italia2013 - dzien 2 - grozne San Leo
Wtorek, 25 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 89.07 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 20.63 |
Pr. maks.: | 67.75 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1138m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
//tutaj będzie spis treści jak ukończę relację z wyprawy
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.