na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

trip: Alpy 2011

Dystans całkowity:859.60 km (w terenie 41.00 km; 4.77%)
Czas w ruchu:48:28
Średnia prędkość:17.74 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:22249 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:71.63 km i 4h 02m
Więcej statystyk

Alpy 2011 -03- Szwajcarski Raj - Lago Lugano

Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 51.76 Km teren: 0.00 Czas: 03:04 km/h: 16.88
Pr. maks.: 61.64 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1588m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Pobudka, śniadanie i jedziemy gdzieś poszukać dobrego miejsca na start.


Widoczki z auta nastrajają pozytywnie. Po Stelvio pogoda zdecydowanie się poprawiła.


Miasteczka poprzyklejane do gór. Zapewne przepełnione wąskimi uliczkami bez chodników z zaparkowanymi wszędzie autami. Tak, ze nieraz nie wiadomo jak w ogóle ktoś wpadł na pomysł, ze tam można zaparkować.


Kiedyś pewien włoch popatrzył na takie miasteczko i wybudował pierwszy wieżowiec.


Nie ma chodników, nie ma miejsc parkingowych a na drodze między budynkami ledwo mijają się dwa samochody osobowe.


Taak, ładnie, ładnie ^^


Nie było łatwo, ale i nam udało się znaleźć jakieś miejsce gdzie dało się zaparkować nie wykorzystując umiejętności jakich uczy włoska szkoły jazdy. Zaparkowaliśmy w Argegno.

Warto tutaj wspomnieć, że tego dnia, byłem świadkiem najważniejszej lekcji włoskiej szkoły jazdy. Siedzę sobie na parkingu popijając herbatkę a tutaj podjeżdża włoch. Jeden z takich bardziej włoskich włochów jakich się widuje, podobny troche do... coś jakby połącznie Mario Mario z Luigi Mario, ani to wysoki ani to niski, ano to gruby ani to chudy... ale włosy miał jak oni. W każdym razie wparowuje na parking, wybiera jedyne wolne miejsce wjeżdża, odbija się przodem samochodu od ściany na jakieś 20 cm i auto staje. Koleś wysiada i idzie do sklepu jakby nic dziwnego się nie stało... No cóż, teraz troche lepiej rozumiem skąd tak dziwnie zaparkowane auta widujemy, włosi po prostu parkują podobnie do Ace Ventury ;-)

Wyjazd zaczyna się pod górkę. Do tego jednak już przywykłem. Mamy drobne kłopoty nawigacyjne w jednej z miejscowości po drodze. Ale jakoś wracamy na szlak. Trochę ludzi jeździ, miła odmiana po poprzednich dniach, kiedy ani żywej duszy nie mijaliśmy.

Totalnie prześwietna trasa zaczyna się w pobliżu Szwajcarii. Szwajcaria to kraj gdzie trawa jest zieleńsza, serpentyny szybsze i bardziej strome, asfalt gładszy, powietrze czystsze, woda bardziej i słońce jakoś tak radośniej świeci.


Najlepsze serpentyny są w Szwajcarii.


Stąd robione to zdjęcie było.


A tamto stąd ;-)


Nikt nie wie dlaczego, ale szwajcarzy dodatkowo upiększają swój piękny kraj kwiatkami.


A energię czerpią z paneli słonecznych.


Zjazdy do miasteczka są jeszcze bardziej zjazdowe niż gdziekolwiek indziej.


Wąskie i strome, niesamowicie klimatyczne uliczki w Szwajcarii są węższe, stromsze i jeszcze bardziej klimatyczne niż gdziekolwiek indziej.


A woda niezdatna do spożycia ze szwajcarskich przydrożnych kraników jest jeszcze smaczniejsza niż jakakolwiek inna woda niezdatna do spozycia.


W Szwajcarii dróżki bez chodników są jeszcze bardziej bez chodników!


Podobno to Monte San Salvatore jak odkrywa przed czytelnikami Tomek... dla mnie to kolejna bardziej górska góra niż gdziekolwiek indziej.


Jeziora są bardziej jeziorowe. A zdjęcia wychodzą lepsze. Oto właśnie Lago Lugano, które celem dzisiejszego dnia jest.


