytając ludzi "Where is the finish line?" podjeżdża do mnie jakiś angielski kolarz i pyta o to samo z prześwietnym akcentem brytyjskim :) Jak widać - wszyscy szukają mety.


Szukając mety wyjeżdżam w ogóle z miasteczka i podjeżdżam pod jakieś lotnisko. Cykam fotkę, ale tak na prawdę nic na niej nie widać... No nic, z podjazdu wyjątkowo nie ma żadnej fotki bo była walka na maksa. Zresztą nie był specjalnie widowiskowy.

Ostatecznie wracam do miasta, gdzie przejeżdżam aż przez 2 miejsca, które można uznać za linię mety. Podjazd mogę uznać za bardzo udany, wyprzedziłem 28 ludzików, podczas gdy mnie wyprzedziło bez rewanżu tylko 4 (czwarty był facio koło 30 lat który by tam wszystkich objechał, śmigał jak po płaskim, jakbyśmy w miejscu stali nas wyprzedzał)

W ogólności Alpe D'Huez zasługuje na miano piekła z tego względu, że widoków nie oferuje, ale za to w nogach jest ogień, niczym na szczycie nie wynagrodzony... Piekło...


Na tej bardziej wyraźnej linii mety Tomek dostaje pamiątkowe zdjęcie. Kiedy się spotykamy mój licznik pokazuje 6km więcej niż zrobił Tomek... ładnie pokrażyłem, ale teraz mogę wycieczki po mieście oprowadzać ^^


Tuż przed rozpoczęciem zjazdu widok w stronę podjazdu.


Jako, że nie ma tablicy na szczycie, to wyjątkowo zatrzymujemy się podczas zjazdu żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z nazwą miasta. Akurat jacyś inny kolarze robili to samo, więc wykorzystaliśmy ich do cyknięcia fotki.


Tak się jakoś trafiło, że nasi fotografowie jechali w tą samą stronę co my. Tomek chwilkę pogadał z naszym biologicznym samowyzwalaczem, ponoć mówił mu, że droga, na którą wjeżdżamy ma być bardzo malownicza. Z tego wszystkiego Tomek nie mógł się rozglądać i nie spostrzegł, że już jedziemy w bardzo malowniczej scenerii.


Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia w przeciwną stronę. Żałujcie, widok za plecy mieliśmy niesamowity.


Przed siebie też nie było tak źle. Te wioseczki poprzylepiane do zboczy gór.


W wioseczkach ciasne uliczki i piękne Francuski :)


I ronda - symbol narodowy Francji. Na nich zapewne dobrze się jeździ samochodami z pięcioma biegami w tył i jednym w przód.

Końcówka zjazdu nie napawa optymizmem. Najpierw przelatujemy nasz zjazd, by następnie minąć kolarza który prawdopodobnie przestrzelił na serpentynie i nadział się na blachosmroda.


Ponownie towarzyszą nam zbiorniki wodne. Czcigodne urozmaicenie krajobrazu ;-)


Dajcie mi snickersa!


To nieudane zdjęcie było przyczyną dość zabawnej sytuacji. Mianowicie stanąłem zrobić to zdjęcie zaraz jak zaczął się podjazd pod Col de la Croix de Fer. Tomek szybko znikł mi z oczu, co mnie nieco poirytowało ruszyłem więc z kopyta dogonić go. Jadę, jadę, nie ma go. Kurde, uciekł mi niesamowicie, a i tak jak spostrzegłem, że to nie tablica orientacyjna z wypisanymi nazwami szczytów to zdjęcie tak ot cyknąłem. Musiał dać do pieca, że go jeszcze nie dogoniłem. No to cisnę. Po jakimś czasie widzę kątem oka, że jedzie za mną jakiś szosowiec. Praktycznie nikogo jeszcze na tym podjeździe nie wyprzedziłem, jak dam się wyprzedzić to będzie kiepski stosunek wyprzedzeń, nie dam się! Staram się nie oglądać do tyłu, bo wiem, że to motywuje ścigającego. Sił za wiele nie ma, więc rezygnuję już z gonitwy za Tomkiem, byle się temu za mną nie dać wyprzedzić. Utrzymuję dystans tak na kąt oka 300m, ale nie jest lekko. Taka sytuacja trwa ładnych parę kilometrów, aż na jednym z wypłaszczeń wyprzedza mnie gościu na mtb a za nim... Tomek! Ciekawość dodaje mi sił i doganiam ich, koleś na mtb odjeżdża w jakiś skręt a ja z niedowierzaniem pytam Tomka skąd się tutaj wziął i jakim cudem znalazł się za mną?! Okazało się, że podczas gdy ja robiłem zdjęcie, Tomek trochę dalej zatrzymał się za potrzebą. Ja go nie zauważyłem i minąłem. Spytałem jeszcze jak daleko odstawiłem kolarza który mnie ściga... okazało się, że ten przed którym uciekałem to był nie kto inny a właśnie Tomek.


Po spotkaniu tempo siadło, więc siatka na wylatujących rowerzystów nie była nam potrzebna.


Po takiej gonitwie szykujemy się na postój pod tym samym wodospadzikiem pod którym wczoraj wieczorem napełnialiśmy butelki na biwak.


Blurej także zmoczył buciki dla ochłody, bo od tej prędkości guma zaczęła się topić.


Kolejny zbiorniczek wodny po drodze.


A tutaj w ujęciu ukazującym naszą dalszą trasę.


Zapora w tle wygląda nieco jak woda :)


Tomek zaczyna przeżywać coś w stylu mojej walki z Stelvio - brakuje mu cukru, dzięki temu mam fotki zza pleców ^^

Pod rozjazdem Glandon - Croix de Fer Tomek wpada do oberży spożyć najdroższą coca colę swojego dotychczasowego życia. Ja w tym czasie wpadam na Glandona, ale z zimna i przez to, że mi się aparat rozładował wracam do niego do oberży, posiedzieć w osłonięciu przed wiatrem.


To już trzeci raz jestem na Glandonie. Wczoraj autem, dzisiaj 2 krotnie podjeżdżam na tę przełęcz. Fakt, dubel tylko od rozjazdu, ale jednak :)


W stronę podjazdu.


Niecałe 3 km od Col du Glandon jest Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, na obie podjeżdżam pierwszy, Tomkowi Cola dała sił do jazdy, ale jakoś nie było po nim widać chęci do szybkiej jazdy. Więc w zasadzie oddaje bez żadnej walki... znowu mi odebrał radość wygranej :/


Widoki ze szczytu rewelacja. Jeden z najbardziej widowiskowych podjazdów i najbardziej widowiskowych szczytów. Zdecydowanie polecam. Po nijakim Alpe d'Huez zdecydowana rewelacja.


W każdą stronę dobrze.


Wspinamy się na wzgórek wystający ponad przełęcz. Ja wnoszę ze sobą rower specjalnie dla tego zdjęcia. Ludzi nie chciało mi się występlowywać, niech mają to szczęście być ze mną na zdjęciu ;-)


Tędy podjeżdżaliśmy i tam zaraz spadniemy.


Panoramicznie raz, z przełęczy.


I drugi raz, niestety ciulawato się kleiło, bo komórka nie wrzuca informacji o obiektywie, a do tego za duże odstępy robiłem pomiędzy ujęciami, za ogromne różnice w naświetleniu i musiałem ręcznie wskazywać punkty sklejania. Do tego poziomu nie trzymałem i w ogóle... no do panoram to jednak trzeba mieć aparat a nie toster z opcją zapamiętywania obrazów.


Jedno co może pozostawiać niedosyt, to sobie troszkę z krzyżem w ch* polecieli. Jakby to w Polsce było to coś na wzór Jezusa w Świebodzinie powinno stać a nie takie małe coś...

Zjazd początkowo ma parę zakrętów. Już na starcie przychodzi nam wyprzedzić paru rowerzystów. Przez nich zostaje otrąbiony przez samochód. Bo lece sobie lewym pasem żeby ich wyprzedzić. Ledwo 50 sie wloką a rzuca ich po całym pasie na zakrętach. Ja wszystko miałem pod kontrolą, więc nie rozumiem skąd to trąbienie. Sam zjazd jest dość nietypowy, bo znajdują się na nim fragmenty mocnego podjazdu :) Do pierwszego takiego podjazdu dojeżdżam z 500 metrów za Tomkiem bo mnie przystopowali Ci powolniacy. Teraz jak jestem przed nimi to przyklejeją mi się na koło i ciągnę pociąg goniąc Tomka. Na wypłaszczeniu dochodzę go, za mną zostaje już tylko dwóch z 5 goniących. Zaczyna się zjazd, Tomek się kładzie a mi nie pozostaje nic innego jak kręcić ile sił w nogach, bo choćbym nie wiem jak się kład to się ponad 50 nie rozpędzam - za słaby kąt. Tak sobie dokręcam i dokręcam aż zostaje nas 3. Śmigamy sobie tak przez większość zjazdu. Ja latam po całej drodze, przez dokręcanie nie mogę trzymać optymalnego kursu. Całe szczęście ruch samochodowy raczej znikomy. W paru momentach wylatuje jednak niebezpiecznie na lewy pas - znaczy aut nie ma bo upewniam sie przed, ale ledwo mieszcze sie w drodze ;-) Jak dojeżdżamy do sekcji ostrzejszych serpentym to facet który trzyma się za mną krzyczy "Attention!" - pewnie się biedaczek troszczył o młodego, szalonego polaczka... No cóż, ja wszystko miałem pod kontrolą, szosowcy nie wiedzą jaka moc kryje się w tarczach. Kiedy na prostce po serpentynach pęka 70 facet zostaje w tyle. Pęka też 80, ale wtedy to już nie wiem co się działo za mną, nie patrzyłem nawet na licznik, tylko kręciłem i czaiłem przed siebie coby nie wpaść w coś albo nie przegapić zakrętu.


Szkoda, że na suchara zjeżdżam, przez to ta woda strasznie kusi...


Zjazd rewelacja, szkoda tylko, że te podjazdy na nim były i że musiałem dokręcać. Ostatecznie końcówka zjazdu to dla mnie mordęga, nie mam już paliwa. Kiedy Tomek staje na zdjęcie, ja się kładę, nie mam sił stać. Dopiero jak dociera do mnie, że będzie fotka upamiętniająca ten upadek to się podnoszę... niestety za wolno.


Och, Allemont, zbawienie moje, wreszcie będzie się można nażreć, wykąpać, położyć. Bo właśnie, okazało się, że właściciel pola miał rację - zostajemy na koleją noc. Nie mamy sił ani ochoty ruszać się stąd. Chociaż jutro wcale leżenia bykiem nie przewidujemy w planach...

Okropecznie polecam Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, strasznie widokowe miejsce. Za widoki dostaje miano nieba, bo kontrastuje strasznie z Alpe D'Huez (to prawdopodobnie zimą nadrabia, bo to zdecydowanie ośrodek narciarski i downhilloowy a nie kolarski).

Alpy 2011 -06- Col de la Madeleine (2000mnpm)

Czwartek, 11 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 66.70 Km teren: 10.00 Czas: 03:48 km/h: 17.55
Pr. maks.: 73.75 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2194m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Dobra miejscówa na namiot to podstawa. Wreszcie wyspany!


Parking startowy także znajdujemy prześwietny. Są śmietniki, ławeczki ze stolikiem, a za góreczką ograniczającą parking udało nam się wykąpać z wykorzystaniem naszej miski kąpielowej :)

Na począteczek zjazdu przez miasto kawałęczek. Gdy droga pod góreczkę wić się zaczyna, blokada skoku coś mi odpierdala. Okazuje się, że serwisy serwisami, ale jak się czegoś samemu nie zrobi to nic z tego nie będzie. Całe szczęście tylko mocowanie linki od blokady mi się rozkręciło, udaje się nauczyć podstawowego serwisy amortyzatora na żywca w terenie. Dobrze, że nie ruszam się nigdzie bez inbusów. Dalej już ruszamy raźnie bo nachylenie terenu niewielkie, mnie nawet zdawało się że jest płasko. Pod wiatr, więc bez szarżowania. Jednak w pewnym momencie wyprzedza nas jakiś dziadzio na szosie i przyklejamy się do niego. Gościu trzyma 34, ale Tomkowi mało, wychodzi na przód i ciśnie pod 38. Jakoś się jedzie, nie zamierzam dawać zmian, bo pewnie zaraz zaczną się górki, ale w pewnym momencie facio przede mną (bo nie goniłem za Tomkiem jak ten wychodził na zmianę i gościu został między nami) zaczyna stawać na pedałach. Widać, że wszystkimi siłami stara się utrzymać na kole... No ludzie, szanujmy się, to po coś nas wyprzedzał, przez Ciebie ta zabawa się zaczęła... Najgorsze, że przez to wszystko Tomek się zagalopował i trzeba było się wracać. Na powrót chciałem też chwycić koło jakiegoś gościa, tym razem ja podałem prędkość pod 40 i już właściwie faceta miałem, ale Tomek został kilometry w tyle a dojechałem do zjazdu, który wydawał mi się tym właściwym - i tak rzeczywiście było, ma się ten nos :)


Stały motyw - Tomek sprawdza trasę :)


Gruba sprawa, właśnie pod to mamy podjechać. Pontamafrey-Montpascal tak podobno zwie się ta okolica. Ja wiem jedno, te 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5% wyglądało zdecydowanie lepiej na zdjęciu które podesłał mi Tomek...


Z bliska serpentyny jednak nieco zyskują - dają cień. Jedziemy ubrani w długie rękawy, słońce na l'Iseran spaliło nas, czego się nie spodziewaliśmy. Jednak to prawda, że w górach słońce opala mocniej. Niby już opalone ręce, a jednak się spaliły. To samo z twarzą, u mnie najbardziej cierpi nos, dlatego od tego dnia będę występował w czapeczce z daszkiem, którą zabrałem dość przypadkowo, miała chronić przed deszczem xD Główną wadą długiego rękawka jest to, że troszkę słoneczko łapie. Dlatego każda studzienka, strumyczek i inne źródełko wody minięte po drodze było dla nas wybawieniem. Zanurzaliśmy albo w inny sposób zmaczaliśmy rękawy, czapki czy tam chusty na głowę i jechaliśmy dalej jak nowo narodzeni.


Serpentyny serpentynami - jedziemy dalej i ciągle pod górkę.


Widoki widokami, ale droga zaczyna się robić całkiem fajna, sama w sobie. Wykuta w zboczu, z jednej strony ściana, z drugiej urwisko, nad nami nawis, pod nami gładziutki asfalcik wznoszący się i wznoszący.


Zdecydowanie przyjemna droga.


Rzut oka za barierkę ograniczającą drogę przedstawiał ciekawy widok.


Krzyż dołącza do elementów krajobrazu, które po prostu zmuszają mnie do cyknięcia, nawet w trakcie jazdy, ale musi być!


I jeszcze parę metrów.


Takeśmy się rozbestwili, że nawet nie stajemy na pamiątkową słitaśną focię. Nie dla nas takie nisokości.


I siup na dół się zaczęło.


I znów pod górkę.


I jeszcze bardziej pod górkę... i znowu skończył nam się asfalt. Wpada teren, wpada, ale warto, bo widoki się coraz lepsze robią. Aż wreszcie nadchodzi czas na...


Zdjęcie wyprawy. No gdybym miał wtedy swojego Canona przy sobie to wyszłaby konkursowa fotografia. Ale nawet jak mnie bardzo kusiło brać aparat, to półtora kilograma dodatkowego, delikatnego sprzętu to nie jest coś co chcę brać na trudne, długie podjazdy i szybkie niebezpieczne zjazdy.

Teren miał tą zaletę, że zjazdy terenowe dają mi nad Tomkiem wielką przewagę. Slicki przeszkadzają w zakrętach, ale na prostych amortyzator wystarczy w zupełności żeby się nie zabić. Droga którą jechaliśmy z jednej przełęczy na drugą wspinała się dość wysoko, by następnie opaść i doprowadzić do podjazdu na Madeleine. Na ostatnim kawałku terenowego zjazdu staram się uciec Tomkowi, wyprzedzam nawet 3 samochody, do szczytu przełęczy zostało około 2 km, czuję moc i postanawiam uciec. Czuję się na tyle silny, że 2 km finisz może się udać. Nie oglądam się za siebie tylko cisnę coraz mocniej. Ostatnie 500m na stojąco z prędkością 18-22 kmh (nie wiem jaki tam kąt, ale po tak długim podjeździe zrobienie 500m z taką prędkością nawet na 3% jest nieziemskim wysiłkiem. Docieram na przełęcz i padam. Po 5 minutach wraca mi oddech, zaczajam się z telefonem gotowym do nagrywania filmu na Tomka, ale ten nie przyjeżdża... Idę siąść do cienia, bo mimo, że wcale gorąco nie jest, nie chcę doprawić swojego swędzącego nosa. Po jakichś 15 minutach dzwonię do Tomka - jest sygnał w odpowiedzi - żyje, no to podjeżdżam sobie/podprowadzam na sąsiadujący z przełęczą szczyt, dość mocno dokłada, z 40 metrów ponad przełęczą. Po kolejnych kilku minutach, kiedy akurat zjeżdżam ze szczytu dojeżdża Tomek... Tłumaczy się, że kapcia złapał na tych terenowych szlakach... ja tam swoje wiem, dołożyłem mu 30 minut na 2 km podjazdu ^^


And here we are :D


Widoczki z przełęczy.

Na szczycie spotyka nas kolejna ciekawa akcja. Kiedy powstaje powyższe zdjęcie podchodzi do mnie starszy grubszy francuz, przypomina troche połączenie Renee z Allo allo, z takim gościem z Discovery co budował różne rzeczy ze znalezionych na śmietniku rzeczy. W każdym razie okazuje się, że facet chce sobie zrobić zdjęcie z rowerem na szczycie przełęczy, na którym udaje zmęczonego, że niby podjechał na szczyt. Niezły przypał :) Przy okazji jego kolega cyka tą scenę Practiką MTL5b - mam taki sam aparat więc zagaduję :) Fajnie, że ludzie na świecie jeszcze z tego korzystają i w takich miejscach można ich spotkać.

Ze zjazdu klasycznie brak fotografii :) Ogólnie bardzo dobry zjazd. Nie miał szczególnie mocnego kopnięcia, ale za to równo się cięło ponad 50 na zegarku przez większość czasu.

Po zjeździe obiad na naszym super parkingu i kąpiel z uważaniem by nie wejść w mrowisko nieopodal. W mokrych klapkach ciężko było wrócić na parking :)

Potem ruszamy w stronę celu na kolejny dzień. A po drodze...


Przejeżdżamy przez jutrzejszy cząstkowy cel.


I czerpiemy wodę z wodospadu :)

Podczas gdy szukamy miejsca na rozbicie namiotu i zapowiada się, że znowu będzie trzeba to robić w ciemnościach, na skraju wioseczki Allemont trafiamy na pole namiotowe. Kiedy wychodzę rzucić okiem na tablicę z cenami okazuje się, że akurat wjazd na pole od tej strony zamykał właśnie właściciel pola - i potrafi mówić po angielsku! Cena za dwie osoby 11 euro z groszami, nie jest więc tak najgorzej. Kiedy dowiaduje się o naszych zamiarach sugeruje byśmy wzięli pole na conajmniej 2 dni, bo po Madelein będziemy musieli dać naszym nogom odpocząć. Zgrywamy chojraków i bieremy tylko na jedną noc. Szczególnie, że jeśli jutro zdecydujemy się przedłużyć nasz pobyt tutaj cena wcale się nie zmieni. Kolejna sprawa, nie ma nic przeciwko temu, by nasz samochód i namiot stały na miejscu przez cały dzień dopuki nie wrócimy. Żyć nie umierać :) Zostajemy i wreszcie można się wykąpać w warunkach innych niż miska. Co prawda jeziorka też nie były złym kąpieliskiem, aleee... co bieżąca woda, to bieżąca woda :) Cywilizancja pełną gębą. Ze wszystkich stron pole otoczone jest drzewiorami, co skutecznie powstrzymuje wiatr. Ponad drzewiorami widać szczyty gór - ogólnie piękna miejscówka na pole namiotowe. Gdyby nie wystane przez samochody dołki po kołach byłaby właściwie idealna. Ale spoko, namiot i tak dało się bez problemu ustawić, po prostu trzeba było jak to zawsze obadać podłoże.

Baza wypadowa Allemont - polecam!

Alpy 2011 -05- Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770mnpm)

Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 108.90 Km teren: 10.00 Czas: 05:55 km/h: 18.41
Pr. maks.: 80.38 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3099m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.

Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D

Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.


Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.


Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!


Widoczki mamy prześwietne.


Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)


Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)


Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).


I wyżej.


Aż trafiamy na szlak pieszy :)

Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".


Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^


Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).


Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.


Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).


Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.


Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.


A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."


Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.


Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!


Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!


Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.


Tutaj w innym ujęciu.


Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)


Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.


Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.


Mówiłem, że rześkie.


Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.


Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)


Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.


Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!


Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.

Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.

Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.


Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.


Księżycowy krajobraz ;-)


I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.

Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.

Alpy 2011 -04- Na skraju Alp - Lago d'Orta

Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 71.55 Km teren: 0.00 Czas: 03:34 km/h: 20.06
Pr. maks.: 73.08 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1243m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Noc w namiocie - wreszcie się wyspałem. Namiot się sprawdził, nie zbiera nic a nic pary wodnej, wszelka woda zostaje na tropiku. W nocy jedynie przejeżdżające zupełnie w pobliżu pociągi parę razy mnie obudziły. Raz też jakiś motocyklista. Ogólnie dźwiękowo miejsce wypadało tragicznie, sam bałbym się tam nawet odlać po ciemku.


Podjeżdżamy pare metrów od miejsca noclegowego na punkt widokowy pod kościołem w Ameno. Faktycznie niezłe widoki. Możemy sobie pooglądać jeziorko które będziemy objeżdżać a także dalsze widoczki.


Po powrocie już tej białej górki nie było widać, a szkoda.


Pierwszy kontakt z brzegiem Lago D'Orta.


W zdjęciach luka, dojechaliśmy na przeciwległy brzeg. W tle widać wysepkę i półwysep na jeziorze. Jakby się dobrze przyjrzeć to może i żółty kościółek w Ameno się wypatrzy.

Po drodze kolejna przygoda z włoskim angielskim. Tym razem ja pytam jakiegoś młodego włocha o drogę. Na moje "You speak english?" macha ręką, co zapewne ma oznaczać dominujące w tych rejonach "a little bit". Pytam więc "Is this a way around a lake?"... no i pytanie przerosło możliwości chłopaka, nie rozumie ani słowa "lake" ani "around". Ostatecznie metodą migową domyślam się, że around=rotunda, lake=lago, więc dochodzimy metodą migowo włoską do pytania gdzie dłoń to lago i pokazuję kółko dookoła... skąd on tą rotundę wziął, intorno to dookoła jak mi teraz podpowiada translate.google... W każdym razie pal go licho, aqua lago rotunda jedzta chłopy i nie wracajta... No i pojechaliśmy. Mocny podjazd był, ale za to potem źródełko swiętej wody. Następnie znalazłem też jabłka. Zielone, jeszcze nie całkiem dojrzałe, kwaskowe, takie lubię, więc 3 zabrałem i czerwone, słodziutkie, pyszniutkie, 4 wziąłem ^^ Włoska ziemia ponownie karmi i poi polskie dzieci. Trasa którą podjechaliśmy była w zasadzie przejezdna, pełno było na niej znaków MTB ->. Ale my nie mtb. Na slickach nie ma kontroli wystarczającej, no i opony już po pierwszych dniach poprzecinane wszędzie...

Nie było łatwo znaleźć jakiegoś zejścia nad wodę, które nie byłoby zabramowane, zabunkrowane i opatrzone tabliczką "private".


Postanowiliśmy więc przejąć jedną z prywatnych plaż. Przerzuciliśmy rowery przez żywopłot obok bramy, zeszliśmy nad wodę i chlup. Mały piknik sobie zrobiliśmy. Było to niesamowicie regenerujące.


Zaburzę nieco chronologię teraz - tak wyglądał nasz półwysep na jeziorze D'Orta z góry. Postanowiliśmy go pozwiedzać, bo do auta zostało niewiele, a do tego pod górę niestety.


W sercu półwyspu jest wzniesienie - Sacro Monte di Orta - a tam jakiś klasztor obronny czy coś. W każdym razie ładne budyneczki było z niego widać. Niestety większość nie nadawała się do fotografowania, bo za drzewiorami, które ciężko byłoby występlować ;-) A tutaj całkiem ciekawie udało się uchwycić. Straciłem przez to zjaździk, ale co tam, większe zjaździki już były.


Dróżka idzie jednak dalej. Widać z niej także wysepkę i pewnie miejsce z którego wcześniej się fotografowaliśmy po drugiej stronie jeziorka.


Okazuje się, że poza sferą sacrum jest na półwyspie i profanum. Przejeżdżamy przez miasteczko Orta San Giulio (a dokładniej jego część jeśli się nie mylę, bo miało ono część także poza półwyspem).


Może być ciężko w to uwierzyć, ale przez zrobieniem tej fotki musieliśmy przepuścić samochód jadący do końca tej ścieżki, gdzie kończyła się część totalnie turystyczna a zaczynała bardziej normalna.


Przed tym miejscem stał znak zakazu wjazdu... No cóż, przyjęliśmy że zapomnieli powiesić tabliczkę "Nie dotyczy" z rysunkiem rowerka ^^ W każdym razie fenomenalna jazda nabrzeżem była.

Potem jeszcze tylko podjazd do auta i możemy jechać. Tego dnia w planie mamy opuszczenie Włoch. Włochy zaczęły się bardzo grubo, potem bardzo deszczowo, ale na pożegnanie pokazały się z prawdziwie pięknej strony.

Przed odjazdem staram się nabrać swiętej wody z Ameno. Niestety osuszyłem im kranik pod kościołem napełniając jedną 1.5 litrową butelkę :/ Dobrze, że nie było faceta, który rano czyścił parking po jednym papierku i nas uważnie obserwował. Pewnie by mnie skasował za zużycie świętej wody i wysuszenie jej źródełka do cna.


I już jedziemy. Ogólnie taka ciekawostka, prawie żadnych upraw w ciągu całej podróży przez Włochy nie zaobserwowałem. Jedyne krzaczory jakie były to jabłonki. Skąd więc bierze się Włoskie wino? Ze zbórz tylko kukurydza była.

Klasycznie, robię serię zdjęć z samochodu. Tym razem z wykorzystaniem telefonu komórkowego, bo i tak większość to syf wychodzi ;-)


Dla oszczędności jedziemy drogą równolegle idącą do autostrady.


Przez co widoki są całkiem niezłe.


Ruch na takich drogach chyba większy niż na autostradzie.


Ale w zdjęciowaniu mi to nie przeszkadza.


Dlatego duuuużo porobiłem tego dnia.


Szczególnie, że podjeżdżaliśmy pod Bernardów.


Pierdylion pińcetny wodospad, ale niech ma fotkę :)


Góra za górą i tak aż po horyzont.


Zamczysk też nie brakło tego dnia.


Niestety ze względu na krętość drogi i tempo nie było mi łatwo cokolwiek uchwycić.


Włosi jednak coś uprawiają... pewnie jabłka :)


Nagrodą dla wytrwałych którzy przejrzeli te wszystkie zdjęcia jest.......


Monte Bianco - góra gór. Jej ogrom i monumentalność budzą grozę. Trzeba przyznać, że ten kolos coś w sobie ma. Mimo stosunkowo delikatnie brzmiącej nazwy widać tutaj taką siłę, że strach podejść. Nie wiem jakim trzeba być szaleńcem, żeby przekopać pod takim gigantem tunel.


Podjazd na Bernarda całkiem fajny. Sama przełęcz już taka sobie. Tomkowi było zimno, ja się jakoś trzymałem :)


I sam Benek na przełęczy.

Od Benka czeka nas jeszcze sporo zjazdu. Robi się ciemno a jeszcze nie mamy pojęcia gdzie będziemy spać. Nie chcę znowu w aucie, potrzebuję snu.


Miasteczko Seez, w którego okolicy mamy się rozbić i z którego okolicy jutro startujemy.

Jeździliśmy sobie przez chwilę po okolicy. Wszędzie domy, zero znaków hostel czy kemping. Wjechaliśmy w jakąś drogę cieniej oznaczoną na nawigacji. Pech chciał, że ciągle z jednej strony drogi była ściana a z drugiej urwisko... Jedziemy nią po ciemku, nie ma nawet gdzie zawrócić, gdy wtem... docieramy do czyjegoś domu xD Zawracamy i wracamy do miasta. Po chwili namysłu jedziemy w stronę jutrzejszego startu. Główna droga schodzi do dolinki i zaczynają pojawiać się łączki. Wreszcie znajdujemy jedną, która ma parę drzewek oddzielających ją choć częściowo od drogi. Nic lepszego nie znajdziemy. Znowu trzeba rozbić namiot po ciemku, idzie jednak zdecydowanie szybciej. Kolacja i w kime.

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum