Alpy 2011 -06- Col de la Madeleine (2000mnpm)
Czwartek, 11 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 66.70 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 03:48 | km/h: | 17.55 |
Pr. maks.: | 73.75 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2194m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Dobra miejscówa na namiot to podstawa. Wreszcie wyspany!
Parking startowy także znajdujemy prześwietny. Są śmietniki, ławeczki ze stolikiem, a za góreczką ograniczającą parking udało nam się wykąpać z wykorzystaniem naszej miski kąpielowej :)
Na począteczek zjazdu przez miasto kawałęczek. Gdy droga pod góreczkę wić się zaczyna, blokada skoku coś mi odpierdala. Okazuje się, że serwisy serwisami, ale jak się czegoś samemu nie zrobi to nic z tego nie będzie. Całe szczęście tylko mocowanie linki od blokady mi się rozkręciło, udaje się nauczyć podstawowego serwisy amortyzatora na żywca w terenie. Dobrze, że nie ruszam się nigdzie bez inbusów. Dalej już ruszamy raźnie bo nachylenie terenu niewielkie, mnie nawet zdawało się że jest płasko. Pod wiatr, więc bez szarżowania. Jednak w pewnym momencie wyprzedza nas jakiś dziadzio na szosie i przyklejamy się do niego. Gościu trzyma 34, ale Tomkowi mało, wychodzi na przód i ciśnie pod 38. Jakoś się jedzie, nie zamierzam dawać zmian, bo pewnie zaraz zaczną się górki, ale w pewnym momencie facio przede mną (bo nie goniłem za Tomkiem jak ten wychodził na zmianę i gościu został między nami) zaczyna stawać na pedałach. Widać, że wszystkimi siłami stara się utrzymać na kole... No ludzie, szanujmy się, to po coś nas wyprzedzał, przez Ciebie ta zabawa się zaczęła... Najgorsze, że przez to wszystko Tomek się zagalopował i trzeba było się wracać. Na powrót chciałem też chwycić koło jakiegoś gościa, tym razem ja podałem prędkość pod 40 i już właściwie faceta miałem, ale Tomek został kilometry w tyle a dojechałem do zjazdu, który wydawał mi się tym właściwym - i tak rzeczywiście było, ma się ten nos :)
Stały motyw - Tomek sprawdza trasę :)
Gruba sprawa, właśnie pod to mamy podjechać. Pontamafrey-Montpascal tak podobno zwie się ta okolica. Ja wiem jedno, te 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5% wyglądało zdecydowanie lepiej na zdjęciu które podesłał mi Tomek...
Z bliska serpentyny jednak nieco zyskują - dają cień. Jedziemy ubrani w długie rękawy, słońce na l'Iseran spaliło nas, czego się nie spodziewaliśmy. Jednak to prawda, że w górach słońce opala mocniej. Niby już opalone ręce, a jednak się spaliły. To samo z twarzą, u mnie najbardziej cierpi nos, dlatego od tego dnia będę występował w czapeczce z daszkiem, którą zabrałem dość przypadkowo, miała chronić przed deszczem xD Główną wadą długiego rękawka jest to, że troszkę słoneczko łapie. Dlatego każda studzienka, strumyczek i inne źródełko wody minięte po drodze było dla nas wybawieniem. Zanurzaliśmy albo w inny sposób zmaczaliśmy rękawy, czapki czy tam chusty na głowę i jechaliśmy dalej jak nowo narodzeni.
Serpentyny serpentynami - jedziemy dalej i ciągle pod górkę.
Widoki widokami, ale droga zaczyna się robić całkiem fajna, sama w sobie. Wykuta w zboczu, z jednej strony ściana, z drugiej urwisko, nad nami nawis, pod nami gładziutki asfalcik wznoszący się i wznoszący.
Zdecydowanie przyjemna droga.
Rzut oka za barierkę ograniczającą drogę przedstawiał ciekawy widok.
Krzyż dołącza do elementów krajobrazu, które po prostu zmuszają mnie do cyknięcia, nawet w trakcie jazdy, ale musi być!
I jeszcze parę metrów.
Takeśmy się rozbestwili, że nawet nie stajemy na pamiątkową słitaśną focię. Nie dla nas takie nisokości.
I siup na dół się zaczęło.
I znów pod górkę.
I jeszcze bardziej pod górkę... i znowu skończył nam się asfalt. Wpada teren, wpada, ale warto, bo widoki się coraz lepsze robią. Aż wreszcie nadchodzi czas na...
Zdjęcie wyprawy. No gdybym miał wtedy swojego Canona przy sobie to wyszłaby konkursowa fotografia. Ale nawet jak mnie bardzo kusiło brać aparat, to półtora kilograma dodatkowego, delikatnego sprzętu to nie jest coś co chcę brać na trudne, długie podjazdy i szybkie niebezpieczne zjazdy.
Teren miał tą zaletę, że zjazdy terenowe dają mi nad Tomkiem wielką przewagę. Slicki przeszkadzają w zakrętach, ale na prostych amortyzator wystarczy w zupełności żeby się nie zabić. Droga którą jechaliśmy z jednej przełęczy na drugą wspinała się dość wysoko, by następnie opaść i doprowadzić do podjazdu na Madeleine. Na ostatnim kawałku terenowego zjazdu staram się uciec Tomkowi, wyprzedzam nawet 3 samochody, do szczytu przełęczy zostało około 2 km, czuję moc i postanawiam uciec. Czuję się na tyle silny, że 2 km finisz może się udać. Nie oglądam się za siebie tylko cisnę coraz mocniej. Ostatnie 500m na stojąco z prędkością 18-22 kmh (nie wiem jaki tam kąt, ale po tak długim podjeździe zrobienie 500m z taką prędkością nawet na 3% jest nieziemskim wysiłkiem. Docieram na przełęcz i padam. Po 5 minutach wraca mi oddech, zaczajam się z telefonem gotowym do nagrywania filmu na Tomka, ale ten nie przyjeżdża... Idę siąść do cienia, bo mimo, że wcale gorąco nie jest, nie chcę doprawić swojego swędzącego nosa. Po jakichś 15 minutach dzwonię do Tomka - jest sygnał w odpowiedzi - żyje, no to podjeżdżam sobie/podprowadzam na sąsiadujący z przełęczą szczyt, dość mocno dokłada, z 40 metrów ponad przełęczą. Po kolejnych kilku minutach, kiedy akurat zjeżdżam ze szczytu dojeżdża Tomek... Tłumaczy się, że kapcia złapał na tych terenowych szlakach... ja tam swoje wiem, dołożyłem mu 30 minut na 2 km podjazdu ^^
And here we are :D
Widoczki z przełęczy.
Na szczycie spotyka nas kolejna ciekawa akcja. Kiedy powstaje powyższe zdjęcie podchodzi do mnie starszy grubszy francuz, przypomina troche połączenie Renee z Allo allo, z takim gościem z Discovery co budował różne rzeczy ze znalezionych na śmietniku rzeczy. W każdym razie okazuje się, że facet chce sobie zrobić zdjęcie z rowerem na szczycie przełęczy, na którym udaje zmęczonego, że niby podjechał na szczyt. Niezły przypał :) Przy okazji jego kolega cyka tą scenę Practiką MTL5b - mam taki sam aparat więc zagaduję :) Fajnie, że ludzie na świecie jeszcze z tego korzystają i w takich miejscach można ich spotkać.
Ze zjazdu klasycznie brak fotografii :) Ogólnie bardzo dobry zjazd. Nie miał szczególnie mocnego kopnięcia, ale za to równo się cięło ponad 50 na zegarku przez większość czasu.
Po zjeździe obiad na naszym super parkingu i kąpiel z uważaniem by nie wejść w mrowisko nieopodal. W mokrych klapkach ciężko było wrócić na parking :)
Potem ruszamy w stronę celu na kolejny dzień. A po drodze...
Przejeżdżamy przez jutrzejszy cząstkowy cel.
I czerpiemy wodę z wodospadu :)
Podczas gdy szukamy miejsca na rozbicie namiotu i zapowiada się, że znowu będzie trzeba to robić w ciemnościach, na skraju wioseczki Allemont trafiamy na pole namiotowe. Kiedy wychodzę rzucić okiem na tablicę z cenami okazuje się, że akurat wjazd na pole od tej strony zamykał właśnie właściciel pola - i potrafi mówić po angielsku! Cena za dwie osoby 11 euro z groszami, nie jest więc tak najgorzej. Kiedy dowiaduje się o naszych zamiarach sugeruje byśmy wzięli pole na conajmniej 2 dni, bo po Madelein będziemy musieli dać naszym nogom odpocząć. Zgrywamy chojraków i bieremy tylko na jedną noc. Szczególnie, że jeśli jutro zdecydujemy się przedłużyć nasz pobyt tutaj cena wcale się nie zmieni. Kolejna sprawa, nie ma nic przeciwko temu, by nasz samochód i namiot stały na miejscu przez cały dzień dopuki nie wrócimy. Żyć nie umierać :) Zostajemy i wreszcie można się wykąpać w warunkach innych niż miska. Co prawda jeziorka też nie były złym kąpieliskiem, aleee... co bieżąca woda, to bieżąca woda :) Cywilizancja pełną gębą. Ze wszystkich stron pole otoczone jest drzewiorami, co skutecznie powstrzymuje wiatr. Ponad drzewiorami widać szczyty gór - ogólnie piękna miejscówka na pole namiotowe. Gdyby nie wystane przez samochody dołki po kołach byłaby właściwie idealna. Ale spoko, namiot i tak dało się bez problemu ustawić, po prostu trzeba było jak to zawsze obadać podłoże.
Baza wypadowa Allemont - polecam!
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Dobra miejscówa na namiot to podstawa. Wreszcie wyspany!
Parking startowy także znajdujemy prześwietny. Są śmietniki, ławeczki ze stolikiem, a za góreczką ograniczającą parking udało nam się wykąpać z wykorzystaniem naszej miski kąpielowej :)
Na począteczek zjazdu przez miasto kawałęczek. Gdy droga pod góreczkę wić się zaczyna, blokada skoku coś mi odpierdala. Okazuje się, że serwisy serwisami, ale jak się czegoś samemu nie zrobi to nic z tego nie będzie. Całe szczęście tylko mocowanie linki od blokady mi się rozkręciło, udaje się nauczyć podstawowego serwisy amortyzatora na żywca w terenie. Dobrze, że nie ruszam się nigdzie bez inbusów. Dalej już ruszamy raźnie bo nachylenie terenu niewielkie, mnie nawet zdawało się że jest płasko. Pod wiatr, więc bez szarżowania. Jednak w pewnym momencie wyprzedza nas jakiś dziadzio na szosie i przyklejamy się do niego. Gościu trzyma 34, ale Tomkowi mało, wychodzi na przód i ciśnie pod 38. Jakoś się jedzie, nie zamierzam dawać zmian, bo pewnie zaraz zaczną się górki, ale w pewnym momencie facio przede mną (bo nie goniłem za Tomkiem jak ten wychodził na zmianę i gościu został między nami) zaczyna stawać na pedałach. Widać, że wszystkimi siłami stara się utrzymać na kole... No ludzie, szanujmy się, to po coś nas wyprzedzał, przez Ciebie ta zabawa się zaczęła... Najgorsze, że przez to wszystko Tomek się zagalopował i trzeba było się wracać. Na powrót chciałem też chwycić koło jakiegoś gościa, tym razem ja podałem prędkość pod 40 i już właściwie faceta miałem, ale Tomek został kilometry w tyle a dojechałem do zjazdu, który wydawał mi się tym właściwym - i tak rzeczywiście było, ma się ten nos :)
Stały motyw - Tomek sprawdza trasę :)
Gruba sprawa, właśnie pod to mamy podjechać. Pontamafrey-Montpascal tak podobno zwie się ta okolica. Ja wiem jedno, te 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5% wyglądało zdecydowanie lepiej na zdjęciu które podesłał mi Tomek...
Z bliska serpentyny jednak nieco zyskują - dają cień. Jedziemy ubrani w długie rękawy, słońce na l'Iseran spaliło nas, czego się nie spodziewaliśmy. Jednak to prawda, że w górach słońce opala mocniej. Niby już opalone ręce, a jednak się spaliły. To samo z twarzą, u mnie najbardziej cierpi nos, dlatego od tego dnia będę występował w czapeczce z daszkiem, którą zabrałem dość przypadkowo, miała chronić przed deszczem xD Główną wadą długiego rękawka jest to, że troszkę słoneczko łapie. Dlatego każda studzienka, strumyczek i inne źródełko wody minięte po drodze było dla nas wybawieniem. Zanurzaliśmy albo w inny sposób zmaczaliśmy rękawy, czapki czy tam chusty na głowę i jechaliśmy dalej jak nowo narodzeni.
Serpentyny serpentynami - jedziemy dalej i ciągle pod górkę.
Widoki widokami, ale droga zaczyna się robić całkiem fajna, sama w sobie. Wykuta w zboczu, z jednej strony ściana, z drugiej urwisko, nad nami nawis, pod nami gładziutki asfalcik wznoszący się i wznoszący.
Zdecydowanie przyjemna droga.
Rzut oka za barierkę ograniczającą drogę przedstawiał ciekawy widok.
Krzyż dołącza do elementów krajobrazu, które po prostu zmuszają mnie do cyknięcia, nawet w trakcie jazdy, ale musi być!
I jeszcze parę metrów.
Takeśmy się rozbestwili, że nawet nie stajemy na pamiątkową słitaśną focię. Nie dla nas takie nisokości.
I siup na dół się zaczęło.
I znów pod górkę.
I jeszcze bardziej pod górkę... i znowu skończył nam się asfalt. Wpada teren, wpada, ale warto, bo widoki się coraz lepsze robią. Aż wreszcie nadchodzi czas na...
Zdjęcie wyprawy. No gdybym miał wtedy swojego Canona przy sobie to wyszłaby konkursowa fotografia. Ale nawet jak mnie bardzo kusiło brać aparat, to półtora kilograma dodatkowego, delikatnego sprzętu to nie jest coś co chcę brać na trudne, długie podjazdy i szybkie niebezpieczne zjazdy.
Teren miał tą zaletę, że zjazdy terenowe dają mi nad Tomkiem wielką przewagę. Slicki przeszkadzają w zakrętach, ale na prostych amortyzator wystarczy w zupełności żeby się nie zabić. Droga którą jechaliśmy z jednej przełęczy na drugą wspinała się dość wysoko, by następnie opaść i doprowadzić do podjazdu na Madeleine. Na ostatnim kawałku terenowego zjazdu staram się uciec Tomkowi, wyprzedzam nawet 3 samochody, do szczytu przełęczy zostało około 2 km, czuję moc i postanawiam uciec. Czuję się na tyle silny, że 2 km finisz może się udać. Nie oglądam się za siebie tylko cisnę coraz mocniej. Ostatnie 500m na stojąco z prędkością 18-22 kmh (nie wiem jaki tam kąt, ale po tak długim podjeździe zrobienie 500m z taką prędkością nawet na 3% jest nieziemskim wysiłkiem. Docieram na przełęcz i padam. Po 5 minutach wraca mi oddech, zaczajam się z telefonem gotowym do nagrywania filmu na Tomka, ale ten nie przyjeżdża... Idę siąść do cienia, bo mimo, że wcale gorąco nie jest, nie chcę doprawić swojego swędzącego nosa. Po jakichś 15 minutach dzwonię do Tomka - jest sygnał w odpowiedzi - żyje, no to podjeżdżam sobie/podprowadzam na sąsiadujący z przełęczą szczyt, dość mocno dokłada, z 40 metrów ponad przełęczą. Po kolejnych kilku minutach, kiedy akurat zjeżdżam ze szczytu dojeżdża Tomek... Tłumaczy się, że kapcia złapał na tych terenowych szlakach... ja tam swoje wiem, dołożyłem mu 30 minut na 2 km podjazdu ^^
And here we are :D
Widoczki z przełęczy.
Na szczycie spotyka nas kolejna ciekawa akcja. Kiedy powstaje powyższe zdjęcie podchodzi do mnie starszy grubszy francuz, przypomina troche połączenie Renee z Allo allo, z takim gościem z Discovery co budował różne rzeczy ze znalezionych na śmietniku rzeczy. W każdym razie okazuje się, że facet chce sobie zrobić zdjęcie z rowerem na szczycie przełęczy, na którym udaje zmęczonego, że niby podjechał na szczyt. Niezły przypał :) Przy okazji jego kolega cyka tą scenę Practiką MTL5b - mam taki sam aparat więc zagaduję :) Fajnie, że ludzie na świecie jeszcze z tego korzystają i w takich miejscach można ich spotkać.
Ze zjazdu klasycznie brak fotografii :) Ogólnie bardzo dobry zjazd. Nie miał szczególnie mocnego kopnięcia, ale za to równo się cięło ponad 50 na zegarku przez większość czasu.
Po zjeździe obiad na naszym super parkingu i kąpiel z uważaniem by nie wejść w mrowisko nieopodal. W mokrych klapkach ciężko było wrócić na parking :)
Potem ruszamy w stronę celu na kolejny dzień. A po drodze...
Przejeżdżamy przez jutrzejszy cząstkowy cel.
I czerpiemy wodę z wodospadu :)
Podczas gdy szukamy miejsca na rozbicie namiotu i zapowiada się, że znowu będzie trzeba to robić w ciemnościach, na skraju wioseczki Allemont trafiamy na pole namiotowe. Kiedy wychodzę rzucić okiem na tablicę z cenami okazuje się, że akurat wjazd na pole od tej strony zamykał właśnie właściciel pola - i potrafi mówić po angielsku! Cena za dwie osoby 11 euro z groszami, nie jest więc tak najgorzej. Kiedy dowiaduje się o naszych zamiarach sugeruje byśmy wzięli pole na conajmniej 2 dni, bo po Madelein będziemy musieli dać naszym nogom odpocząć. Zgrywamy chojraków i bieremy tylko na jedną noc. Szczególnie, że jeśli jutro zdecydujemy się przedłużyć nasz pobyt tutaj cena wcale się nie zmieni. Kolejna sprawa, nie ma nic przeciwko temu, by nasz samochód i namiot stały na miejscu przez cały dzień dopuki nie wrócimy. Żyć nie umierać :) Zostajemy i wreszcie można się wykąpać w warunkach innych niż miska. Co prawda jeziorka też nie były złym kąpieliskiem, aleee... co bieżąca woda, to bieżąca woda :) Cywilizancja pełną gębą. Ze wszystkich stron pole otoczone jest drzewiorami, co skutecznie powstrzymuje wiatr. Ponad drzewiorami widać szczyty gór - ogólnie piękna miejscówka na pole namiotowe. Gdyby nie wystane przez samochody dołki po kołach byłaby właściwie idealna. Ale spoko, namiot i tak dało się bez problemu ustawić, po prostu trzeba było jak to zawsze obadać podłoże.
Baza wypadowa Allemont - polecam!