Jura2011 - dzień 1 - Dolina Pradnika
Sobota, 27 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam, trip: Jura
Km: | 92.32 | Km teren: | 75.00 | Czas: | 06:00 | km/h: | 15.39 |
Pr. maks.: | 63.04 | Temperatura: | 34.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
To nie była lekka noc. Namiot rozkładany na drodze nie mógł leżeć idealnie. Pech chciał, że 99% kamuli pod namiotem było akurat pode mną. W tym ten jeden największy, który gniótł mnie w nerkę. Łoż w mordesku, ale mnie tego poranka nera rwała. Miałem totalnie odbity ten kamień w swoich plecach.
To co w takich wycieczkach jest najlepsze to zwykle widok tuż po przebudzeniu. Najgorsze noclegi, jak ten na dziko na plaży na Helu gdzie pocięty zostałem niemiłosiernie przez komary i starałem się spać z gałęzią pod plecami oraz ten, gdzie moja nerka spać miała na kamieniu dają rankiem piękne widoki. Stąd była piękna panorama na Kraków. Szkoda, że takie wiejskie dzielnice. Ale spanie naprzeciwko Wawelu to już byłby z leksza hardkor.
Nie wiem czy nie zostane zabity za publikację tego zdjęcia, ale cóż... Może dodam, że pozowane było ;-) Tak właśnie wyglądało nasze obozowisko. Rankiem obudziły nas śmigające po pobliskim polu traktory. Ogólna głupawka towarzyszyła nam przez znaczną część tego poranka. Ciągniki mielące dzikie namioty były jej nieodłącznym elementem.
Dość szybko udaje się nam pozbierać, zwinąć obozowisko i zapakować dobytek na rowery. Ruszamy dalej dziwnym szlakiem Fortyfikacji na który wczoraj nas wprowadziłem. Okazuje się, że jakieś 300 metrów od naszej miejscówy na spanie kończy się droga i zaczyna ścieżka przez haszcze, by potem właściwie całkiem zaniknąć. No cóż szlak pieszy. Już na starcie zaczynają się więc przygody. Całe szczęście dość szybko odnajdujemy asfalt i jeszcze przed wybiciem drugiego kilometra na liczniku jesteśmy na czerwonym pieszym Szlaku Orlich Gniazd, który to ma nas prowadzić.
Jeszcze przed wjazdem na właściwą część trasy robimy sobie popas pod spożywczakiem. Ja spożywam głównie sok pomarańczowy Cappy. Do tego kupujemy wodę - ja na podróż zabrałem kilka be-sportów z biedronki, ale jak na alpach dopełniam bidon wodą do pełna i nie piję ich na czysto.
Tutaj już wjazd w Dolinę Prądnika. Troszkę został ucywilizowany od mojej ostatniej wizyty tam, jednak nadal robi wrażenie. Zjazd tuż przy rzeczółce, a właściwie tuż przy urwisku spadającym do strumyczka ;-) Teraz dorobił się krawężników i został wyrównany, ale nadal jest fajnie, szczególnie pod sakwami.
Okazuje się, że o wodę na Jurze nawet łatwiej niz w Alpach ;-) Jednak jakoś tej wody raczej bym się nie napił bez gotowania.
To już prawie Ojców - wreszcie widać skałki porządne ^^
W Źródełku Miłości ktoś zasypał kamulami serduszko i nijak nie dało się go sfotografować tak, żeby przypominało kształtem cokolwiek innego niż ogórka... Więc po prostu zbeszcześciliśmy je myjąc twarze, ręce, nogi, co kto miał do umycia... może poza d...
Nie mogło też zabraknąć zdjęcia pod Bramą Krakowską. Tym razem nie było żadnego strażnika przyrody czy tam innego strażnika Ojcowskiego Parku Narodowego... więc wjechaliśmy za bramę na rowerach. Pamiętałem, ze nie da rady tam podjechać, bo schody i takie tam. Jakiś biker jakby na potwierdzenie moich obaw, podjechał kawałek i zjechał od razu - z moich obliczeń zawrócił na schodach. My jednak wpierw pomogliśmy niewiastom widocznym na zdjęciu w tle za mną uwiecznić się na tle Bramy Krakowskiej na przesłitaśnych fociach z Jury (Paweł pięknie zagrał u nich mistrza drugiego planu xD chciałbym mieć tę fotkę od nich) by następnie, podjechać pod schody i zadumać się na chwilę, cóż mamy dalej począć.
Rano było i nie myślałem, więc dałem się namówić na pchanie roweru pod schody. Miałem pełne sakwy żarcia i picia, do tego pare kluczy, 4 zapasowe dętki... no i w ogóle tony niepotrzebnego stuffu.
Ścieżka prowadziła nie gdzie indziej a do Jaskini Łokietka. Byłem pod jaskinią gdy poprzedni raz zwiedzałem te rejony, jednak do jaskini nie wchodziliśmy wówczas, bo rowery czekały niepilnowane pod bramą, a do jaskini nie dość, że płatny wstęp, to jeszcze trzeba czekać na przewodnika. Tym razem mieliśmy jednak dobry czas i nieco zmachaliśmy się podjazdem pod tą pieprzoną grotę. Cali mokrzy postanowiliśmy, ze sobie poczekamy, zapłacimy i wejdziemy do jaskini. Przy kupnie biletu pani stwierdziła, że broda dodaje powagi i muszę pokazać legitkę... poczułem się staro xD No nic, w jaskini w zasadzie nic ciekawego, udało się jednak zrobić kilka surrealistycznych zdjęć, na których nic nie widać, ale jednak ciekawe plany kolorowe powstały, dlatego wrzucę.
W zasadzie to wyglądały by lepiej te fotki, ale nie można było błyskiem walić ze względu na nietoperze, które sobie żyją w jaskini. Nawet się jeden obudził i polatał żeby postraszyć kobiety.
Jaskinia miała dwie główne zalety:
1. przewodnik - gawędziarz, fantasta, który opowiadał o tych ścianach z taką pasją, że w pewnym momencie zauważył na jednej ze ścian sarnę... ale jednak obróconą tyłem... było to niesamowicie odkrywcze i niektórzy zaczęli się na to śmiać ;-)
2. ochłoda, w jaskini panowała temperatura kilka stopni powyżej zera, na prawdę fantastycznie się tam czułem, powrót do 35 stopni na zewnątrz nie był łatwy ani przyjemny ;-)
Zostałem przyłapany jak sprowadzam rower ;-) Zjazd z jaskini szlakiem niebieskim (podjazd był czarnym). Jednak niewiele się one od siebie różnią - znowu schody - na tych jednak dało się jechać sporą część, bo w dół ;-) Docieramy do punktu widokowego na Ojców.
W tej scenerii robimy konkurs na głupią minę (którego wyniki jednak zachowam dla siebie, głupich min jeszcze będzie sporo na fotkach tutaj) i szybko schodzimy, bo po piętach depcze nam wycieczka szkolna (albo przedszkolna).
I już po chwili docieramy na zamek. Gdy byłem tam ostatnio pogoda nie rozpieszczała, na zamku byli jedynie studenci archeologii, którzy wykorzystywani jako tania siła robocza rozkopywali pędzelkami do golenia ziemię w okolicy studni. Na samym zamku nie było nic ciekawego, w związku z czym namawiam Pawła, żeby ominąć jego zwiedzania. Przystaje bez dyskusji na taką decyzję, myślę, że nic na tym nie stracił.
Za zamkiem ścieżka piesza zrobiła się na prawdę nieznośna. Zapewne większość przemieszcza się tam drogą, która idzie tuż obok. Lasy pokrzyw niemiłosiernie walczyły z możliwością zachorowania na reumatyzm. Zapewne przed 80 nie poznam tego pojęcia, tak mnie popokrzywiły (co właściwie robią pokrzywy?)
Były momenty, że szlak pieszy wyglądał super, szedł jakąś polną/leśną drogą. Ale wtedy zwykle okazywało się, że się pogubiliśmy ^^
Ostatecznie przy jednym z podejść (celowo nie używam słowa podjazd, bo był to singletrack o nachyleniu w pobliżu 50 stopni) poddaliśmy się i zjechaliśmy te parę metrów na drogę asfaltową. Okazało się, że to było ostatnie wzniesienie, które szło obok drogi i tuż za nim pieszy szlak dołączał na rowerowego na asfalcie.
Po chwili docieramy do przesławnej Maczugi Herkulesa i Zamku Pieskowa Skała. Potem tylko podjazd pod zamek, który wcale lekki nie jest. Kolejny już podjazd, który równa się z Alpejskimi, tylko jest jakieś 30x krótszy ;-)
Na nielegalu robię zdjęcie ogrodów pod zamkiem. Nie wolno chodzić po murach, ale wtedy jeszcze nie widziałem tego napisu, więc taki nieświadomy nielegal.
Zamek miał już zdjęcie z Maczugą Herkulesa, to teraz z Herkulesem ;-)
Nie miałem szerokokątnego obiektywu, żeby ujął cały zamek. Nie chciało mi się obracać dookoła żeby kleić z tego panoramę zamku, więc macie tutaj taki zastępczy ogólny widok zamku. Więcej jego słitaśnych fotek zapewne będzie w internecie, bo na wszystkich moich zdjęciach jest ktoś kto robi sobie akurat słitaśną focię ;-)
Potem był kolejny krótki popas, na którym towarzyszył nam generał. Facet, który może rozrabiać, bo policjanci go nie tykają. Ale nie o taką Polskę walczył. Mimo to Bóg miał być z nami, bo dobre z nas chłopaki. Pozdrawiamy panie generale i meldujemy: zadanie wykonane!
Dalej były fragmenty polnych dróg, które właściwie niczym się nie różniły od tych polnych dróg w pozostałej części polski.
Mimo to walnąłem sobie panoramkę. Fajnie takie zdjęcia się ogląda potem. Zdecydowanie lepiej przedstawiają krajobraz niż pojedyncze zdjęcie czy ich seria.
Pokonaliśmy te wszystkie pola by dotrzeć do przejazdu kolejowego, który przecinał nam szlak. Przebiliśmy przez niego i droga znienacka zrobiła się autostradą ;-)
Opis przy poprzednim zdjęciu powinien zdradzić co bardziej zorientowanym osobom gdzie byliśmy. W tle zamek Rabsztyn.
Na szczyt nie udaje się podjechać. Przesławne Jurajskie piachy i kąt nachylenia... no i jednak już zmęczenie sprawiają, ze trzeba podprowadzić. Nie pierwszy i nie ostatni raz pieszy szlak ma swoje momenty. Pod zamkiem Olkuski Dom Kultury pogrywa Deep Purle i w ogóle całkiem niezłą muzę. Jednak podobnie jak w przypadku Ojcowa - jest opłata, a wcześniej jej nie było. Nie chce mi się wchodzić na zamek, a Paweł też odpuszcza, mimo, że mówiłem żeby sobie poszedł. W zasadzie jak nie można wejść w te nielegalne rejony zamku a do tego trzeba za to płacić, to zamek traci na atrakcyjności. Zresztą ogólnie to najlepszy byłby żeby się na nim rozbić z namiotem... no ale...
Ruszamy na Olkusz, zjeść coś. Najpierw odwiedzamy biedronkę, potem jedziemy poszukać jakiejś knajpki gdzie będzie można coś zjeść. Znajdujemy Rynek, niestety całkiem w remoncie. Udaje się jednak znaleźć otwarte miejsce, lokalna pani nazywa jest "Warka" zapewne od parasoli z takim napisem, jednak nazwa to chyba "Piwiarnia". Całkiem przyzwoita porcja jedzenia za 15 zeta się dostaje. Do tego nie wytrzymuje i kupuje chociaż małe piwko, które dzięki chłodowi sprawia, że już nic mi się nie chce. Zostałbym tam i pił piwo do nocy ;-)
Ruszamy jednak dalej, chcę tego dnia zrobić więcej niż ostatnio się udało. Bo poprzednim razem nocleg wypadł właśnie pod Olkuszem. My mamy dopiero godzinę 17:30 więc odbijamy ze szlaku i jedziemy na azymut w stronę Pustyni Błędowskiej.
Kiedy jesteśmy już dość blisko pustynii, jednak wcale nie wiemy gdzie i jak do niej zjechać wyprzedza nas jakiś miejscowy biker. Doganiam go i wypytuję o drogę. Jest na tyle miły, że postanawia nas zaprowadzić na miejsce. Podjeżdżamy więc prowadzeni przez miejscowego. Na podjeździe pod punkt widokowy odstawiam zarówno jego jak i Pawła daleko w tyle mimo, że nie używam pełnej mocy ;-) Robienie 10% podjazdów z prędkością ponad 20kmh z sakwami... Może w Alpach się wytrenowałem i moje moce na chwilowe depnięcie wzrosły?
Jeden z lepszych widoków. Podobno z tego punktu widokowego widać hutę Katowice (Paweł, ta huta jest chyba w Krakowie jak sobie właśnie przypominam ;-) oraz koksownie, a przynajmniej ich kominy)
Nasz przewodnik trafia na nas znowu i podprowadza kawałek w stronę przesławnego miejsca z bunkrami. Wielkie dzięki za pomoc. Bez wsparcia w poszukiwaniu drogi nie udałoby nam się znaleźć jakże przezacnego noclegu jaki udało nam się znaleźć (ale o tym potem).
Szkoda, że mam dziury w butach, bo przez to nałapałem masę piasku i nie było zbyt przyjemnie. Chociaż woda z piaskiem ponoć dobrze myje, więc pot z piaskiem.... no dobra, nie ważne.
Siadłem na bunkrze i chciałem zdjęcie skoro już się na niego wdrapałem. Paweł oczywiście zamiast chwycić bunkier, piasek i mnie postanowił chwycić mnie i rysunek kutasa nad którym nieświadomy siadłem... W sumie wyszła całkiem zabawna fotka ;-)
Moje podejrzenia o celowości kadrowania potwierdza kolejne zdjęcie na karcie pamięci.
Jako, że nie było najwięcej tych głupich min, to dodam chociaż jedno zdjęcie z tajnej serii Reterded Tourists.
Na nocleg postanawiam podjechać jak najbliżej w stronę Smolenia. Przyznam się bez bicia, że marzy mi się nocleg na samym zamku Smoleń, który po prostu kocham od ostatniej wizyty na nim.
Paweł wynajduje na mojej mapie pole namiotowe w miejscowości Bydlin. Akurat jest ona w stronę szlaku i Smolenia, więc postanawiamy właśnie tam uderzyć. Dość żwawym tempem docieramy z Chechła do miejscowości Kwaśniów Dolny. Tam kupuję wodę i parę innych spożywczych drobiazgów. Jutro niedziela, więc na start trzeba będzie mieć przynajmniej coś do picia, bo sklepy mogą być zamknięte. Zanim docieramy do Bydlina robi się już ciemno. Jednak przeliczyłem się o czasie zachodu słońca w Polsce. Jeszcze działam na czasie Francuskim, gdzie słońce wstawało i zachodziło godzinę później. W Bydlinie wypytujemy mieszkańców o nocleg, czy coś wiedzą na temat owego pola namiotowego.
Napotkani państwo tłumaczą, że coś, kiedyś, gdzieś na ulicy Turystycznej było, ale raczej już nie ma i żeby jechać 10km dalej do Domaniewic. Trudna sprawa, więc zarządzam, żeby najpierw poszukać tutaj i może nawet dziko się rozbić a dopiero potem uderzać te 10km dalej. I tak jest już ciemno, więc nie ma większej różnicy tu czy tam. Szczęście się do nas uśmiecha i trafiają nam się właściciele Agroturystyki. Mimo, że mieliśmy spać w namiocie, to za 30 zeta na osobe w pokoju 4 osobowym kto by się nie zdecydował przespać ;-) Dzień nie był lekki, a jednak rozbijanie się po ciemku to nie jest coś co uwielbiam (chociaż zaczynam być w tym na prawdę dobry). Ogólnie nocleg w Bydlinie uważam za najlepiej zainwestowane 30zł w życiu. Prysznic, łóżko, rowerki pod dachem schowane (na korytarzu normalnie). Ale to byłoby i w innych miejscach. Prawdziwe luksusy zaczęły się potem. Najpierw zostaliśmy uraczeni smażonym w głębokim oleju dorszem. Potem była i beherovka i inne frykasy. Ogólnie impreza przy ruszcie się zrobiła na całego. Nieopodal położone morze i bryza troszkę nas schładzały, ale mimo to spalenie Runcajsa i Kapitana Ameryki było świetną zabawą. Tą część opowieści zrozumieją tylko uświadomieni ;-) dlatego skwituję może krótko - Agroturystyka Bydlin - PO-LE-CA-MY!
Ogólnie piękny wyprawowy dzień. Sakwiarsko, spontanicznie, turystycznie. Sporo więcej zwiedzania niż jazdy. Nawet mimo pominięcia paru punktów, przeoczenia kilku... i tak było prześwietnie.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
To nie była lekka noc. Namiot rozkładany na drodze nie mógł leżeć idealnie. Pech chciał, że 99% kamuli pod namiotem było akurat pode mną. W tym ten jeden największy, który gniótł mnie w nerkę. Łoż w mordesku, ale mnie tego poranka nera rwała. Miałem totalnie odbity ten kamień w swoich plecach.
To co w takich wycieczkach jest najlepsze to zwykle widok tuż po przebudzeniu. Najgorsze noclegi, jak ten na dziko na plaży na Helu gdzie pocięty zostałem niemiłosiernie przez komary i starałem się spać z gałęzią pod plecami oraz ten, gdzie moja nerka spać miała na kamieniu dają rankiem piękne widoki. Stąd była piękna panorama na Kraków. Szkoda, że takie wiejskie dzielnice. Ale spanie naprzeciwko Wawelu to już byłby z leksza hardkor.
Nie wiem czy nie zostane zabity za publikację tego zdjęcia, ale cóż... Może dodam, że pozowane było ;-) Tak właśnie wyglądało nasze obozowisko. Rankiem obudziły nas śmigające po pobliskim polu traktory. Ogólna głupawka towarzyszyła nam przez znaczną część tego poranka. Ciągniki mielące dzikie namioty były jej nieodłącznym elementem.
Dość szybko udaje się nam pozbierać, zwinąć obozowisko i zapakować dobytek na rowery. Ruszamy dalej dziwnym szlakiem Fortyfikacji na który wczoraj nas wprowadziłem. Okazuje się, że jakieś 300 metrów od naszej miejscówy na spanie kończy się droga i zaczyna ścieżka przez haszcze, by potem właściwie całkiem zaniknąć. No cóż szlak pieszy. Już na starcie zaczynają się więc przygody. Całe szczęście dość szybko odnajdujemy asfalt i jeszcze przed wybiciem drugiego kilometra na liczniku jesteśmy na czerwonym pieszym Szlaku Orlich Gniazd, który to ma nas prowadzić.
Jeszcze przed wjazdem na właściwą część trasy robimy sobie popas pod spożywczakiem. Ja spożywam głównie sok pomarańczowy Cappy. Do tego kupujemy wodę - ja na podróż zabrałem kilka be-sportów z biedronki, ale jak na alpach dopełniam bidon wodą do pełna i nie piję ich na czysto.
Tutaj już wjazd w Dolinę Prądnika. Troszkę został ucywilizowany od mojej ostatniej wizyty tam, jednak nadal robi wrażenie. Zjazd tuż przy rzeczółce, a właściwie tuż przy urwisku spadającym do strumyczka ;-) Teraz dorobił się krawężników i został wyrównany, ale nadal jest fajnie, szczególnie pod sakwami.
Okazuje się, że o wodę na Jurze nawet łatwiej niz w Alpach ;-) Jednak jakoś tej wody raczej bym się nie napił bez gotowania.
To już prawie Ojców - wreszcie widać skałki porządne ^^
W Źródełku Miłości ktoś zasypał kamulami serduszko i nijak nie dało się go sfotografować tak, żeby przypominało kształtem cokolwiek innego niż ogórka... Więc po prostu zbeszcześciliśmy je myjąc twarze, ręce, nogi, co kto miał do umycia... może poza d...
Nie mogło też zabraknąć zdjęcia pod Bramą Krakowską. Tym razem nie było żadnego strażnika przyrody czy tam innego strażnika Ojcowskiego Parku Narodowego... więc wjechaliśmy za bramę na rowerach. Pamiętałem, ze nie da rady tam podjechać, bo schody i takie tam. Jakiś biker jakby na potwierdzenie moich obaw, podjechał kawałek i zjechał od razu - z moich obliczeń zawrócił na schodach. My jednak wpierw pomogliśmy niewiastom widocznym na zdjęciu w tle za mną uwiecznić się na tle Bramy Krakowskiej na przesłitaśnych fociach z Jury (Paweł pięknie zagrał u nich mistrza drugiego planu xD chciałbym mieć tę fotkę od nich) by następnie, podjechać pod schody i zadumać się na chwilę, cóż mamy dalej począć.
Rano było i nie myślałem, więc dałem się namówić na pchanie roweru pod schody. Miałem pełne sakwy żarcia i picia, do tego pare kluczy, 4 zapasowe dętki... no i w ogóle tony niepotrzebnego stuffu.
Ścieżka prowadziła nie gdzie indziej a do Jaskini Łokietka. Byłem pod jaskinią gdy poprzedni raz zwiedzałem te rejony, jednak do jaskini nie wchodziliśmy wówczas, bo rowery czekały niepilnowane pod bramą, a do jaskini nie dość, że płatny wstęp, to jeszcze trzeba czekać na przewodnika. Tym razem mieliśmy jednak dobry czas i nieco zmachaliśmy się podjazdem pod tą pieprzoną grotę. Cali mokrzy postanowiliśmy, ze sobie poczekamy, zapłacimy i wejdziemy do jaskini. Przy kupnie biletu pani stwierdziła, że broda dodaje powagi i muszę pokazać legitkę... poczułem się staro xD No nic, w jaskini w zasadzie nic ciekawego, udało się jednak zrobić kilka surrealistycznych zdjęć, na których nic nie widać, ale jednak ciekawe plany kolorowe powstały, dlatego wrzucę.
W zasadzie to wyglądały by lepiej te fotki, ale nie można było błyskiem walić ze względu na nietoperze, które sobie żyją w jaskini. Nawet się jeden obudził i polatał żeby postraszyć kobiety.
Jaskinia miała dwie główne zalety:
1. przewodnik - gawędziarz, fantasta, który opowiadał o tych ścianach z taką pasją, że w pewnym momencie zauważył na jednej ze ścian sarnę... ale jednak obróconą tyłem... było to niesamowicie odkrywcze i niektórzy zaczęli się na to śmiać ;-)
2. ochłoda, w jaskini panowała temperatura kilka stopni powyżej zera, na prawdę fantastycznie się tam czułem, powrót do 35 stopni na zewnątrz nie był łatwy ani przyjemny ;-)
Zostałem przyłapany jak sprowadzam rower ;-) Zjazd z jaskini szlakiem niebieskim (podjazd był czarnym). Jednak niewiele się one od siebie różnią - znowu schody - na tych jednak dało się jechać sporą część, bo w dół ;-) Docieramy do punktu widokowego na Ojców.
W tej scenerii robimy konkurs na głupią minę (którego wyniki jednak zachowam dla siebie, głupich min jeszcze będzie sporo na fotkach tutaj) i szybko schodzimy, bo po piętach depcze nam wycieczka szkolna (albo przedszkolna).
I już po chwili docieramy na zamek. Gdy byłem tam ostatnio pogoda nie rozpieszczała, na zamku byli jedynie studenci archeologii, którzy wykorzystywani jako tania siła robocza rozkopywali pędzelkami do golenia ziemię w okolicy studni. Na samym zamku nie było nic ciekawego, w związku z czym namawiam Pawła, żeby ominąć jego zwiedzania. Przystaje bez dyskusji na taką decyzję, myślę, że nic na tym nie stracił.
Za zamkiem ścieżka piesza zrobiła się na prawdę nieznośna. Zapewne większość przemieszcza się tam drogą, która idzie tuż obok. Lasy pokrzyw niemiłosiernie walczyły z możliwością zachorowania na reumatyzm. Zapewne przed 80 nie poznam tego pojęcia, tak mnie popokrzywiły (co właściwie robią pokrzywy?)
Były momenty, że szlak pieszy wyglądał super, szedł jakąś polną/leśną drogą. Ale wtedy zwykle okazywało się, że się pogubiliśmy ^^
Ostatecznie przy jednym z podejść (celowo nie używam słowa podjazd, bo był to singletrack o nachyleniu w pobliżu 50 stopni) poddaliśmy się i zjechaliśmy te parę metrów na drogę asfaltową. Okazało się, że to było ostatnie wzniesienie, które szło obok drogi i tuż za nim pieszy szlak dołączał na rowerowego na asfalcie.
Po chwili docieramy do przesławnej Maczugi Herkulesa i Zamku Pieskowa Skała. Potem tylko podjazd pod zamek, który wcale lekki nie jest. Kolejny już podjazd, który równa się z Alpejskimi, tylko jest jakieś 30x krótszy ;-)
Na nielegalu robię zdjęcie ogrodów pod zamkiem. Nie wolno chodzić po murach, ale wtedy jeszcze nie widziałem tego napisu, więc taki nieświadomy nielegal.
Zamek miał już zdjęcie z Maczugą Herkulesa, to teraz z Herkulesem ;-)
Nie miałem szerokokątnego obiektywu, żeby ujął cały zamek. Nie chciało mi się obracać dookoła żeby kleić z tego panoramę zamku, więc macie tutaj taki zastępczy ogólny widok zamku. Więcej jego słitaśnych fotek zapewne będzie w internecie, bo na wszystkich moich zdjęciach jest ktoś kto robi sobie akurat słitaśną focię ;-)
Potem był kolejny krótki popas, na którym towarzyszył nam generał. Facet, który może rozrabiać, bo policjanci go nie tykają. Ale nie o taką Polskę walczył. Mimo to Bóg miał być z nami, bo dobre z nas chłopaki. Pozdrawiamy panie generale i meldujemy: zadanie wykonane!
Dalej były fragmenty polnych dróg, które właściwie niczym się nie różniły od tych polnych dróg w pozostałej części polski.
Mimo to walnąłem sobie panoramkę. Fajnie takie zdjęcia się ogląda potem. Zdecydowanie lepiej przedstawiają krajobraz niż pojedyncze zdjęcie czy ich seria.
Pokonaliśmy te wszystkie pola by dotrzeć do przejazdu kolejowego, który przecinał nam szlak. Przebiliśmy przez niego i droga znienacka zrobiła się autostradą ;-)
Opis przy poprzednim zdjęciu powinien zdradzić co bardziej zorientowanym osobom gdzie byliśmy. W tle zamek Rabsztyn.
Na szczyt nie udaje się podjechać. Przesławne Jurajskie piachy i kąt nachylenia... no i jednak już zmęczenie sprawiają, ze trzeba podprowadzić. Nie pierwszy i nie ostatni raz pieszy szlak ma swoje momenty. Pod zamkiem Olkuski Dom Kultury pogrywa Deep Purle i w ogóle całkiem niezłą muzę. Jednak podobnie jak w przypadku Ojcowa - jest opłata, a wcześniej jej nie było. Nie chce mi się wchodzić na zamek, a Paweł też odpuszcza, mimo, że mówiłem żeby sobie poszedł. W zasadzie jak nie można wejść w te nielegalne rejony zamku a do tego trzeba za to płacić, to zamek traci na atrakcyjności. Zresztą ogólnie to najlepszy byłby żeby się na nim rozbić z namiotem... no ale...
Ruszamy na Olkusz, zjeść coś. Najpierw odwiedzamy biedronkę, potem jedziemy poszukać jakiejś knajpki gdzie będzie można coś zjeść. Znajdujemy Rynek, niestety całkiem w remoncie. Udaje się jednak znaleźć otwarte miejsce, lokalna pani nazywa jest "Warka" zapewne od parasoli z takim napisem, jednak nazwa to chyba "Piwiarnia". Całkiem przyzwoita porcja jedzenia za 15 zeta się dostaje. Do tego nie wytrzymuje i kupuje chociaż małe piwko, które dzięki chłodowi sprawia, że już nic mi się nie chce. Zostałbym tam i pił piwo do nocy ;-)
Ruszamy jednak dalej, chcę tego dnia zrobić więcej niż ostatnio się udało. Bo poprzednim razem nocleg wypadł właśnie pod Olkuszem. My mamy dopiero godzinę 17:30 więc odbijamy ze szlaku i jedziemy na azymut w stronę Pustyni Błędowskiej.
Kiedy jesteśmy już dość blisko pustynii, jednak wcale nie wiemy gdzie i jak do niej zjechać wyprzedza nas jakiś miejscowy biker. Doganiam go i wypytuję o drogę. Jest na tyle miły, że postanawia nas zaprowadzić na miejsce. Podjeżdżamy więc prowadzeni przez miejscowego. Na podjeździe pod punkt widokowy odstawiam zarówno jego jak i Pawła daleko w tyle mimo, że nie używam pełnej mocy ;-) Robienie 10% podjazdów z prędkością ponad 20kmh z sakwami... Może w Alpach się wytrenowałem i moje moce na chwilowe depnięcie wzrosły?
Jeden z lepszych widoków. Podobno z tego punktu widokowego widać hutę Katowice (Paweł, ta huta jest chyba w Krakowie jak sobie właśnie przypominam ;-) oraz koksownie, a przynajmniej ich kominy)
Nasz przewodnik trafia na nas znowu i podprowadza kawałek w stronę przesławnego miejsca z bunkrami. Wielkie dzięki za pomoc. Bez wsparcia w poszukiwaniu drogi nie udałoby nam się znaleźć jakże przezacnego noclegu jaki udało nam się znaleźć (ale o tym potem).
Szkoda, że mam dziury w butach, bo przez to nałapałem masę piasku i nie było zbyt przyjemnie. Chociaż woda z piaskiem ponoć dobrze myje, więc pot z piaskiem.... no dobra, nie ważne.
Siadłem na bunkrze i chciałem zdjęcie skoro już się na niego wdrapałem. Paweł oczywiście zamiast chwycić bunkier, piasek i mnie postanowił chwycić mnie i rysunek kutasa nad którym nieświadomy siadłem... W sumie wyszła całkiem zabawna fotka ;-)
Moje podejrzenia o celowości kadrowania potwierdza kolejne zdjęcie na karcie pamięci.
Jako, że nie było najwięcej tych głupich min, to dodam chociaż jedno zdjęcie z tajnej serii Reterded Tourists.
Na nocleg postanawiam podjechać jak najbliżej w stronę Smolenia. Przyznam się bez bicia, że marzy mi się nocleg na samym zamku Smoleń, który po prostu kocham od ostatniej wizyty na nim.
Paweł wynajduje na mojej mapie pole namiotowe w miejscowości Bydlin. Akurat jest ona w stronę szlaku i Smolenia, więc postanawiamy właśnie tam uderzyć. Dość żwawym tempem docieramy z Chechła do miejscowości Kwaśniów Dolny. Tam kupuję wodę i parę innych spożywczych drobiazgów. Jutro niedziela, więc na start trzeba będzie mieć przynajmniej coś do picia, bo sklepy mogą być zamknięte. Zanim docieramy do Bydlina robi się już ciemno. Jednak przeliczyłem się o czasie zachodu słońca w Polsce. Jeszcze działam na czasie Francuskim, gdzie słońce wstawało i zachodziło godzinę później. W Bydlinie wypytujemy mieszkańców o nocleg, czy coś wiedzą na temat owego pola namiotowego.
Napotkani państwo tłumaczą, że coś, kiedyś, gdzieś na ulicy Turystycznej było, ale raczej już nie ma i żeby jechać 10km dalej do Domaniewic. Trudna sprawa, więc zarządzam, żeby najpierw poszukać tutaj i może nawet dziko się rozbić a dopiero potem uderzać te 10km dalej. I tak jest już ciemno, więc nie ma większej różnicy tu czy tam. Szczęście się do nas uśmiecha i trafiają nam się właściciele Agroturystyki. Mimo, że mieliśmy spać w namiocie, to za 30 zeta na osobe w pokoju 4 osobowym kto by się nie zdecydował przespać ;-) Dzień nie był lekki, a jednak rozbijanie się po ciemku to nie jest coś co uwielbiam (chociaż zaczynam być w tym na prawdę dobry). Ogólnie nocleg w Bydlinie uważam za najlepiej zainwestowane 30zł w życiu. Prysznic, łóżko, rowerki pod dachem schowane (na korytarzu normalnie). Ale to byłoby i w innych miejscach. Prawdziwe luksusy zaczęły się potem. Najpierw zostaliśmy uraczeni smażonym w głębokim oleju dorszem. Potem była i beherovka i inne frykasy. Ogólnie impreza przy ruszcie się zrobiła na całego. Nieopodal położone morze i bryza troszkę nas schładzały, ale mimo to spalenie Runcajsa i Kapitana Ameryki było świetną zabawą. Tą część opowieści zrozumieją tylko uświadomieni ;-) dlatego skwituję może krótko - Agroturystyka Bydlin - PO-LE-CA-MY!
Ogólnie piękny wyprawowy dzień. Sakwiarsko, spontanicznie, turystycznie. Sporo więcej zwiedzania niż jazdy. Nawet mimo pominięcia paru punktów, przeoczenia kilku... i tak było prześwietnie.