Dzisiaj mieliśmy odpoczywać, ale Tomek postanowił poćwiczyć do triathlonu i przepłynął sobie jeziorko. Trening w Szwajcarii jest pewnie bardziej treningowy. Ja tylko nogi pomoczyłem, bo woda była bardziej mokra.


Kiedy zaczęliśmy wracać to troszkę zaczęło kropić. W sumie dobrze, bo przynajmniej mam fotkę z tym miejscem. Górki w tle, za jeziorkiem działały na mnie hipnotycznie. Na zdjęciu wyglądają przeciętnie, ale to był na prawdę niesamowity widok.


I wracamy, niestety grawitacja w Szwajcarii działa tak samo jak na całym świecie. W sumie to może na szczęście działa jak na całym świecie, bo inaczej moglibyśmy nie dać rady wrócić.


Na powrocie łapie nas burza, którą przeczekujemy pod daszkiem tego kościółka.


Jako, że była chwila postoju to mogłem się pobawić w fotografa, taką oto symetrię wypatrzyłem i uwieczniłem. Niestety brakło mi szerokości obiektywu i możliwości matrycy, niebo przepalone a do zamknięcia figur paruset metrów brakuje...

Skracamy drogę powrotną, Włochy przestały być piękne po zapoznaniu się ze Szwajcarią ;-) jedziemy dalej, na kolejny etap wyprawy. Kolejne jeziorka, ale dojazd biegnie jakoś jakby zupełnie po płaskim... całe szczęście (bo płaskiego to jednak mam masę w domu) końcówka już na pagórkach. Szukamy intensywnie miejsca gdzie by można rozbić namiot, bo pierwszy raz dojeżdżamy pod cel jak jeszcze coś widać. Ostatecznie i tak robi się ciemno, ale znajdujemy całkiem ciekawe miejsce na rozbicie namiotu. Kiedy szwędam się z czołówką, a obok Tomek przyświeca jeszcze moją przednią lampką. Kiedy uczę się rozbijać namiot kupiony w dniu wyjazdu po ciemku... właśnie wtedy nadleżdża patrol policji i świeci sobie szperaczem po łączce. Trafia na nas, my stajemy jak pieski preriowe i lampimy się w światło szperacza... mija tam parenaście sekund, które dla mnie trwało godzinę i... patrol odjeżdża jakby nic się nie stało :) Jednak dobrze wyczytałem w sieci, że dziki namiot jest olewany przez karabinieri.

Alpy 2011 -02- Passo dello Stelvio

Niedziela, 7 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 49.62 Km teren: 0.00 Czas: 03:30 km/h: 14.18
Pr. maks.: 63.55 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1915m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:


Widok w stronę jedną.

Natomiast w drugą stronę taki:


Widok w stronę drugą.

Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)

Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.


Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.

W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.


Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.


Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.


Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.

Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...

Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.

Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh

Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.


Tutaj powoli zaczynał się podjazd.


I nadal pod górkę.


Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.

Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.


Śnieg w sierpniu - bezcenne.


Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.


Dla odmiany popatrzmy w dół.

Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.


Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.


49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.


Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.

Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.


I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.

Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.

Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)


Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.

Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)

Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.

Alpy 2011 -01- La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan

Sobota, 6 sierpnia 2011 Kategoria dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 118.13 Km teren: 7.00 Czas: 06:46 km/h: 17.46
Pr. maks.: 86.80 Temperatura: 23.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3534m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka

Staraliśmy się spać gdzieś we Włoszech pomiędzy 4 a 8 rano. Po pobudce okazało się, że niebo jest całe w chmurach i wyprawa może przypominać ostatni wyjazd na Pradziada. Tuż po pobudce zajazd na tankowanie, gdzie spotkało nas coś jakże typowego dla tego regionu:

Tomek: Bondziorno
Kasjer na stacji benzynowej: Bondziorno
T: Do You speak english?
K: Noo


Na doskonałej jakości włoskim oleju napędowym pognaliśmy na start dzisiejszego etapu - Campolongo, dalej zwane Kampaniolo, bo tak nazywaliśmy miasteczko w trakcie jazdy. Parkujemy chyba w centrum wioski. Mamy całkiem niezłe widoczki z parkingu, jest fontanna i potoczek tuż obok. Przebieramy się świecąc tyłkami w centrum miasta i ruszamy.


Pełna gotowość bojowa osiągnięta, ruszamy!

Już po chwili poprawiam jedną ze swoich życiówek, osiągam bez większych problemów 89.9km/h na zjeździe!!! Co prawda jak się potem okazało miałem tego dnia źle ustawiony do rozmiaru koła licznik i musiałem zmodyfikować wskazania, ale osiągnięte 86.8 jest nie mniej okazałym wynikiem :D



Pierwszy raz gdy widzi się na prawdę wysokie góry jest niesamowity, chciałoby się wszystko filmować, bo zdjęcia to za mało. Pierwszy raz gdy jedzie się tymi krętymi ścieżkami, po których jednej stronie jest ściana a po drugiej urwisko, także robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz gdy mija się wodospadziki... To wszystko jest niesamowite, ale potem pojawiają się jeszcze bardziej niesamowite widoki, a kolejny, setny czy dwusetny wodospadzik już nie jest tak wielką atrakcją, musi się czymś wyróżnić. Powyżej wszystko pierwsze, bo z pierwszego dnia. Na 3 fotce orzeł - droga tylko dla orłów. Do tego widać chmurki, wiało grozą, bo jednak wyżej niż Praded mieliśmy wjechać.


Po osiągnięciu prawie 90 kmh musiałem gdzieś chwilkę ochłonąć. Zrobiłem sobie sporą przewagę nad Tomkiem, więc stanąłem na jednej z serpentyn i wyczekiwałem na uchwycenie go. Niestety chciał za dobrze i pojechał na mnie zamiast zjeżdżać normalnie, popsuł mi ujęcie ;-)


Przed wjazdem w tunel.


I już w tunelu. Miały być wszędzie przed nimi zakazy wjazdu, jednak jak się okazało na tych bardziej rowerowo atrakcyjnych trasach zwykle takich zakazów nie było. Z perspektywy kierowcy samochodu powiem, że kiepska sprawa napotkanie rowerzysty w tunelu, szczególnie nieoświetlonego rowerzysty.


Przez całą wyprawę chciałem zrobić zdjęcie jakiegoś akweduktu albo fajnego górskiego mosteczku z kamienia... nie bardzo się udało, jakoś ich brakowało na naszej trasie. Także ten z pierwszego dnia wypadł chyba najlepiej. Tym razem minęliśmy go tylko, ale w drodze powrotnej przejechaliśmy nim.


Już niby wjazd się zaczyna, potem tylko miasteczko i start mocnego podjazdu.


La Porta per L'Inferno w języku włoskim oznacza prawdopodobnie Wrota Piekieł. Nie wiedziałem w co właściwie się pcham. Tuż przy tym znaku był kranik w którym uzupełniłem braki w bidonach i przemyłem umęczoną już twarz.


Dokładnie ten kranik :)

Po chwili spędzonej przy wrotach piekieł nasze uszy usłyszały zaskakujące w tych stronach "dzień dobry". Dopiero wtedy zorientowałem się że nieopodal zaparkowane jest bmw serii x na włoskich blachach. Kierowcą okazała się polka, która stanowczo odradzała nam podążania dalej tą drogą. Stwierdziła, że na zdrowie nam to nie wyjdzie.


Faktycznie, droga ta okazała się niezdrowa. Jak widać na zdjęciu, ktoś leżący obok Tomka zupełnie odparował na skutek nadmiernego ciepła generowanego przez mięśnie podczas ekstremalnego wysiłku. Przy prędkości podjazdu w granicach 5kmh chłodzenie powietrzem po prosty nie wyrabia.


To samo miejsce widok w drugą stronę.


Kolejny przystanek.


Tuż przed szczytem było kilka malutkich, cieniutkich, ciemniutkich i zimniutkich tunelików.


Na szczyt praktycznie równo z nami wdrapały się krowy, motocykliści i trójka rowerzystów prawdopodobnie czeskiego pochodzenia (oceniam po języku, którym się między sobą porozumiewali) a chwilę potem jeszcze jakiś prawdopodobnie włoski dziadzio kolarz i jakaś włoska rodzinka samochodem.


Z krowami stołującymi się na Monte Zoncolan. Te to muszą mieć powera skoro codziennie włażą na szczyt.

Monte Zoncolan 1750 m npm wbite, nowa maksymalna wysokość osiągnięta :)


Tutaj już na szczycie. Zoncolan uznaję obecnie za najtrudniejszy podjazd z jakim miałem do czynienia. Gdyby nie był pokryty asfaltem to pewnie niewiele osób byłoby w stanie pokonać tą drogę pieszo, a co dopiero przejechać na rowerze. W przeciwieństwie do Tomka bardzo chętnie powalczyłbym z nim jeszcze raz. Trochę siara jechać na 24x36, a do tego doszło na podjeździe. Faktycznie, gdybym chciał walczyć na maksa i miał reanimację zapewnioną to spokojnie pociągnałbym te 6kmh na 24x28 przy jeszcze przyzwoitej kadencji. Spokojnie mogłem kręcić 60 obrotów i więcej, co sprawiało że mogłem Tomka (który miał coś pod 40 obrotów za co wielki szacun że w ogóle jechał) odstawiać nie nadwyrężając się zbytnio, szczególnie, ze i tak pot lał się ze mnie strumieniami. Najbardziej mnie wkurza to, ze na końcówce dałem się Tomkowi wyprzedzić, bo według znaków na niebie i ziemii było jeszcze półtora kilometra podjazdu. Okazało się, że jest około 400m i mimo, że zaatakowałem, Tomek spostrzegł to i nie dał się wyprzedzić. No cóż, a miałbym zdobycie szczytu zagwarantowane dzięki przewadze sprzętowej :) A tak jedyny szczyt na którym to ja miałem przewagę sprzętową umknął mi sprzed nosa. Przynajmniej czasowo podjazd mam wygrany, bo podjechałem w 1:15 (czas podjazdu z postojami 1:42)

Zjazd przedstawiał to, co chyba każdy kolejny, na odcinkach z zakrętami mam przewagę hamulców, dokręcam już w zakręcie i wyhamowuję na ostatnią chwilę. Dłuższe proste wygrywa Tomek, który po prostu kładzie się i rower sam jedzie. Mimo przewagi w postaci wagi przegrywam na tym polu niemiłosiernie, szczególnie jak już dokręcanie nic nie daje. Zjazdy za szybkie żeby robić jakiekolwiek zdjęcia, dlatego przerwa w fotorelacji na jakieś kilkanaście kilometrów ;-) Ogólnie jakby naprostować im te wszystkie serpentyny to leciałoby się 100 albo i więcej na godzinę. A tak trzeba co chwila hamować i przyspieszać. Dobrze chociaż że na Zoncolanie nie było za wiele samochodów.


Jak już wspomniałem wcześniej, na mostek wjechaliśmy troszkę później, ten moment nastał właśnie teraz :)


Jedną z wad Włoch jest to, że nie ma tam sklepów. Jeśli już są to zamknięte i właściwie nie wiadomo kiedy były otwarte. Dlatego też taka rzecz jak woda nie jest tam rzeczą o której zdobycie jest szczególnie łatwo. Podjazd na Zoncolan wycisnął z nas sporo wody, dlatego też ta sadzawka stojąca przy drodze okazała się wodą zycia.


Okropecznie mi się podobają te galerie czy tam półtunele czy jakkolwiek to nazwać. Kojarzą mi się z grą Need For Speed ;-) W każdym razie sporo ich było i często starałem się je fotografować.


Kwintesencja włoskiego miasteczka - cieniutka dróżka, przyklejone do niej budynki, całkowity brak chodnika a do tego często drzwi otwierające się na zewnątrz xD


Jeden z wielu widoków dla których na prawdę warto pokonywać te wszystkie górki.


Kolejny niespecjalnie okazały mostek, nad niespecjalnie okazałą rzeczką. Ale dobrze, że był.




Bo nie zawsze mostki były i czasem trzeba było przejechać przez bród.


Ajjj, brodziło się :)


Bo może jeszcze nie wiecie, ale z drugiej wysokości dzisiaj, nazywanej Forcella di Lavardet (1542mnpm) zjeżdżaliśmy szutrówką, czasem nawet kamieniówką.


Były momenty w których na prawdę żałowałem że nie ubrałem grubych bucików blurejowi.


Jednak było warto, bo dzięki niej dojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc wyprawy. Otoczeni przez wspaniały góry, prześwietne serpentyny pod nami, widoczek na dolinkę przed nami. Miodnie.


Mostek i dolinka.


I ja :)


Żeby było słitaśniej ^^


Między innymi o takich widokach mówię.


I takich.


Profil dzisiejszej trasy.

Profil samego Zoncolana


Trailer mrożącego krew w żyłach filmu ze zjazdu po serpentynach autorstwa platona z bikestats.


Film dokumentalny opisujący zjazd po serpentynach mojego autorstwa. Nagrywane w większości w nowatorskiej w tego typu produkcjach perspektywy kierownicy roweru górskiego. takie rozwiązanie zapewnia niesamowitą perspektywę, można poczuć te delikatne ruchy dłoni zaciskającej palce na klamkach hamulca.

Pogoda wyśmienicie dopisała. Chmury jedynie postraszyły. A chwilowe opady jakie nas spotkały dały jakże potrzebne ochłodzenie. Ogólnie po tym dniu można było spokojnie wracać do Polski - i tak byłoby co opowiadać na wiele kolejnych dni :)

Po wszystkim zajechaliśmy do Kampaniolo. Było już późno, więc zjedliśmy coś gotując na wodzie z fontanny oraz umyliśmy się korzystając z także fontannowej wody nalanej do miski. Spanie w aucie, nie wybieraliśmy się nawet na poszukiwania miejsca na namiot, po ciemku nie chciałem go rozbijać. Tym razem jednak przerzuciliśmy nasz dobytek na przednie siedzenia i spaliśmy na tyle. Właśnie, spaliśmy, bo udało mi się jednak coś przespać. Jednak lepsza pozycja i zmęczenie robią swoje.

Pierwszy dzień wyprawy i mam ustawione 3 życiówki:
1. największa osiągnięta na rowerze prędkość pobita o 11km/h - 86.8 km/h
2. największa wysokość na jaką wspiąłem się na rowerze, prędzej Praded 1491 m npm - obecnie Monte Zoncolan 1750 m npm
3. największe przewyższenie zrobione jednego dnia, wcześniej Dlouhé Stráně + Pradziad 3290 m - obecnie Monte Zoncolan (1750m) i Forcella di Lavardet (1542m) 3534 m

Alpy 2011 -start-

Piątek, 5 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, cel: turistas, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka

Jak już prawie wszystko udało się załatwić, bo nie wszystko się udało zrobić - nadeszła wiekopomna chwila, telefon od Tomka - "zaraz u Ciebie będę".

Nadjechał w trymiga, zarzucamy sprzęt w auto, blurej z liskiem na bagażnik i ruszamy. Najpierw na Decathlon i Auchan - muszę kupić karimatę i namiot oraz coś do jedzenia na drogę w samochodzie. Udało się w miarę uwinąć, tylko kolejka w kasie w Auchanie mnie spowolniła strasznie.


Tuż przed startem, auto już spakowane.

Wyjazd z Wrocławia wcale nie był łatwy i szybki, jak to zwykle w okolicach godziny 17. Jednak w miarę jak czas płynął jechaliśmy coraz szybciej. By potem oczywiście zwolnić - wjechaliśmy w Alpy austriackie. Niestety jasno to już nie było, jednak mimo to wyprawa zapowiadała się ciekawie. Ja nigdy nawet w naszych Tatrach nie byłem... co ze mnie za podróżnik ;-) No ale nic, za to wszędzie najpierw na rowerze docieram.



Gdzieś w Austrii.

Około 4 nad ranem zatrzymujemy się we Włoszech, gdzieś w Alpach, prawdopodobnie otoczeni górami ("prawdopodobnie" bo ciemno i nic nie widać). Tego dnia nie dane nam zaznać wypoczynku podczas snu - śpimy w aucie, Tomek na tylnych siedzeniach, ja z przodu... masakra, w stanie półprzytomności starałem się dotrwać do rana...


To właśnie tutaj staraliśmy się przespać przed rozpoczęciem pierwszej walki z Alpami.

I tak waśnie zaczęła się wyprawa życia :)

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum