na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Alpy 2011 -02- Passo dello Stelvio

Niedziela, 7 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 49.62 Km teren: 0.00 Czas: 03:30 km/h: 14.18
Pr. maks.: 63.55 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1915m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:


Widok w stronę jedną.

Natomiast w drugą stronę taki:


Widok w stronę drugą.

Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)

Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.


Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.

W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.


Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.


Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.


Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.

Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...

Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.

Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh

Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.


Tutaj powoli zaczynał się podjazd.


I nadal pod górkę.


Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.

Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.


Śnieg w sierpniu - bezcenne.


Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.


Dla odmiany popatrzmy w dół.

Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.


Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.


49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.


Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.

Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.


I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.

Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.

Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)


Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.

Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)

Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.

komentarze
Do fotki trzeba się dobrze ustawić a nie dobrze wejść w zakręt :)
badas
- 17:13 niedziela, 16 października 2011 | linkuj
To pokonywanie zakrętów jadąc po zewnętrznej tylko do pewnego momentu jest całkiem dobre, ale na fotce i tak robisz całość po wewnętrznej :P
Platon
- 06:22 sobota, 15 października 2011 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa jlrek
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum