na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

dist: 100 and more

Dystans całkowity:12296.55 km (w terenie 821.50 km; 6.68%)
Czas w ruchu:500:36
Średnia prędkość:24.56 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:31367 m
Liczba aktywności:101
Średnio na aktywność:121.75 km i 4h 57m
Więcej statystyk

WRO - BYC

Sobota, 10 września 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more
Km: 105.98 Km teren: 1.00 Czas: 03:24 km/h: 31.17
Pr. maks.: 42.41 Temperatura: 25.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
W tygodniu śmigałem do pracy samochodem który dostałem pod opiekę, dlatego wrześniowy przebieg jakoś nie rośnie. Na weekend miałem także samochodem pojechać do rodziców. Jednak prognoza pogody mówiła, że będzie lato w ten weekend i... sprawdziła się. Dlatego też nie można było nie pojeździć.

Wiatr nie był specjalnie korzystny, dlatego czas uznaję za jeden z lepszych. Właściwie od początku zacząłem cisnąć zdrowo w pedały. Jak tylko wyjechałem za miasto średnia zaczęła systematycznie piąć się w górę i już po 10km była w okolicy 30kmh. Po pierwszych 30km postanawiam zrobić jazdę beż żadnej przerwy a to oznacza, że można dać z siebie wszystko, bo mięśnie się na postoju nie zastoją.

Spotyka mnie jednak niespodzianka. Kiedy wjeżdżam do Namysłowa wyprzedza mnie samochód po czym zwalnia. Daje się wyprzedzić dwóm innym i jakby czeka żeby mnie holować ;-) no to daje pod 40kmh żeby dojść i się za nim trzymać, a tu... zwalnia i zjeżdża na środek - to wiele wyjaśnia, pewnie chcieli w lewo skręcić i nie będzie holowanka... jednak gdy wpadam na prawą strone i chcę wyprzedzać 'skręcający' samochód z okna wychyla się facet i mówi, żebym się zatrzymał.

Zatrzymałem się, bo wyglądali niegroźnie. Okazało się, że to Namysłowska Grupa Rowerowa chciałaby mnie zwerbować. Niestety, jako obywatel Wrocławia mam troszkę za daleko, żeby wspólnie trenować. Jednak biorę kontakt, może się kiedyś wybierzemy na wspólny treningowy weekend gdzieś w górach :) Albo wciągnę ich na bs przynajmniej ;-)

Niestety ten postój wiele mnie kosztował. Jak przed nim jechało mi się wyśmienicie, to po nim nie dość, że ledwo ruszyłem, to już się na takie obroty wejść nie udało. Sporo walki kosztowało mnie utrzymanie średniej.

W Skałągach imal nie umrzyłem ze zmęczenia, pod kościół poszalałem i podjechałem z prędkością 38kmh, niestety tuż za nim padłem psychicznie i spadło na 24kmh. Jednak potem prosta na Biskupice leciała w okolicach 38kmh i znacznie podniosła średnią. Z bdb prędkością doleciałem aż do skrzyżowania z główną, od tamtego momentu wykorzystując wszelkie siły jechałem ledwo 25-28kmh, ale udało się utrzymać srednią ponad 30 :) W domu nie mogłem nogami poruszać. Daaawno się tak nie zajechałem.

BYC-WRO

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: foto
Km: 136.05 Km teren: 2.00 Czas: 05:51 km/h: 23.26
Pr. maks.: 45.85 Temperatura: 30.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 289m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj postanowiłem wrócić do Wrocławia. Trzeba pozałatwiać kilka spraw. Zjadłem obiad, wypiłem hektolitry kompotu śliwkowego i zakulbaczyłem konia.

Ruszyłem na Kluczbork z myślą odebrania prawa jazdy. W Starostwie poszło całkiem sprawnie. Nikt nie ukradł mi roweru stojącego bez opieki przed budynkiem. Z Kluczborka pokierowały mnie mapy googla. Chciałem jednak ominąć główną i poznać nowe ścieżki, zjechałem z wyznaczonej trasy na Bogacicę.

Zaraz za Bogacicą wpadł mi teren, bo za Krężelem przez który jechałem kończy się asfalt.


Wbrew pozorom poza amboną na tym zdjęciu jest droga którą jechałem.


Coroczna inwazja kosmitów przyjmujących walcowate kształty dla niepoznaki.

Dalej fragmenty już daaaawno nie odwiedzane, między innymi


Zawiść - jak za dawnych lat zrobiłem focię znaku :)


Paryż - jak wyżej fotka znaku.


Pokój - też mnie tam dawno nie widzieli.


Popas zrobiłem sobie w Oazie pod Dębem.


A tutaj nowinka do kolekcji zdjęć tablic z nazwami miejscowości - Śmiechowice xD

Ogólnie to trasa nudna jak flaki z olejem. Jednak od 3 dni szukam chwilki w której możnaby sobie spokojnie poleżeć, popatrzeć na chmurki i odprężyć się. Nie udało mi się ani poleżeć na molo, ani na mojej ukochanej brzozie... to dzisiaj wrzuciłem tak wolne tempo jakbym sobie leżał na drzewku albo innym molo i spokojnie jechałem. Cały dzień pod wiatr było, także spokojne tempo było na prawdę spokojne :) Ogólnie trasa nieco krąży, bo przejechałem chyba przez wszystkie możliwe remontowane i łatane odcinki dróg w województwie opolskim, a jeszcze mnie objazd do Jelcza-Laskowic dotknął, który i tak nie był taki najgorszy, najgorsze były fragmenty dróg sypane kamykami na smołe... jak ja tego nie lubie, wrrrrrr...

MXS ustawnowiony we Wrocławiu za ciężarówką, aż do Wrocławia wynosił 34 z czymś :)

Poniżej trasa, wrzuciłem, żeby mieć wysokość obliczoną ^^

WRO - BYC

Sobota, 20 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more
Km: 106.96 Km teren: 4.00 Czas: 03:25 km/h: 31.31
Pr. maks.: 46.27 Temperatura: 24.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Klasyka. Pół dnia uploadowałem i porządkowałem zdjęcia z Alp a potem ruszyłem na chatę. Trzeba rodzicom pokaz zdjęć przedstawić :)

Postanowiłem pojechać drogą sugerowaną przez maps.google.com okazało się to nienajlepszą decyzją. Wreszcie znalazłem most na Psie Pole, którego zmyło podczas powodzi a opowiadał mi o nim Tomek. Dlaczego akurat dzisiaj musiałem trafić na ten most? Wpadło mi 4 km w terenie, po 2 do mostu i od mostu do drogi. Średnia na tym odcinku 14km/h.

Wypad na asfalt i z wiaterem w plecy. Sporo było odcinków jechanych na przelotowej 38km/h. Pierwszy przystanek w Namysłowie pod lidlem - kupuje nektar pomarańczowy, bo mój ulubiony bananowy jakoś ostatnio w lidlach nie występuje. Od 22 mają mieć w lidlach kurtki rowerowe za 55zł. Choćby z ciekawości pooglądać wypadałoby wpaść :) Podczas popasu na parkingu atakują mnie osy. Zbieram manatki i lecę dalej - zapominam wpiąć licznik i tracę z kilometr dystansu. Za to pewnie średnia dzięki temu mniej spadła, bo ruszanie od 0 zawsze ją obniża.

W Skałągach pod górkę postanawiam dać ostro w pedały, podjeżdżam z prędkością 34kmh, w nogach ogień i nie jestem w stanie nic wykręcić na prostej. Nawet zjazd na Kochłowice ledwo 42kmh. Za to podjazdu w Kochłowice praktycznie nie odczuwam, prawie jak po płaskim. Do skrzyżowania w Biskupicach wstrzymuje mnie jakieś auto... Potem nie mam już za bardzo sił, jednak sporo ciśnięcia było, staram się jechać tak, żeby ciężko wypracowana średnia za bardzo z 31.27 nie spadła. Ale ciężko mi nawet 28kmh utrzymać, bo wiatr po skręcie o 90 stopni uderza z boku w twarz. Ostatni zryw jak zwykle pod Wałową, udaje się podjechać na 34kmh. Na przejściu dla pieszych pod blokiem wypinam licznik i umieram ;-) Ledwo pokonuje ostatnie 150 metrów do domu.

Alpy 2011 -07- piekło i niebo

Piątek, 12 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 114.74 Km teren: 0.00 Czas: 06:09 km/h: 18.66
Pr. maks.: 81.95 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3428m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Nocleg na polu namiotowym dobrze mi robi i czuję moc mimo, że już sporo kilometrów w pionie i poziomie mamy za sobą. Ruszamy dość ruchliwą drogą na podjazd do miejscowości Alpe d'Huez. Tomek podniecony jak mało kiedy, ciągle tylko powtarza, że to najstraszliwszy podjazd z TdF, że tutaj się wygrywa albo przegrywa, opowiada mi jak to jakiś kolarz dołożył tutaj innym ponad 2 minuty przez co wygrał cały wyścig... no spoko...

Zaczynamy lajtowo, aż za bardzo. Wyprzedza nas jakiś dziadzio. Kadencja na oko w okolicach 40 obrotów, ale idzie do przodu - zaczynam go gonić, ale spostrzegam, że Tomek zostaje w tyle to odpuszczam, w końcu ja tutaj jestem od turistasowania a nie gonitw.

Potem jednak role się zmieniają, Tomek postanawia jednak pobawić się z tym gościem i strzela do przodu. Metr po metrze ucieka mi, a mnie wcale nie zależy na gonitwie. Nadal jeździmy w długich rękawach, a słońce praży, bo chmur praktycznie nie ma. Nie ma co sobie do pieca dokładać, szczególnie, że zapowiada się długi dzień.

Chyba miałem jeszcze Tomka w zasięgu wzroku gdy postanowiłem zatrzymać się i klasycznie zamoczyć rękawy i czapkę, pociłem się niemiłosiernie i już mnie oczy piekły od wpadającego w nie potu. Na postoju wyprzedza mnie 3 ludków. Co to, to nie! Nie dam sobie w kasze dmuchać! Niestety dwóch okazuje się za mocnych. Jeden dziadzio tak zapyla, że wszystkim odchodzi, drugi to jakiś młody nawet nie ubrany na kolarsko, może tylko po bułki leciał do sąsiedniej wioski, bo nikt go potem nie widział. Mi udaje się podjąć walkę z trzecim z nich - moim motywatorem na resztę podjazdu - żółtym dziadziem. Miał żółty strój i żółty rower.

Przez dobre 8km podjazdu toczyłem z nim walkę jak równy z równym. Wyprzedzał mnie z 7 razy. Każda serpentyna ja dokręcałem do 20-24kmh i wyprzedzałem. Każda jazda z równym nachyleniem i ja spadałem na 11kmh a on wychodził na prowadzenie i mi pozostawało trzymać koło i nie dać zrobić dystansu. Po drodze dwóch fotografów robi mi zdjęcia i wręcza wizytówki. Ostatecznie chyba mogę jednak ogłosić, że to ja wygrałem, bo na wjazd do miejscowości stanąłem na pedałach i go wyprzedziłem.

Prawdziwa zagwozdka czeka mnie na szczycie. Myślałem, że Alpe d'Huez to przełęcz i standardowo będzie tabliczka z nazwą przełęczy. Niestety nie ma tak dobrze. Jest to po prostu miasteczko, co więcej w kilku kierunkach wychodzą z niego drogi wspinające się. Podczas gdy krąże po mieście pytając ludzi "Where is the finish line?" podjeżdża do mnie jakiś angielski kolarz i pyta o to samo z prześwietnym akcentem brytyjskim :) Jak widać - wszyscy szukają mety.


Szukając mety wyjeżdżam w ogóle z miasteczka i podjeżdżam pod jakieś lotnisko. Cykam fotkę, ale tak na prawdę nic na niej nie widać... No nic, z podjazdu wyjątkowo nie ma żadnej fotki bo była walka na maksa. Zresztą nie był specjalnie widowiskowy.

Ostatecznie wracam do miasta, gdzie przejeżdżam aż przez 2 miejsca, które można uznać za linię mety. Podjazd mogę uznać za bardzo udany, wyprzedziłem 28 ludzików, podczas gdy mnie wyprzedziło bez rewanżu tylko 4 (czwarty był facio koło 30 lat który by tam wszystkich objechał, śmigał jak po płaskim, jakbyśmy w miejscu stali nas wyprzedzał)

W ogólności Alpe D'Huez zasługuje na miano piekła z tego względu, że widoków nie oferuje, ale za to w nogach jest ogień, niczym na szczycie nie wynagrodzony... Piekło...


Na tej bardziej wyraźnej linii mety Tomek dostaje pamiątkowe zdjęcie. Kiedy się spotykamy mój licznik pokazuje 6km więcej niż zrobił Tomek... ładnie pokrażyłem, ale teraz mogę wycieczki po mieście oprowadzać ^^


Tuż przed rozpoczęciem zjazdu widok w stronę podjazdu.


Jako, że nie ma tablicy na szczycie, to wyjątkowo zatrzymujemy się podczas zjazdu żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z nazwą miasta. Akurat jacyś inny kolarze robili to samo, więc wykorzystaliśmy ich do cyknięcia fotki.


Tak się jakoś trafiło, że nasi fotografowie jechali w tą samą stronę co my. Tomek chwilkę pogadał z naszym biologicznym samowyzwalaczem, ponoć mówił mu, że droga, na którą wjeżdżamy ma być bardzo malownicza. Z tego wszystkiego Tomek nie mógł się rozglądać i nie spostrzegł, że już jedziemy w bardzo malowniczej scenerii.


Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia w przeciwną stronę. Żałujcie, widok za plecy mieliśmy niesamowity.


Przed siebie też nie było tak źle. Te wioseczki poprzylepiane do zboczy gór.


W wioseczkach ciasne uliczki i piękne Francuski :)


I ronda - symbol narodowy Francji. Na nich zapewne dobrze się jeździ samochodami z pięcioma biegami w tył i jednym w przód.

Końcówka zjazdu nie napawa optymizmem. Najpierw przelatujemy nasz zjazd, by następnie minąć kolarza który prawdopodobnie przestrzelił na serpentynie i nadział się na blachosmroda.


Ponownie towarzyszą nam zbiorniki wodne. Czcigodne urozmaicenie krajobrazu ;-)


Dajcie mi snickersa!


To nieudane zdjęcie było przyczyną dość zabawnej sytuacji. Mianowicie stanąłem zrobić to zdjęcie zaraz jak zaczął się podjazd pod Col de la Croix de Fer. Tomek szybko znikł mi z oczu, co mnie nieco poirytowało ruszyłem więc z kopyta dogonić go. Jadę, jadę, nie ma go. Kurde, uciekł mi niesamowicie, a i tak jak spostrzegłem, że to nie tablica orientacyjna z wypisanymi nazwami szczytów to zdjęcie tak ot cyknąłem. Musiał dać do pieca, że go jeszcze nie dogoniłem. No to cisnę. Po jakimś czasie widzę kątem oka, że jedzie za mną jakiś szosowiec. Praktycznie nikogo jeszcze na tym podjeździe nie wyprzedziłem, jak dam się wyprzedzić to będzie kiepski stosunek wyprzedzeń, nie dam się! Staram się nie oglądać do tyłu, bo wiem, że to motywuje ścigającego. Sił za wiele nie ma, więc rezygnuję już z gonitwy za Tomkiem, byle się temu za mną nie dać wyprzedzić. Utrzymuję dystans tak na kąt oka 300m, ale nie jest lekko. Taka sytuacja trwa ładnych parę kilometrów, aż na jednym z wypłaszczeń wyprzedza mnie gościu na mtb a za nim... Tomek! Ciekawość dodaje mi sił i doganiam ich, koleś na mtb odjeżdża w jakiś skręt a ja z niedowierzaniem pytam Tomka skąd się tutaj wziął i jakim cudem znalazł się za mną?! Okazało się, że podczas gdy ja robiłem zdjęcie, Tomek trochę dalej zatrzymał się za potrzebą. Ja go nie zauważyłem i minąłem. Spytałem jeszcze jak daleko odstawiłem kolarza który mnie ściga... okazało się, że ten przed którym uciekałem to był nie kto inny a właśnie Tomek.


Po spotkaniu tempo siadło, więc siatka na wylatujących rowerzystów nie była nam potrzebna.


Po takiej gonitwie szykujemy się na postój pod tym samym wodospadzikiem pod którym wczoraj wieczorem napełnialiśmy butelki na biwak.


Blurej także zmoczył buciki dla ochłody, bo od tej prędkości guma zaczęła się topić.


Kolejny zbiorniczek wodny po drodze.


A tutaj w ujęciu ukazującym naszą dalszą trasę.


Zapora w tle wygląda nieco jak woda :)


Tomek zaczyna przeżywać coś w stylu mojej walki z Stelvio - brakuje mu cukru, dzięki temu mam fotki zza pleców ^^

Pod rozjazdem Glandon - Croix de Fer Tomek wpada do oberży spożyć najdroższą coca colę swojego dotychczasowego życia. Ja w tym czasie wpadam na Glandona, ale z zimna i przez to, że mi się aparat rozładował wracam do niego do oberży, posiedzieć w osłonięciu przed wiatrem.


To już trzeci raz jestem na Glandonie. Wczoraj autem, dzisiaj 2 krotnie podjeżdżam na tę przełęcz. Fakt, dubel tylko od rozjazdu, ale jednak :)


W stronę podjazdu.


Niecałe 3 km od Col du Glandon jest Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, na obie podjeżdżam pierwszy, Tomkowi Cola dała sił do jazdy, ale jakoś nie było po nim widać chęci do szybkiej jazdy. Więc w zasadzie oddaje bez żadnej walki... znowu mi odebrał radość wygranej :/


Widoki ze szczytu rewelacja. Jeden z najbardziej widowiskowych podjazdów i najbardziej widowiskowych szczytów. Zdecydowanie polecam. Po nijakim Alpe d'Huez zdecydowana rewelacja.


W każdą stronę dobrze.


Wspinamy się na wzgórek wystający ponad przełęcz. Ja wnoszę ze sobą rower specjalnie dla tego zdjęcia. Ludzi nie chciało mi się występlowywać, niech mają to szczęście być ze mną na zdjęciu ;-)


Tędy podjeżdżaliśmy i tam zaraz spadniemy.


Panoramicznie raz, z przełęczy.


I drugi raz, niestety ciulawato się kleiło, bo komórka nie wrzuca informacji o obiektywie, a do tego za duże odstępy robiłem pomiędzy ujęciami, za ogromne różnice w naświetleniu i musiałem ręcznie wskazywać punkty sklejania. Do tego poziomu nie trzymałem i w ogóle... no do panoram to jednak trzeba mieć aparat a nie toster z opcją zapamiętywania obrazów.


Jedno co może pozostawiać niedosyt, to sobie troszkę z krzyżem w ch* polecieli. Jakby to w Polsce było to coś na wzór Jezusa w Świebodzinie powinno stać a nie takie małe coś...

Zjazd początkowo ma parę zakrętów. Już na starcie przychodzi nam wyprzedzić paru rowerzystów. Przez nich zostaje otrąbiony przez samochód. Bo lece sobie lewym pasem żeby ich wyprzedzić. Ledwo 50 sie wloką a rzuca ich po całym pasie na zakrętach. Ja wszystko miałem pod kontrolą, więc nie rozumiem skąd to trąbienie. Sam zjazd jest dość nietypowy, bo znajdują się na nim fragmenty mocnego podjazdu :) Do pierwszego takiego podjazdu dojeżdżam z 500 metrów za Tomkiem bo mnie przystopowali Ci powolniacy. Teraz jak jestem przed nimi to przyklejeją mi się na koło i ciągnę pociąg goniąc Tomka. Na wypłaszczeniu dochodzę go, za mną zostaje już tylko dwóch z 5 goniących. Zaczyna się zjazd, Tomek się kładzie a mi nie pozostaje nic innego jak kręcić ile sił w nogach, bo choćbym nie wiem jak się kład to się ponad 50 nie rozpędzam - za słaby kąt. Tak sobie dokręcam i dokręcam aż zostaje nas 3. Śmigamy sobie tak przez większość zjazdu. Ja latam po całej drodze, przez dokręcanie nie mogę trzymać optymalnego kursu. Całe szczęście ruch samochodowy raczej znikomy. W paru momentach wylatuje jednak niebezpiecznie na lewy pas - znaczy aut nie ma bo upewniam sie przed, ale ledwo mieszcze sie w drodze ;-) Jak dojeżdżamy do sekcji ostrzejszych serpentym to facet który trzyma się za mną krzyczy "Attention!" - pewnie się biedaczek troszczył o młodego, szalonego polaczka... No cóż, ja wszystko miałem pod kontrolą, szosowcy nie wiedzą jaka moc kryje się w tarczach. Kiedy na prostce po serpentynach pęka 70 facet zostaje w tyle. Pęka też 80, ale wtedy to już nie wiem co się działo za mną, nie patrzyłem nawet na licznik, tylko kręciłem i czaiłem przed siebie coby nie wpaść w coś albo nie przegapić zakrętu.


Szkoda, że na suchara zjeżdżam, przez to ta woda strasznie kusi...


Zjazd rewelacja, szkoda tylko, że te podjazdy na nim były i że musiałem dokręcać. Ostatecznie końcówka zjazdu to dla mnie mordęga, nie mam już paliwa. Kiedy Tomek staje na zdjęcie, ja się kładę, nie mam sił stać. Dopiero jak dociera do mnie, że będzie fotka upamiętniająca ten upadek to się podnoszę... niestety za wolno.


Och, Allemont, zbawienie moje, wreszcie będzie się można nażreć, wykąpać, położyć. Bo właśnie, okazało się, że właściciel pola miał rację - zostajemy na koleją noc. Nie mamy sił ani ochoty ruszać się stąd. Chociaż jutro wcale leżenia bykiem nie przewidujemy w planach...

Okropecznie polecam Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, strasznie widokowe miejsce. Za widoki dostaje miano nieba, bo kontrastuje strasznie z Alpe D'Huez (to prawdopodobnie zimą nadrabia, bo to zdecydowanie ośrodek narciarski i downhilloowy a nie kolarski).

Alpy 2011 -05- Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770mnpm)

Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 108.90 Km teren: 10.00 Czas: 05:55 km/h: 18.41
Pr. maks.: 80.38 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3099m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.

Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D

Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.


Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.


Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!


Widoczki mamy prześwietne.


Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)


Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)


Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).


I wyżej.


Aż trafiamy na szlak pieszy :)

Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".


Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^


Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).


Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.


Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).


Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.


Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.


A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."


Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.


Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!


Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!


Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.


Tutaj w innym ujęciu.


Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)


Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.


Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.


Mówiłem, że rześkie.


Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.


Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)


Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.


Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!


Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.

Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.

Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.


Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.


Księżycowy krajobraz ;-)


I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.

Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.

Alpy 2011 -01- La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan

Sobota, 6 sierpnia 2011 Kategoria dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 118.13 Km teren: 7.00 Czas: 06:46 km/h: 17.46
Pr. maks.: 86.80 Temperatura: 23.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3534m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka

Staraliśmy się spać gdzieś we Włoszech pomiędzy 4 a 8 rano. Po pobudce okazało się, że niebo jest całe w chmurach i wyprawa może przypominać ostatni wyjazd na Pradziada. Tuż po pobudce zajazd na tankowanie, gdzie spotkało nas coś jakże typowego dla tego regionu:

Tomek: Bondziorno
Kasjer na stacji benzynowej: Bondziorno
T: Do You speak english?
K: Noo


Na doskonałej jakości włoskim oleju napędowym pognaliśmy na start dzisiejszego etapu - Campolongo, dalej zwane Kampaniolo, bo tak nazywaliśmy miasteczko w trakcie jazdy. Parkujemy chyba w centrum wioski. Mamy całkiem niezłe widoczki z parkingu, jest fontanna i potoczek tuż obok. Przebieramy się świecąc tyłkami w centrum miasta i ruszamy.


Pełna gotowość bojowa osiągnięta, ruszamy!

Już po chwili poprawiam jedną ze swoich życiówek, osiągam bez większych problemów 89.9km/h na zjeździe!!! Co prawda jak się potem okazało miałem tego dnia źle ustawiony do rozmiaru koła licznik i musiałem zmodyfikować wskazania, ale osiągnięte 86.8 jest nie mniej okazałym wynikiem :D



Pierwszy raz gdy widzi się na prawdę wysokie góry jest niesamowity, chciałoby się wszystko filmować, bo zdjęcia to za mało. Pierwszy raz gdy jedzie się tymi krętymi ścieżkami, po których jednej stronie jest ściana a po drugiej urwisko, także robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz gdy mija się wodospadziki... To wszystko jest niesamowite, ale potem pojawiają się jeszcze bardziej niesamowite widoki, a kolejny, setny czy dwusetny wodospadzik już nie jest tak wielką atrakcją, musi się czymś wyróżnić. Powyżej wszystko pierwsze, bo z pierwszego dnia. Na 3 fotce orzeł - droga tylko dla orłów. Do tego widać chmurki, wiało grozą, bo jednak wyżej niż Praded mieliśmy wjechać.


Po osiągnięciu prawie 90 kmh musiałem gdzieś chwilkę ochłonąć. Zrobiłem sobie sporą przewagę nad Tomkiem, więc stanąłem na jednej z serpentyn i wyczekiwałem na uchwycenie go. Niestety chciał za dobrze i pojechał na mnie zamiast zjeżdżać normalnie, popsuł mi ujęcie ;-)


Przed wjazdem w tunel.


I już w tunelu. Miały być wszędzie przed nimi zakazy wjazdu, jednak jak się okazało na tych bardziej rowerowo atrakcyjnych trasach zwykle takich zakazów nie było. Z perspektywy kierowcy samochodu powiem, że kiepska sprawa napotkanie rowerzysty w tunelu, szczególnie nieoświetlonego rowerzysty.


Przez całą wyprawę chciałem zrobić zdjęcie jakiegoś akweduktu albo fajnego górskiego mosteczku z kamienia... nie bardzo się udało, jakoś ich brakowało na naszej trasie. Także ten z pierwszego dnia wypadł chyba najlepiej. Tym razem minęliśmy go tylko, ale w drodze powrotnej przejechaliśmy nim.


Już niby wjazd się zaczyna, potem tylko miasteczko i start mocnego podjazdu.


La Porta per L'Inferno w języku włoskim oznacza prawdopodobnie Wrota Piekieł. Nie wiedziałem w co właściwie się pcham. Tuż przy tym znaku był kranik w którym uzupełniłem braki w bidonach i przemyłem umęczoną już twarz.


Dokładnie ten kranik :)

Po chwili spędzonej przy wrotach piekieł nasze uszy usłyszały zaskakujące w tych stronach "dzień dobry". Dopiero wtedy zorientowałem się że nieopodal zaparkowane jest bmw serii x na włoskich blachach. Kierowcą okazała się polka, która stanowczo odradzała nam podążania dalej tą drogą. Stwierdziła, że na zdrowie nam to nie wyjdzie.


Faktycznie, droga ta okazała się niezdrowa. Jak widać na zdjęciu, ktoś leżący obok Tomka zupełnie odparował na skutek nadmiernego ciepła generowanego przez mięśnie podczas ekstremalnego wysiłku. Przy prędkości podjazdu w granicach 5kmh chłodzenie powietrzem po prosty nie wyrabia.


To samo miejsce widok w drugą stronę.


Kolejny przystanek.


Tuż przed szczytem było kilka malutkich, cieniutkich, ciemniutkich i zimniutkich tunelików.


Na szczyt praktycznie równo z nami wdrapały się krowy, motocykliści i trójka rowerzystów prawdopodobnie czeskiego pochodzenia (oceniam po języku, którym się między sobą porozumiewali) a chwilę potem jeszcze jakiś prawdopodobnie włoski dziadzio kolarz i jakaś włoska rodzinka samochodem.


Z krowami stołującymi się na Monte Zoncolan. Te to muszą mieć powera skoro codziennie włażą na szczyt.

Monte Zoncolan 1750 m npm wbite, nowa maksymalna wysokość osiągnięta :)


Tutaj już na szczycie. Zoncolan uznaję obecnie za najtrudniejszy podjazd z jakim miałem do czynienia. Gdyby nie był pokryty asfaltem to pewnie niewiele osób byłoby w stanie pokonać tą drogę pieszo, a co dopiero przejechać na rowerze. W przeciwieństwie do Tomka bardzo chętnie powalczyłbym z nim jeszcze raz. Trochę siara jechać na 24x36, a do tego doszło na podjeździe. Faktycznie, gdybym chciał walczyć na maksa i miał reanimację zapewnioną to spokojnie pociągnałbym te 6kmh na 24x28 przy jeszcze przyzwoitej kadencji. Spokojnie mogłem kręcić 60 obrotów i więcej, co sprawiało że mogłem Tomka (który miał coś pod 40 obrotów za co wielki szacun że w ogóle jechał) odstawiać nie nadwyrężając się zbytnio, szczególnie, ze i tak pot lał się ze mnie strumieniami. Najbardziej mnie wkurza to, ze na końcówce dałem się Tomkowi wyprzedzić, bo według znaków na niebie i ziemii było jeszcze półtora kilometra podjazdu. Okazało się, że jest około 400m i mimo, że zaatakowałem, Tomek spostrzegł to i nie dał się wyprzedzić. No cóż, a miałbym zdobycie szczytu zagwarantowane dzięki przewadze sprzętowej :) A tak jedyny szczyt na którym to ja miałem przewagę sprzętową umknął mi sprzed nosa. Przynajmniej czasowo podjazd mam wygrany, bo podjechałem w 1:15 (czas podjazdu z postojami 1:42)

Zjazd przedstawiał to, co chyba każdy kolejny, na odcinkach z zakrętami mam przewagę hamulców, dokręcam już w zakręcie i wyhamowuję na ostatnią chwilę. Dłuższe proste wygrywa Tomek, który po prostu kładzie się i rower sam jedzie. Mimo przewagi w postaci wagi przegrywam na tym polu niemiłosiernie, szczególnie jak już dokręcanie nic nie daje. Zjazdy za szybkie żeby robić jakiekolwiek zdjęcia, dlatego przerwa w fotorelacji na jakieś kilkanaście kilometrów ;-) Ogólnie jakby naprostować im te wszystkie serpentyny to leciałoby się 100 albo i więcej na godzinę. A tak trzeba co chwila hamować i przyspieszać. Dobrze chociaż że na Zoncolanie nie było za wiele samochodów.


Jak już wspomniałem wcześniej, na mostek wjechaliśmy troszkę później, ten moment nastał właśnie teraz :)


Jedną z wad Włoch jest to, że nie ma tam sklepów. Jeśli już są to zamknięte i właściwie nie wiadomo kiedy były otwarte. Dlatego też taka rzecz jak woda nie jest tam rzeczą o której zdobycie jest szczególnie łatwo. Podjazd na Zoncolan wycisnął z nas sporo wody, dlatego też ta sadzawka stojąca przy drodze okazała się wodą zycia.


Okropecznie mi się podobają te galerie czy tam półtunele czy jakkolwiek to nazwać. Kojarzą mi się z grą Need For Speed ;-) W każdym razie sporo ich było i często starałem się je fotografować.


Kwintesencja włoskiego miasteczka - cieniutka dróżka, przyklejone do niej budynki, całkowity brak chodnika a do tego często drzwi otwierające się na zewnątrz xD


Jeden z wielu widoków dla których na prawdę warto pokonywać te wszystkie górki.


Kolejny niespecjalnie okazały mostek, nad niespecjalnie okazałą rzeczką. Ale dobrze, że był.




Bo nie zawsze mostki były i czasem trzeba było przejechać przez bród.


Ajjj, brodziło się :)


Bo może jeszcze nie wiecie, ale z drugiej wysokości dzisiaj, nazywanej Forcella di Lavardet (1542mnpm) zjeżdżaliśmy szutrówką, czasem nawet kamieniówką.


Były momenty w których na prawdę żałowałem że nie ubrałem grubych bucików blurejowi.


Jednak było warto, bo dzięki niej dojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc wyprawy. Otoczeni przez wspaniały góry, prześwietne serpentyny pod nami, widoczek na dolinkę przed nami. Miodnie.


Mostek i dolinka.


I ja :)


Żeby było słitaśniej ^^


Między innymi o takich widokach mówię.


I takich.


Profil dzisiejszej trasy.

Profil samego Zoncolana


Trailer mrożącego krew w żyłach filmu ze zjazdu po serpentynach autorstwa platona z bikestats.


Film dokumentalny opisujący zjazd po serpentynach mojego autorstwa. Nagrywane w większości w nowatorskiej w tego typu produkcjach perspektywy kierownicy roweru górskiego. takie rozwiązanie zapewnia niesamowitą perspektywę, można poczuć te delikatne ruchy dłoni zaciskającej palce na klamkach hamulca.

Pogoda wyśmienicie dopisała. Chmury jedynie postraszyły. A chwilowe opady jakie nas spotkały dały jakże potrzebne ochłodzenie. Ogólnie po tym dniu można było spokojnie wracać do Polski - i tak byłoby co opowiadać na wiele kolejnych dni :)

Po wszystkim zajechaliśmy do Kampaniolo. Było już późno, więc zjedliśmy coś gotując na wodzie z fontanny oraz umyliśmy się korzystając z także fontannowej wody nalanej do miski. Spanie w aucie, nie wybieraliśmy się nawet na poszukiwania miejsca na namiot, po ciemku nie chciałem go rozbijać. Tym razem jednak przerzuciliśmy nasz dobytek na przednie siedzenia i spaliśmy na tyle. Właśnie, spaliśmy, bo udało mi się jednak coś przespać. Jednak lepsza pozycja i zmęczenie robią swoje.

Pierwszy dzień wyprawy i mam ustawione 3 życiówki:
1. największa osiągnięta na rowerze prędkość pobita o 11km/h - 86.8 km/h
2. największa wysokość na jaką wspiąłem się na rowerze, prędzej Praded 1491 m npm - obecnie Monte Zoncolan 1750 m npm
3. największe przewyższenie zrobione jednego dnia, wcześniej Dlouhé Stráně + Pradziad 3290 m - obecnie Monte Zoncolan (1750m) i Forcella di Lavardet (1542m) 3534 m

Sprawdzenie

Sobota, 30 lipca 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Km: 139.90 Km teren: 0.00 Czas: 06:30 km/h: 21.52
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: 12.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3290m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
W piątek zasiadłem zmęczony przed komputerem i chciałem szukać sobie sprzętu na wyjazd. Upatrzyłem sobie bagażnik i sakwy do kupienia we Wrocławiu. No i uradowany zacząłem się zastanawiać, co by tu porobić w resztę weekendu. Zaraz jak tylko przeleciała mi przez głowę taka myśl napisał do mnie brat - wpada jutro do Wrocławia - weźmie rower i go oprowadzę rowerowo po mieście. Super, plany same się zrobiły :) Nie minęła godzina i pisze do mnie Tomek, czy bym nie pojechał jutro na Pradziada. No cóż... wydaje się, że nie pojadę, ale brat zaznaczył, że nie wie czy wstanie na pociąg o 7mej, a w TLK nie będzie się z rowerem męczył, więc jak nie wstanie to nie jedzie. Dałem więc bratu znać jak się sprawy mają i ma mi dać znać jak zaśpi na pociąg albo po prostu nie będzie mu się chciało jechać.

Poniżej zamieszczam skrótowy opis tego co się wydarzyło. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Alternatywna wersja wydarzeń została przedstawiona tutaj.

No i mimo, że wstał, to nie dał mi łaski i zbawienia od robienia Pradziada. Sms do Tomka, że jadę i jest u mnie po chwili.

Nie wiem jak Tomek, ale jak dla mnie dojazd samochodem minął w sekundkę. Na początkowo planowanym postoju - w Głuchołazach - mżawiło i ogólnie pogoda średnio nastrajała do jazdy, postanowiliśmy skrócić wycieczkę, ale przed tym zjedliśmy takie przedwyjazdowe śniadanie. Polecam rogaliki maślane z Lidla - pychotka! Co do skrócenia trasy to i tak bym na to nalegał. 160km które było planowane zniszczyło by mnie totalnie, wiedziałem to :)

Podjechaliśmy więc kawałek do Horni Domasov, tam pogoda była całkiem całkiem, więc czym prędzej przebieramy się w obcisłe + izolacyjne, wyładowujemy nasze pojazdy i komu w drogę temu... szprychy?

Wycieczka zaczęła się jakimiś 300metrami zjazdu i... dziewięcioma kilometrami podjazdu :D No ale rozradowany nowym rowerem, ledwo co kupionymi i w nocy przed wyjazdem zakładanymi slickami - wjeżdżam żwawo, przez jakiś czas nawet mam 100m przewagi nad Tomkiem. Role szybko się odmieniły, ale co tam ;-) Początek nazywał się Červenohorské sedlo (1013 m)



Pierwsza fotografia z podjazdu w niezwykle obrazowy sposób przedstawia jakość nawierzchni, co jednak nie jest wcale łatwo zauważyć, bo oczy automatycznie przyciągam ja na moim wspaniałym rowerze ;-)

Tuż obok, zdjęcie wykonane kilka centymetrów wyżej. Musieliśmy zahaczyć czymś o niebo i na nas spadło... Pech chciał, że razem z chmurami, co znacząco ograniczyło widoczność. Jednak nie na tyle, bym nie dostrzegł ucieczki. Ha, pierwszy połknięty dzisiaj!

Pierwszy zjazd zmasakrował mnie psychicznie. Na nogach miałem tylko kolarki, jadąc w dół w tej chmurze totalnie przemokłem i strasznie mnie przewiało. Miałem ochotę podjechać spowrotem i wracać do domu. Jednak niżej, jak już udało się wyjechać z chmur i teren się wypłaszczył zrobiło się zniośle.

Drobny błąd nawigacyjny i znowu pod górkę. Pod górkę, znaczy ciepło ;-) Jedziemy pod prąd trasą jakiegoś wyścigu. Dzięki temu wyścigowi okazuję się lepszym nawigatorem niż Tomek - wskazuje poprawną drogę mimo, że nie mam zielonego pojęcia ani gdzie jestem, ani dokąd jadę xD



Powyżej zdjęcie przy dolnym zbiorniku i zdjęcie przy górnym zbiorniku. Na dolnym postanowiliśmy sobie porobić słitaśne focie. Akurat jakaś wycieczka tam przebywała i wszyscy robili sobie słitaśne focie, więc nie mogliśmy być gorsi. Analogicznie jak poprzednio - zdjęcie po lewej wcześniejsze - jest niżej - coś tam widać. W szczególności widać to, w co będziemy wjeżdżać. W środku wjeżdżamy. Z prawej natomiast zdjęcie z górnego zbiornika - widać chmury - ooooood środka :D Pomiędzy górnym a dolnym zbiornikiem kolejnych dwóch rowerzystów zjedzonych. Chociaż tego jednego to nie wiem czy liczyć, bo miał na sobie krótki rękawek! Podczas gdy my ubraliśmy kurtki na podjeździe (tylko tutaj i na Pradziada w kurtkach wjeżdżaliśmy). Na podjeździe były momenty, które ponoć mają 4% a jechało się na nich jak po płaskim. Ponoć to wpływ sąsiadujących z nimi odcinków 10%. Na szczycie przeżywamy coś tak niesamowitego, że ciężko opisać. Słyszymy wody uderzające o ściany zbiornika, wiatr rzuca w nas zbiornikową bryzę, ale mimo, że stoimy tuż przy barierce nie widzimy zbiornika wodnego. W zasadzie wszędzie gdzie byśmy nie spojrzeli widzimy wodę, jednak w postaci mniejszych i większych kropelek. Widoczność jest strasznie ograniczona. Podczas gdy jedziemy wzdłuż brzegu już po chwili nie widać osoby jadącej z przodu, gdybyśmy nie mieli tylnego oświetlenia to moglibyśmy się tam pogubić i błądzilibyśmy pewnie do teraz ;-)

Zjeżdżając kolejny raz gubimy drogę. I tak skończyło się bardzo łagodnie. Była taka widoczność, że skręty i skrzyżowania pojawiają się w ostatniej chwili. Jeden rozjazd przyznaję, że w ogóle bym przeoczył, bo nie rozglądałem się a pojawił się dość nieoczekiwanie w miejscu w którym już nic nie widziałem, bo na dodatek całe okulary miałem umoczone.

Kiedy już się odnaleźliśmy pozostało tylko zjechać na dół, pooglądać z bliska to wszystko co sobie zobaczyliśmy z góry. Zjazd okazał się dość ekstremalny, ale całe szczęście z góry doskonale widoczne były wszystkie zakręty i korzystając ze swojej fotograficznej pamięci dokładnie wiedziałem gdzie i w którym momencie skręcać. Jechałem więc z zamkniętymi oczami, delikatnie muskając klamki hamulcowe i szepcząc modlitwy do św. Krzysztofa. Kiedy otwierałem oczy okazywało się, że wielkiej różnicy nie ma, a skoro nie ma to nie będę wyziębiał gałek ocznych. Tak sobie zjeżdżam i zjeżdżam, zaczynam się czuć pewniej. Jedziemy ścieżką wąską na jedno autko, po obu stronach las. No i w pewnym momencie moja fotograficzna pamięć i pajęcze zmysły zawiodły. Zapewne w lesie stał ktoś z kryptonitem. Za późno zacząłem hamować - zamiast przed zakrętem - w zakręcie. Każdy, nawet przedszkolak wie, że w zakręcie się nie hamulcuje. No ale nie jestem przedszkolakiem, a moje opony nie dają rady na mokrym z elementami piaskowej posypki tu i tam. Wjechałem sobie więc na mały kurs po lesie, grzybów jednak nie było, pewnie już wyzbierali, bo na grzyby to tuż po wschodzie słońca się chodzi. Kiedy już zastanawiałem się między które drzewa kurs wybierać - opony trafiły na coś przyczepnego i zacząłem skręcać :D Wróciłem na asfalt. Reszta zjazdu poszła całkiem nieźle, ale hamowałem jak tylko zobaczyłem cokolwiek mogącego być piaskiem w zakręcie. Mimo to, w pewnym momencie zgubiłem całkiem Tomka i musiałem praktycznie stanąć i poczekać aż się pojawi, bo głupio by było jakbym zjechał a on wpadł w las. Nie chciałoby mi się pod górkę jechać i go szukać.

Potem jeszcze jakiś długi ale dość płaski podjazd, kawałek zjazdu i jesteśmy pod szlabanem drogi wiodącej do piekła... znaczy na Pradeda. Nie wiem dlaczego Tomek zapytał pod szlabanem czy stajemy. Pewnie wyglądałem już na zmordowanego :) No ale na tym parkingu na prawdę nic ciekawego nie ma, wolałem więc jechać na górę. Czułem już jednak przebyte metry w nogach i szału nie było. Co ciekawe, na podjeździe pierwszy i jedyny raz tego dnia zobaczyliśmy Słońce! Od Owczarni w kurtkach. Od owczarni zaczęło mi być na prawdę ciężko. Zwykle jest to mój ulubiony odcinek podjazdu. Ma zjazd na którym można się rozpędzić, stosunkowo łagodny podjazd i końcówka "z grubej rury". Tym razem końcówkę też chciałem pocisnąć, ale za ostro wystartowałem a potem wjeżdża się w piekło. Wiatr dął chyba miliard km/h, do tego byliśmy w gęstej chmurze. Jak tylko dojechałem chciałem się schronić gdziekolwiek przed tym wiatrem i zimnem. Objazd szczytu dookoła był strasznie... wyziębiający ;-) no ale trzeba było skompletować drugą fotkę z cyklu "Gdzieś tam..."


Z cyklu zdjęć pt: "Gdzieś tam"

Tego dnia każdy następujący po pierwszym zjazd budził mój niepokój. Pradziad okazał się kulminacją. Właściwie gdybyśmy podjeżdżali tylko do Owczarni byłoby całkiem przyjemnie. Jednak te najwyższe partie, tuż przy szczycie potraktowały nas okropnie silnym wiatrem i chmurą deszczową, z której chyba właśnie padał deszcz. Ciężko powiedzieć, bo krople wody leciały ze wszystkich stron. Już po paruset metrach zjazdu tak zmarzłem, że marzyłem tylko o tym by znaleźć się na dole. Nie czułem się pewnie na zjeździe i tym razem to Tomek błyskawicznie odjechał. Ja skupiałem się na tym żeby nie szarpnąć kierownicą, bo tak mną telepało z zimna, że mogłem sam siebie ukatrupić. Nie było opcji przyjęcia bardzo aerodynamicznej pozycji, bo musiałem trzymać kierownicę przy krawędziach, rękami też mi rzucało ;-) Mimo to wyprzedziłem na zjeździe sporo rowerzystów (tak z 5) i to ze znaczną różnicą prędkości, bo jakby nie patrzeć dolne partie miały suchą nawierzchnię i jedyną przeszkodą dla prędkości było to, że potęgowała ona uczucie przenikliwego zimna.

Po Pradziadzie dwa podobno leciutkie podjaździki, ale jakoś nie miałem nawet dżula mocy by z nimi walczyć. Noga za nogą, metr za metrem robiłem swoje, modląc się aby wreszcie był ten napis 1km oznaczający, że do przełamania został 1km. Mogliby tak od samej podstawy robić, wiele by to ułatwiło. Mimo, że modliłem się o przełamanie, to tuż za nim chciałem żeby znowu zaczął się podjazd xD Na zjazdach robi się zimno. Całe szczęście dość szybko wyschło mi to co miało wyschnąć i nie było tak najgorzej.

Wnioski przed Alpami:
-krótkie spodenki nadają się tylko na podjazd, na zjazd muszę sobie zdecydowanie docieplić nogi, bo zamarznę, chyba jednak trzeba bedzię bagażnik a na niego kurtka, polar i spodnie softshellowe
-mam niewygodną pozycję na rowerze, ale ciężko mi z nią będzie walczyć skoro do wyjazdu zostało tak mało czasu
-przy moim tempie jazdy trzeba myśleć o dość krótkich trasach, bo dzień już tak długi nie jest, a noclegu poszukać trzeba, zjeść coś, po drodze fotki porobić

Koniec pory deszczowej?

Sobota, 23 lipca 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more
Km: 104.25 Km teren: 0.00 Czas: 03:24 km/h: 30.66
Pr. maks.: 55.78 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Po 3 dniach deszczu wreszcie moim oczom ukazało się Słońce. Takiej okazji nie można przegapić -> jechać!

No i pojechałem. Przez deszcz zaplanowałem pojechać do domu. No więc nuda. Ale kolejna setka wpadła blurejowi. Wiatr w plecy i jedziemy. Na rogatkach Wrocławia średnia 34.89. Potem powoli spada, bo jednak opony 2.25 nadal nie zmienione nie służą szybkiej jeździe (no chyba że zjeżdżamy ze Ślęży ;-) W Sycowie chciałem kupić bagażnik. Okazuje się, że pod tarcze bagażnik musi wyglądać inaczej, jeszcze nie wiem jak, ale trzeba coś takiego znaleźć. Dzisiaj jechałem z plecakiem i nie było lekko, to nie na moje plecy. Za Sycowem troche mnie zaczyna odcinak, z braku wody, śmigam dość szybko a niepełny bidon wziąłem na trase, do tego bez śniadania jade. Na szczęście po jakimś czasie znajduje otwarty sklep. Dwa bananki i woooooda robią swoje. Po chwili łapie kolesia na motorku Jedzie 50kmh, więc siadam na koło i jade jego tempem. Pierwsze dwa podjazdy dałem za nim rade, na trzecim, ostatnim podjeździe przed zjazdem na rondo w Żurawinie odpadłem. Tak niewiele brakowało, jakbym go tam nie stracił to miałbym chyba średnią życia wykręconą, bo jechało się za nim rewelacyjnie i utrzymanie koła było gigantyczną motywacją. W okolicach Janówki wiatr okręcił się na bok i już się tak lekko nie jechało. Sił też już brakować zaczynało. Otatnie zrywy i podjazd pod wiadukt i Wałową z 35kmh. Finisz w pięknym stylu i w sumie mimo niespecjalnej średniej i nieudanych zakupów przejażdżka fajna.

Ślęża

Poniedziałek, 18 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: 140.97 Km teren: 22.00 Czas: 05:52 km/h: 24.03
Pr. maks.: 62.75 Temperatura: 21.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Tak jakoś zebrało mi się żeby na Ślężę pojechać. Blurej musi poznać okolice, no i pierwszą setke trzeba było wreszcie zrobić. Pogoda zmienna, od palącego słońca przez kropiący deszczyk.

Wyjazd o 14. Późno, więc nie ma miejsca na wiele błędów nawigacyjnych. Większość terenu wpadła we Wrocławiu. Wałami dojeżdżałem w stronę miasta, z której trafię na właściwy szlak. Od Żórawiny trasa taka sama jak ostatnio orzełem. Z tą różnicą, że ominąłem wszystkie ścieżki, które prowadziły donikąd. Ogólnie dość silny wmordewiatr przez większość drogi, ale na Sulistrowiczkach miałem średnią bliską 26, i ponad 70km zrobione. Na podjeździe pod Tąpadła masa wody. Momentami zwalniałem, bo bym cały mokry był. Prawdziwe rwące rzeki przepływały w poprzek jezdni.

Podjazd od szlabanu na parkingu na przełęczy po plac przed schroniskiem na samym szczycie zajął mi 33 minuty. Drogowskaz dla pieszych turystów pokazuje 2h do schroniska, ale to chyba dla jakichś powolniaków wskazówka jest, bo raczej dłużej niż półtora godziny wejście nie trwa. Podczas wspinaczki miałem 4 postoje. Raz puszczałem jakichś turystów zjeżdżających samochodami (debile?) pozostałe 3 postoje spowodowane były utratą przyczepności na durnowatych luźnych kamulach i podparciem się w celu uniknięcia wywrotki. Raz nawet musiałem przeprowadzić rower z 20m, bo nie potrafiłem ruszyć nawet w poprzek drogi. Gdyby nie te kamulce to podjazd byłby dużo łatwiejszy i przyjemniejszy.

Na szczycie parę fotek, tak zwyczajowo z wieżyczki na której zwyczajowo popas sobie zrobiłem i totalnie wymarzłem.



Potem jeszcze fotka blureja przed zjazdem, prawdopodobnie ostatnie jego zdjęcie bez rys na ramie :)



Siodełko w dół o jakieś 7cm i na zjazd. Ludzi dzisiaj wchodziło/schodziło bardzo niewiele, co plusowało tym, że nie trzeba było na ludzi uważać na zjeździe. Minus taki, że jakbym sie rozwalił gdzieś o drzewo to na pomoc bym z 20 minut musiał czekać. Zresztą nie mam jeszcze skilli na zjeździe, więc wielkiego szaleństwa nie było. Mimo to zjazd jest wymagający przez te same kamulce które utrudniają podjazd. Na najgorszym odcinku wystopowałem i zjeżdżałem ~15kmh, to odcinek zaraz po wybrukowanych zjazdach, dla mnie zbyt hardkorowy. Za nim jednak zaczęło się szaleństwo, na jakie orzeł nie pozwalał. Amortyzator faktycznie pozwala na sporo więcej. Te śmieszne progi nie zmuszały mnie do hamowania, a jedynie zwiększonej ostrożności, bo trzeba je było w miare nisko zbierać, coby nie wyfrunąc w las. Prędkość na większości zjazdu w okolicach 34kmh, ale jak się kamulców mniej zrobiło to dobiłem do 50 nawet :D Pare niebezpiecznych chwil w których w ogóle nie miałem przyczepności albo jechałem tylko na przednim kole w zakręcie było... ale to takie urywki, jednak kontrola jakaś tam była i nie był to zjazd na krawędzi.

Na parkingu postój, żeby uspokoić nerwy, zluzować dłonie pracujące na hamulcach i nogi momentami kurczowo ściskające siodełko. Siodełko w górę, wszystko spowrotem na swoje miejsce, blokada skoku i na zjazd asfaltem. Zjazd pokazał, że oponki 2.25 albo cały rower w obecnej konfiguracji nie nadaje się do bicia rekordów prędkości.na zjazdach asfaltowych. Max wycieczki nie jest imponujący i został okupiony sporą dawką dokręcania. Bez dokręcania zwalniałem do 47kmh, także z leksza lipa.

Powrót w większości trasą numer 8. Średnia z 21.5 wzrosła do tylu ile widać. Zupełnie nie wiem raz mi się doskonale jedzie 34kmh, by po chwili utrzymanie 26 stanowiło kłopot. Zwalę całą winę na opony, ponoć ważą 730g sztuka, przywykłem do 450g, więc na tym można blureja odchudzić ładnie. Przywiozłem w weekend Larseny, może je zamontuje na dniach, tylko muszę poczytać o wyjmowaniu koła z hamulcami tarczowymi.

W okolicach 110 km tyłek mnie już bolał. Trzeba popracować nad pozycją, bo do orzełowej daleko, a nie wiem czy szybko przywyknę do tej tutaj. Może jednak siodełko zmienię, chociaż nie wiem czy to wiele da, jednak tutaj zupełnie inaczej mam mase rozłożoną, zdecydowanie mniej na ręce, więcej na tyłek i w ogóle na tylne koło przesunięty jestem... Jeszcze pare takich wyjazdów muszę zrobić, żeby pozycję właściwą ustawić.

Od szczytu dodatkowe ubranie założyłem, bo się zimno zrobiło, jednak już późno i zdecydowanie większe zachmurzenie się zrobiło.

Totalnie mnie ten wyjazd zmęczył, wieczorem na nic sił nie miałem i tylko zjadłem obiadokolację i poszedłem spać. W nogach mocy nie brakło, co dziwne, bo ostatnio właśnie nogi przestawały dopisywać, za to organizm mówił dość. Pewnie wina słabego odżywiania na trasie. W każdym razie całe 10 godzin spałem jak zabity i z rana jak młody bóg się czuje :)

nowy naped

Czwartek, 23 czerwca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more
Km: 125.73 Km teren: 30.00 Czas: 05:00 km/h: 25.15
Pr. maks.: 55.17 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: orzeł7 Aktywność: Jazda na rowerze
Rozdziewiczenie nowiuskiego napedu. Cel na dzis mial byc zupelnie inny, ale jak to w zyciu bywa, nie zawsze wszystko zgra sie tak jak sie tego chce. Tak jak zapowiadalem, miala byc dzisiaj fajna wycieczka jak cyklotur i towarzystwo dopisze. Cyklotur dopisal, no i pogoda dobra, to trzeba było wykorzystać.

Nowy naped to:
- kaseta hg61 11-32
- lancuch hg93

Wyjechalem okolo 10:20, po sniadaniu zlorzonym glownie z jajek, bo za bardzo nie mialem nic w lodowce a dzisiaj to swieto... Przez Wroclaw poszlo rewelacyjnie szybko jak na grube lacki. Srednia pod 28 mimo ze wiatr lekko w twarz wial.

Za miastem wiatr pokazal jednak klase i tempo zaczelo leciec na ryj. Noga za noga, jechalem nieznanymi sciezkami. Chcialem zebrac Sleze od strony Radunii. Jednak jak to zwykle bywa pogubilem sie i wyjechalem na dk8 tuz przy dojezdzie do Sobotki. Pojechalem wiec klasycznie, na Sady.

Na podjezdzie, jak tylko zrobilo sie ostrzej, zaczal mi przeskakiwac lancuch. Puscilem mega redukcje i jechalem z wysoka kadencja. Lancuch znowu zaczal przeskakiwac jak sie zrobilo stromiej. Zmniejszylem cisnienie i jakos poszlo. Niestety przez to polknal mnie jakis cwaniak na mtb. Ledwo 13kmh trzymal jak mnie wyprzedzil, ale obok mnie przelecial z 17. Widac sie spalil probujac przyszpanowac. Ale najgorsze ze nie wjezdzal na gore... Frajer, powinien szose kupic jak jezdzi po asfalcie. Platon mu powinien pokazac jak sie na szosie na szczyt wspina :)

Pierwsze metry podjazdu szly rewelacyjnie. Trzymalem tempo w okolicach 8kmh. Nie wiem czemu mi wtedy lancuch za bardzo nie przeskakiwal, ale jak juz zaczal to sie porobilo na maksa. Nawet telefon do chmiela nie pomogl rozwiazac problemu :/ wprowadzilem rower ostatnie pareset metrow.

Na szczycie podbilem do grupki rowerzystkow zapytac o rade, przyczyne takiego zachowania nowego napedu. Predzej w zlosci i furii "naprawiania" wygialem przerzutke. Zaaferowani fachowcy wszystko odgieli i poustawiali... downhillowcy znaja sie na takich usterkach. Ale co sie okazalo, winnych nie udało się ustalić, problem pozostał nierozwiązany. Jedno co, to rzucili okiem jak deptam w wciśniętym przednim hamulcem, łańcuch przeskakiwał na tarczy z przodu - tarcze do wymiany :(

Posiedziałem troche na wieżyczce na szczycie i skierowałem się na zjazd. Na zjeździe nie było lekko. Przez te kamulce i brak amortyzatora był niewiele mniej męczący niż podjazd. Na asfalcie praktycznie nic nie dokręcałem, bo szkoda mi łańcucha nowego, nie chcę go na starych tarczach dojechać za mocno. Ogólnie cały powrót spokojny. Jak na złość wiatr bardzo osłabł, a ja nie chciałem deptać żeby napęd oszczędzić... więc noga za nogą, powoli... Za bardzo kombinowałem jednak z trasą powrotu i znowu mi teren wpadł ;) Raz nawet poważnie się zgubiłem w lesie i zacząłem się wracać jak się okazało po wyjeździe z lasu... No ale nic, fajną trase udałoby się z tych scieżek odkrytych poukładać.

Ogólnie prześwietna pogoda na rower, świetnie wykorzystany dzień. Trzeba na cacy zrobić rower i wrócić na Ślężę, bo ciekawie zaczął się podjazd gdy skończył się asfalt, nawet mi to podjeżdżanie szło :)

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum