Alpy 2011 -09- Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette (2802mnpm)
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 47.92 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 17.64 |
Pr. maks.: | 74.06 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1613m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.
Tuż po starcie.
Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.
Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.
Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.
Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)
Zdjęcie od Tomka.
Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD
Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!
To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)
Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.
Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.
Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.
Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.
I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!
Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!
Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.
Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD
Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)
Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)
W całej okazałości ja ponad dachem Europy.
Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:
Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.
Tuż po starcie.
Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.
Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.
Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.
Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)
Zdjęcie od Tomka.
Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD
Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!
To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)
Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.
Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.
Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.
Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.
I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!
Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!
Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.
Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD
Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)
Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)
W całej okazałości ja ponad dachem Europy.
Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:
Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)