Alpy 2011 -05- Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770mnpm)
Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 108.90 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 05:55 | km/h: | 18.41 |
Pr. maks.: | 80.38 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 3099m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.
Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D
Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.
Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.
Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!
Widoczki mamy prześwietne.
Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)
Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)
Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).
I wyżej.
Aż trafiamy na szlak pieszy :)
Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".
Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^
Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).
Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.
Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).
Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.
Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.
A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."
Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.
Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!
Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!
Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.
Tutaj w innym ujęciu.
Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)
Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.
Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.
Mówiłem, że rześkie.
Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.
Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)
Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.
Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!
Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.
Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.
Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.
Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.
Księżycowy krajobraz ;-)
I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.
Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.
Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D
Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.
Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.
Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!
Widoczki mamy prześwietne.
Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)
Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)
Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).
I wyżej.
Aż trafiamy na szlak pieszy :)
Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".
Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^
Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).
Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.
Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).
Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.
Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.
A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."
Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.
Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!
Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!
Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.
Tutaj w innym ujęciu.
Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)
Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.
Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.
Mówiłem, że rześkie.
Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.
Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)
Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.
Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!
Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.
Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.
Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.
Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.
Księżycowy krajobraz ;-)
I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.
Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.