Wpisy archiwalne w kategorii
dist: 100 and more
Dystans całkowity: | 12296.55 km (w terenie 821.50 km; 6.68%) |
Czas w ruchu: | 500:36 |
Średnia prędkość: | 24.56 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 31367 m |
Liczba aktywności: | 101 |
Średnio na aktywność: | 121.75 km i 4h 57m |
Więcej statystyk |
Wrocław-Szklarska-Harrachov-Frydlant-Zgorzelec
Sobota, 4 czerwca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: treningowo, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam, opis: wierszyk
Km: | 223.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 08:06 | km/h: | 27.53 |
Pr. maks.: | 72.66 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2400m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Podgórkę (miejscowość taka była po drodze)
Była wczesna rana pora,
Gdym wpierniczał pomidora.
Po nim jajek pięć rozbiłem,
Na patelce usmażyłem.
Takie to było mistrza śniadanie,
Ale nie o nim jest opowiadanie.
W oponki z leksza pierdnąłem sobie,
Dobrze wiedziałem wówczas, co robie.
Jazda nie miała być wcale spokojna,
Tak teraz wspominam - to była wojna!
Ale spokojnie wszystko w swoim czasie,
Z drobnym opóźnieniem spotkaliśmy sie.
Na miejsce zbiórki sześciu nas przybyło,
I raźnym tempem w drogę wyruszyło.
W trzy pary się ustawiliśmy,
I tak wesoło przez miasto przejechaliśmy.
Po drodze offroadu z dziesięć metrów wpadło,
Rowery przenieść przez remont nam wypadło.
Były i objazdy i niebezpieczne dziury,
Zdarzył się i kierowca wredny który,
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Otrąbił nas ze złością z lewa i prawa,
Że jedziemy w parach, lecz to jego sprawa.
Teraz tak możemy, Przepisy się zmieniły,
A wredni kierowcy tylko dodają nam siły.
Za miastem nudno. Gdyby nie konwersacje,
To każdy by potwierdził, że mam racje.
Dookoła równina płaska i zielona była,
Jednak w naszych głowach myśl o górach żyła.
Asfalty były jak na Polskę równe zadziwiająco.
Tak jak nasza średnia zasługiwały na owacje na stojąco.
Dalszą część płaskiego już daruję sobie.
O podjazdach opowiem, tylko wdech głęboki zrobie.
Pierwsze poty wyssała z nas Łysa Góra,
Która wcale nie była łysa i ponura.
Wielka też jakoś nie jest specjalnie,
Ale mi w kość dała, co przyznam lojalnie.
Na szczycie słitaśne pamiątkowe zdjęcie,
I ruszamy na dół, dokręcając zawzięcie.
Widoki ze zjazdu są warte wspomnienia,
Albo nawet lepiej, na zdjęciu uwiecznienia.
W połowie zjazdu, postój pod sklepikiem,
Trzeba się posilić pysznym batonikiem.
Zjazd w sekund kilka i chwila wytchnienia,
Ale w górach nie ma lekko, kolejne wzniesienia.
Jedziemy na Szklarską Porębę i Jugowską przełęcz.
Droga wciąż pod górę, myśl wciąż jedna "nie jęcz!".
Do Szklarskiej dojeżdżam ostatni oczywiście,
Myśleliście inaczej to myliście się.
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Wyjeżdżam pierwszy, by przez chwile jedną,
Ostatni stający się pierwszym i nie był tylko legendą.
Widoki przewspaniałe, ale nie ma czasu,
Wyciągać aparatu czy skręcać do lasu.
Znaki kuszą do muzeum, strzałki wzywają do wodospadu,
Gdyby to była wyprawa turystyczna pojechałbym od razu.
Jednak jazda nasza chwilami wyścig przypominała,
Dokręcanie na zjazdach - to też przygoda wspaniała.
Gdy na szczycie wreszcie się zjawiłem,
Przeogromne rozczarowanie przeżyłem.
Jedyne, co ten szczyt jakkolwiek wyróżniało
To parking dla samochodów i to że trochę wiało.
Widoku z tego szczytu żadnego nie było,
Co mnie jednak trochę niemiło zaskoczyło.
Zjazd ponownie wynagrodził wszelkie niedogodności,
Posłał w niepamięć wspomnienie zwątpienia i słabości.
Z pięćdziesiątką na zegarze przelecieliśmy granice,
A tam piękne holki, smaczne piwo i równe ulice.
Jeśli jeszcze nie kojarzycie gdzie się dostaliśmy,
To już wyjaśniam, w Republikę Czeską wjechaliśmy.
Jednak tego całego dobrodziejstwa podziwianie,
Przyćmiło odrobinę drogi w niebo skierowanie.
Wtedy już takim sobie swoim tempem jechałem,
Że bez napinki, bez potów, widoki podziwiałem.
Wrażenie wielkie zrobiły na mnie górskie serpentyny,
Zakręty o sto osiemdziesiąt stopni i widok na doliny.
Wyśmienite i przyjemne było przełamanie,
Staw jakiś czy jezioro na nasze powitanie.
Czasu na kąpiel było niestety za mało, ale...
Strzeliliśmy sobie fotkę, którą się pochwale.
Jeszcze potem zjazdów i podjazdów nie brakowało,
Ale mi miejsca w pamięci chyba na nie było mało.
Wszystko w jeden piękny widok mi się zlało,
Przerywany patrzeniem w koło kiedy się szybko gnało.
We Frydlandzie grupa nam się na dwie rozłączyła,
Moja trójka na skróty na Zgorzelec wyruszyła.
Główną przyczyną rozdzielenia to było,
Że spóźnienie na pociąg nam się w głowach jawiło.
Zmęczenie już także o sobie dawało znać.
Organizm swój ciężko jest jednak oszukać.
Na ostatnich kilometrach wiele przygód nas spotkało,
Z tych do celu metrów, opowiadań będzie niemało.
Ze względu na ich obszerność i niesamowitość,
Będę miał nad czytelnikiem litość,
Opowiem je chętnie ale przy dobrym piwie,
Bo jak sobie o nich myślę to sam się dziwie,
Że to jest możliwe i mnie to spotkało,
takie to niesamowite zdarzenie miejsce miało.
Powiem krótko, by nie rozwijać za bardzo wątku,
Wróciliśmy razem, całą szóstką, bez wyjątku.
I powiem Wam, co teraz się stanie,
Zakończę wreszcie opowiadanie.
===============================================================================
Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że tak wiele zapamiętam z wyjazdy na którym miałem przez cały czas oglądać tylko koło. Właściwie, to poza podjazdami dawałem rady. Jak na brak formy, który mnie dotyka było nieźle. Zapamiętałem wiele, a opisałem we wpisie niewiele. To, co najciekawsze nie dało się krótko ubrać w słowa. Są to typowe, piękne anegdotki do opowiedzenia w miłym towarzystwie przy piwku. Były uciekające przesiadki, upadający ludzie, burze, łapanie stopa... pełen serwis. Tomek w swoim wpisie zasugerował, żebym to wszystko opisał... ale nie, niech to zostanie w gronie znajomych, po co się przechwalać publicznie ;-) Tutaj niech nam zazdroszczą trasy, widoków i jakby nie patrzeć świetnych rowerowych osiągów.
Jedno czego żałuję, to że przez trzymane ostre tempo (wszystko przez to że ostatni pociąg był o 19 a kilometrów sporo) nie było czasu na przystanki, podziwianie krajobrazów, robienie zdjęć... No, nie był to wyjazd specjalnie turystyczny. Ale na takie też od czasu do czasu można się wybrać. A to, że ostatecznie spotkaliśmy się wszyscy w jednym pociągu było dość zaskakujące. W każdym razie było o czym rozmawiać podczas powrotu.
U Artura widziałem ile kilogramów spalił... Ja dzisiaj stanąłem na wadze rano i się okazało, że mam 2.5 kg mniej (niż mało)... masakra, więcej takich przejażdżek i zniknę.
W przejażdżce udział wzięli (alfabetycznie): Artur (u Artura), Mateusz, Piotrek (u Piotrka), Tomki sztuk 2 (Platon i jego wpis) no i niealfabetycznie ja
Dzięki wszystkim za wspólną przejażdżkę! Następnym razem objedziemy to spokojnie!
Była wczesna rana pora,
Gdym wpierniczał pomidora.
Po nim jajek pięć rozbiłem,
Na patelce usmażyłem.
Takie to było mistrza śniadanie,
Ale nie o nim jest opowiadanie.
W oponki z leksza pierdnąłem sobie,
Dobrze wiedziałem wówczas, co robie.
Jazda nie miała być wcale spokojna,
Tak teraz wspominam - to była wojna!
Ale spokojnie wszystko w swoim czasie,
Z drobnym opóźnieniem spotkaliśmy sie.
Na miejsce zbiórki sześciu nas przybyło,
I raźnym tempem w drogę wyruszyło.
W trzy pary się ustawiliśmy,
I tak wesoło przez miasto przejechaliśmy.
Po drodze offroadu z dziesięć metrów wpadło,
Rowery przenieść przez remont nam wypadło.
Były i objazdy i niebezpieczne dziury,
Zdarzył się i kierowca wredny który,
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Otrąbił nas ze złością z lewa i prawa,
Że jedziemy w parach, lecz to jego sprawa.
Teraz tak możemy, Przepisy się zmieniły,
A wredni kierowcy tylko dodają nam siły.
Za miastem nudno. Gdyby nie konwersacje,
To każdy by potwierdził, że mam racje.
Dookoła równina płaska i zielona była,
Jednak w naszych głowach myśl o górach żyła.
Asfalty były jak na Polskę równe zadziwiająco.
Tak jak nasza średnia zasługiwały na owacje na stojąco.
Dalszą część płaskiego już daruję sobie.
O podjazdach opowiem, tylko wdech głęboki zrobie.
Pierwsze poty wyssała z nas Łysa Góra,
Która wcale nie była łysa i ponura.
Wielka też jakoś nie jest specjalnie,
Ale mi w kość dała, co przyznam lojalnie.
Na szczycie słitaśne pamiątkowe zdjęcie,
I ruszamy na dół, dokręcając zawzięcie.
Widoki ze zjazdu są warte wspomnienia,
Albo nawet lepiej, na zdjęciu uwiecznienia.
W połowie zjazdu, postój pod sklepikiem,
Trzeba się posilić pysznym batonikiem.
Zjazd w sekund kilka i chwila wytchnienia,
Ale w górach nie ma lekko, kolejne wzniesienia.
Jedziemy na Szklarską Porębę i Jugowską przełęcz.
Droga wciąż pod górę, myśl wciąż jedna "nie jęcz!".
Do Szklarskiej dojeżdżam ostatni oczywiście,
Myśleliście inaczej to myliście się.
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Wyjeżdżam pierwszy, by przez chwile jedną,
Ostatni stający się pierwszym i nie był tylko legendą.
Widoki przewspaniałe, ale nie ma czasu,
Wyciągać aparatu czy skręcać do lasu.
Znaki kuszą do muzeum, strzałki wzywają do wodospadu,
Gdyby to była wyprawa turystyczna pojechałbym od razu.
Jednak jazda nasza chwilami wyścig przypominała,
Dokręcanie na zjazdach - to też przygoda wspaniała.
Gdy na szczycie wreszcie się zjawiłem,
Przeogromne rozczarowanie przeżyłem.
Jedyne, co ten szczyt jakkolwiek wyróżniało
To parking dla samochodów i to że trochę wiało.
Widoku z tego szczytu żadnego nie było,
Co mnie jednak trochę niemiło zaskoczyło.
Zjazd ponownie wynagrodził wszelkie niedogodności,
Posłał w niepamięć wspomnienie zwątpienia i słabości.
Z pięćdziesiątką na zegarze przelecieliśmy granice,
A tam piękne holki, smaczne piwo i równe ulice.
Jeśli jeszcze nie kojarzycie gdzie się dostaliśmy,
To już wyjaśniam, w Republikę Czeską wjechaliśmy.
Jednak tego całego dobrodziejstwa podziwianie,
Przyćmiło odrobinę drogi w niebo skierowanie.
Wtedy już takim sobie swoim tempem jechałem,
Że bez napinki, bez potów, widoki podziwiałem.
Wrażenie wielkie zrobiły na mnie górskie serpentyny,
Zakręty o sto osiemdziesiąt stopni i widok na doliny.
Wyśmienite i przyjemne było przełamanie,
Staw jakiś czy jezioro na nasze powitanie.
Czasu na kąpiel było niestety za mało, ale...
Strzeliliśmy sobie fotkę, którą się pochwale.
Jeszcze potem zjazdów i podjazdów nie brakowało,
Ale mi miejsca w pamięci chyba na nie było mało.
Wszystko w jeden piękny widok mi się zlało,
Przerywany patrzeniem w koło kiedy się szybko gnało.
We Frydlandzie grupa nam się na dwie rozłączyła,
Moja trójka na skróty na Zgorzelec wyruszyła.
Główną przyczyną rozdzielenia to było,
Że spóźnienie na pociąg nam się w głowach jawiło.
Zmęczenie już także o sobie dawało znać.
Organizm swój ciężko jest jednak oszukać.
Na ostatnich kilometrach wiele przygód nas spotkało,
Z tych do celu metrów, opowiadań będzie niemało.
Ze względu na ich obszerność i niesamowitość,
Będę miał nad czytelnikiem litość,
Opowiem je chętnie ale przy dobrym piwie,
Bo jak sobie o nich myślę to sam się dziwie,
Że to jest możliwe i mnie to spotkało,
takie to niesamowite zdarzenie miejsce miało.
Powiem krótko, by nie rozwijać za bardzo wątku,
Wróciliśmy razem, całą szóstką, bez wyjątku.
I powiem Wam, co teraz się stanie,
Zakończę wreszcie opowiadanie.
===============================================================================
Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że tak wiele zapamiętam z wyjazdy na którym miałem przez cały czas oglądać tylko koło. Właściwie, to poza podjazdami dawałem rady. Jak na brak formy, który mnie dotyka było nieźle. Zapamiętałem wiele, a opisałem we wpisie niewiele. To, co najciekawsze nie dało się krótko ubrać w słowa. Są to typowe, piękne anegdotki do opowiedzenia w miłym towarzystwie przy piwku. Były uciekające przesiadki, upadający ludzie, burze, łapanie stopa... pełen serwis. Tomek w swoim wpisie zasugerował, żebym to wszystko opisał... ale nie, niech to zostanie w gronie znajomych, po co się przechwalać publicznie ;-) Tutaj niech nam zazdroszczą trasy, widoków i jakby nie patrzeć świetnych rowerowych osiągów.
Jedno czego żałuję, to że przez trzymane ostre tempo (wszystko przez to że ostatni pociąg był o 19 a kilometrów sporo) nie było czasu na przystanki, podziwianie krajobrazów, robienie zdjęć... No, nie był to wyjazd specjalnie turystyczny. Ale na takie też od czasu do czasu można się wybrać. A to, że ostatecznie spotkaliśmy się wszyscy w jednym pociągu było dość zaskakujące. W każdym razie było o czym rozmawiać podczas powrotu.
U Artura widziałem ile kilogramów spalił... Ja dzisiaj stanąłem na wadze rano i się okazało, że mam 2.5 kg mniej (niż mało)... masakra, więcej takich przejażdżek i zniknę.
W przejażdżce udział wzięli (alfabetycznie): Artur (u Artura), Mateusz, Piotrek (u Piotrka), Tomki sztuk 2 (Platon i jego wpis) no i niealfabetycznie ja
Dzięki wszystkim za wspólną przejażdżkę! Następnym razem objedziemy to spokojnie!
Setka
Sobota, 28 maja 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 101.34 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:28 | km/h: | 29.23 |
Pr. maks.: | 60.56 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 450m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miał być cały dzień z pracą magisterską, ale zawsze znajdzie się ktoś kto pomoże mi w nie pisaniu ;-) Około 11 nadchodzi wiadomość od Tomka, zbiórka o 12:30, dwie godzinki spokojnej jazdy. No i mnie przekonał, jak dwie godzinki to spoko. Szybkie śniadanie, smarowanie łańcucha, pompowanie oponek, chciałem jeszcze lemondke zamontować, ale pożyczyłem klucze i nie miałem czym.
Przez miasto a zbiórkę mocno szarpanym tempem, między 20 a 50kmh, chciałem się porządnie rozgrzać a jednocześnie nie zmęczyć za bardzo. Akcje uznaje za udaną, szczególnie że ładnie mi się udało między samochodami przejeżdżać.
Zjechaliśmy się 15 minut przed wyznaczonym czasem, dołączył do nas po chwili Darek i ruszyliśmy bez zwłoki spotkać się z Krzyśkiem. Krzysiek przesiada się na mtb, za co chwała mu. Sprawił sobie zupełnie przyzwoity choć starszy sprzęt. Ale biorąc pod uwagę mojego oldsa, starsze sprzęty są nieraz lepsze niż te całe nowoczesne nie wiadomo co. Pozostali powinni wziąć z niego przykład. Może na szosie się tak szybko nie pojedzie na mtb, za to jakie atrakcje czekają poza szosą!
Pojechaliśmy oczywiście na Wzgórza Trzebnickie, czego innego mogłem się spodziewać... Te 2 godzinki w których mieliśmy się zmieścić oczywiści były tylko po to żeby mnie łatwiej wyciągnąć, jakby trzeba było... w ogóle nie mam mocy pisać, a termin się zbliża :/ w każdym razie parę fajnych górek było. Między innymi ta zwana ścianą płaczu, którą ambitnie zaatakowałem z zamysłem wjechania z prędkością >25kmh... Szybko spadłem na 25, ale dzięki wstaniu na nogi utrzymywałem przez sporą część podjazdu tę prędkość. Niestety pod samym szczytem spadłem na 14kmh i tylko do 18 udało mi się wrócić na wypłaszczeniu... Będzie tam trzeba pojechać kiedyś i spróbować ile się to da pokonać. Bo coś czuję, że ukształtowanie terenu pozwala wjechać tam 30kmh. Chmielu z dobrą formą by się przydał żeby potwierdzić tą tezę, ale że go nie ma, to trzeba kogoś innego albo samemu się wziąć za testy jak tylko będzie czas.
Pamiątkowa słitaśna focia sprzed ataku na ścianę płaczu.
Ogólnie to bardzo dobrze, że Tomek z Darkiem oszczędzali się na jutrzejszy maraton, bo dla mnie to w wielu fragmentach trasy był maks ile wyciągnę ;-)
Relacja Tomka
Przez miasto a zbiórkę mocno szarpanym tempem, między 20 a 50kmh, chciałem się porządnie rozgrzać a jednocześnie nie zmęczyć za bardzo. Akcje uznaje za udaną, szczególnie że ładnie mi się udało między samochodami przejeżdżać.
Zjechaliśmy się 15 minut przed wyznaczonym czasem, dołączył do nas po chwili Darek i ruszyliśmy bez zwłoki spotkać się z Krzyśkiem. Krzysiek przesiada się na mtb, za co chwała mu. Sprawił sobie zupełnie przyzwoity choć starszy sprzęt. Ale biorąc pod uwagę mojego oldsa, starsze sprzęty są nieraz lepsze niż te całe nowoczesne nie wiadomo co. Pozostali powinni wziąć z niego przykład. Może na szosie się tak szybko nie pojedzie na mtb, za to jakie atrakcje czekają poza szosą!
Pojechaliśmy oczywiście na Wzgórza Trzebnickie, czego innego mogłem się spodziewać... Te 2 godzinki w których mieliśmy się zmieścić oczywiści były tylko po to żeby mnie łatwiej wyciągnąć, jakby trzeba było... w ogóle nie mam mocy pisać, a termin się zbliża :/ w każdym razie parę fajnych górek było. Między innymi ta zwana ścianą płaczu, którą ambitnie zaatakowałem z zamysłem wjechania z prędkością >25kmh... Szybko spadłem na 25, ale dzięki wstaniu na nogi utrzymywałem przez sporą część podjazdu tę prędkość. Niestety pod samym szczytem spadłem na 14kmh i tylko do 18 udało mi się wrócić na wypłaszczeniu... Będzie tam trzeba pojechać kiedyś i spróbować ile się to da pokonać. Bo coś czuję, że ukształtowanie terenu pozwala wjechać tam 30kmh. Chmielu z dobrą formą by się przydał żeby potwierdzić tą tezę, ale że go nie ma, to trzeba kogoś innego albo samemu się wziąć za testy jak tylko będzie czas.
Pamiątkowa słitaśna focia sprzed ataku na ścianę płaczu.
Ogólnie to bardzo dobrze, że Tomek z Darkiem oszczędzali się na jutrzejszy maraton, bo dla mnie to w wielu fragmentach trasy był maks ile wyciągnę ;-)
Relacja Tomka
Ze słońcem w plecy
Sobota, 2 października 2010 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: 100 and more, bike: elnino
Km: | 112.08 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 04:41 | km/h: | 23.93 |
Pr. maks.: | 37.13 | Temperatura: | 11.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Październik okazuje się słoneczniejszy niż poprzedniejsze miesiące. Postanowiłem skorzystać z panującej aury i przewietrzyć się. By przewietrzenie było skuteczne to pojechałem na wieś, czyli do domu.
Zapoczątek trasy był w sumie niezły. Dojazdy do pracy sprawiły, że przez Wrocław potrafię już w niektóre punkty dojechać całkiem sprawnie. Do Swojczyc dojechałem ze średnią prawie 21kmh jadąc prawie bez postojów, na 45 minut od wyjazdu 40 była z toczącym się kołem... i to pomimo pomyłki nawigacyjnej spowodowanej rozkopanymi wałami po których się poruszałem.
Teren we Wrocławiu, tak na dobry początek wycieczki.
Jeszcze przed tablicą kończącą Wrocław ktoś się przyczepił mojego tylnego koła... Dodało mi to motywacji do kręcenia i mimo, że pod wiatr, mimo że zimno trzymałem się 31-32kmh. Był nawet moment 35-37 jak mnie ciężarówki wyprzedzały. Po jakichś 10 kilometrach okazało się, że on nadal tam jest. Po paru kolejnych wiatr mi tak w twarz przywiał i tak strasznie musiałem puścić strzałkę, że wyjechałem na środek kręcąc ledwo 26 i zrównaliśmy się. Chwila gadki, upragniona strzałka, troche oddechów i powrót na 30kmh. Okazało się, że wiozłem na kole byłego 10 letniego zawodowca (wyglądał młodo, ale tak zrozumiałem, że 10 lat jeździł jako zawodowiec). Tego dnia był już w Wałbrzychu i kręcił ponad 200 kilometr. A ja się setką w październiku podniecam... W każdym razie postanowione zostało, że jedziemy razem do Namysłowa. Około 15.30, czyli jakieś 500 metrów od tablicy Namysłów, towarzysz podróży postanowił wracać. Świetnie go rozumiem, mi zostało 47km pod wiatr, jemu 65 ale z wiatrem, szanse mamy prawie równe. Prawie, bo ja mam kurtkę ;-) Nie zmienia to faktu, że podbił mi średnią z niecałych 21 do ponad 26kmh :D
Pojechałem dalej zgodnie z planem. W planie był popas w Namysłowie, więc się odbył. Wciągnąłem jogurt i popiłem wodą którą ze sobą wiozłem.
Popas na wyspie w Namysłowie.
Okazało się, że ten punkt planu to nie był dobry punkt. Co prawda popas trwał dosłownie minutkę, to jego skutki były koszmarne. Jadąc szybko z szosiarzem, rozgrzałem się i w sumie mogłem lecieć dalej. Może nie 30kmh, bo pod koniec coraz cześciej spadałem do 25, ale 25 to też nie jest złe tempo. Po tym postoju miałem problem wrócić na normalne tempo, było mi zimno, a pare łyków lodowatej wody sprawiło, że szybsze oddechy kończyły się kaszlem... I tak ledwo 17-20kmh wlokłem się przed siebie, jakie miałem inne wyjście. O tej porze nawet nie jedzie żaden pociąg. Dopiero w Domaszowicach zaczęło się jechać lżej, może dlatego że ubrałem kurtkę? Spokojnie trzymałem 21-25kmh. Mimo to, te kilkanaście kilometrów osłabiło długo wypracowywaną średnią i spadała dalej.
Kolejny powrót mocy był przeze mnie przewidziany. W Wołczynie zawsze dostaje kopa. Nie dość, że zmienia się kierunek jazdy o jakieś 90stopni, to zazwyczaj lepiej na wiatr się ustawia. Tak było i tym razem. Wreszcie średnia przestała spadać. Do tego ten nowy asfalcik... Ani się obejrzałem a byłem w Biskupicach. Pare razy po drodze chciałem zrobić zdjęcie skutków ostatnich deszczowych dni, ale dobrze, że poczekałem, w Biskupicach ładnie to widać.
Boisko do... piłki wodnej? w Biskupicach.
W stanie ogólnego wycieńczenia dotarłem do domu. Ciepła herbatka i gorąca kąpiel przywróciły mnie do świata żywych, co więcej okazało się, że przestały mnie boleć mięśnie po ostatnich ćwiczeniach brzuszków i pompek. Jak widać rower pomaga na wszystko.
Zapoczątek trasy był w sumie niezły. Dojazdy do pracy sprawiły, że przez Wrocław potrafię już w niektóre punkty dojechać całkiem sprawnie. Do Swojczyc dojechałem ze średnią prawie 21kmh jadąc prawie bez postojów, na 45 minut od wyjazdu 40 była z toczącym się kołem... i to pomimo pomyłki nawigacyjnej spowodowanej rozkopanymi wałami po których się poruszałem.
Teren we Wrocławiu, tak na dobry początek wycieczki.
Jeszcze przed tablicą kończącą Wrocław ktoś się przyczepił mojego tylnego koła... Dodało mi to motywacji do kręcenia i mimo, że pod wiatr, mimo że zimno trzymałem się 31-32kmh. Był nawet moment 35-37 jak mnie ciężarówki wyprzedzały. Po jakichś 10 kilometrach okazało się, że on nadal tam jest. Po paru kolejnych wiatr mi tak w twarz przywiał i tak strasznie musiałem puścić strzałkę, że wyjechałem na środek kręcąc ledwo 26 i zrównaliśmy się. Chwila gadki, upragniona strzałka, troche oddechów i powrót na 30kmh. Okazało się, że wiozłem na kole byłego 10 letniego zawodowca (wyglądał młodo, ale tak zrozumiałem, że 10 lat jeździł jako zawodowiec). Tego dnia był już w Wałbrzychu i kręcił ponad 200 kilometr. A ja się setką w październiku podniecam... W każdym razie postanowione zostało, że jedziemy razem do Namysłowa. Około 15.30, czyli jakieś 500 metrów od tablicy Namysłów, towarzysz podróży postanowił wracać. Świetnie go rozumiem, mi zostało 47km pod wiatr, jemu 65 ale z wiatrem, szanse mamy prawie równe. Prawie, bo ja mam kurtkę ;-) Nie zmienia to faktu, że podbił mi średnią z niecałych 21 do ponad 26kmh :D
Pojechałem dalej zgodnie z planem. W planie był popas w Namysłowie, więc się odbył. Wciągnąłem jogurt i popiłem wodą którą ze sobą wiozłem.
Popas na wyspie w Namysłowie.
Okazało się, że ten punkt planu to nie był dobry punkt. Co prawda popas trwał dosłownie minutkę, to jego skutki były koszmarne. Jadąc szybko z szosiarzem, rozgrzałem się i w sumie mogłem lecieć dalej. Może nie 30kmh, bo pod koniec coraz cześciej spadałem do 25, ale 25 to też nie jest złe tempo. Po tym postoju miałem problem wrócić na normalne tempo, było mi zimno, a pare łyków lodowatej wody sprawiło, że szybsze oddechy kończyły się kaszlem... I tak ledwo 17-20kmh wlokłem się przed siebie, jakie miałem inne wyjście. O tej porze nawet nie jedzie żaden pociąg. Dopiero w Domaszowicach zaczęło się jechać lżej, może dlatego że ubrałem kurtkę? Spokojnie trzymałem 21-25kmh. Mimo to, te kilkanaście kilometrów osłabiło długo wypracowywaną średnią i spadała dalej.
Kolejny powrót mocy był przeze mnie przewidziany. W Wołczynie zawsze dostaje kopa. Nie dość, że zmienia się kierunek jazdy o jakieś 90stopni, to zazwyczaj lepiej na wiatr się ustawia. Tak było i tym razem. Wreszcie średnia przestała spadać. Do tego ten nowy asfalcik... Ani się obejrzałem a byłem w Biskupicach. Pare razy po drodze chciałem zrobić zdjęcie skutków ostatnich deszczowych dni, ale dobrze, że poczekałem, w Biskupicach ładnie to widać.
Boisko do... piłki wodnej? w Biskupicach.
W stanie ogólnego wycieńczenia dotarłem do domu. Ciepła herbatka i gorąca kąpiel przywróciły mnie do świata żywych, co więcej okazało się, że przestały mnie boleć mięśnie po ostatnich ćwiczeniach brzuszków i pompek. Jak widać rower pomaga na wszystko.
Szlakiem pierdyliona przejazdów kolejowych
Sobota, 21 sierpnia 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 101.62 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 05:04 | km/h: | 20.06 |
Pr. maks.: | 57.19 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Plan na dzisiaj to pojeździć po Śląsku - Górnym Śląsku. Tego województwa jeszcze nie jeździłem.
Wyjazd ciapągiem o 8 rano z Byczyny. W Katowicach nieco przymusowa wysiadka. Miałem jechać dalej, ale mój ciapąg miał z jakichś przyczyn jechać objazdem przez co godzinę po czasie planowanym by dojechał, w dodatku nie w sam cel. Szybka zmiana planów i już jadę na południe - celem Tychy a może i Pszczyna. Trochę się w Katowicach pogubiłem, 2 razy dojechałem na ogrodzone osiedla i musiałem wracać, dziwne, że nie dali znaku ślepa uliczka. Ciężkie są Katowice w nawigacji bez nawigacji i niczego wspomagające odnalezienie się. Jedyne co mnie dobrze poprowadziło to jakiś starszy pan, który widać często jeździ na rowerku, bo pokierował mnie pięknie w lasy. Rejon na który mnie pokierował nazywał się prawdopodobnie Muchowiec czy jakoś tam. Potem pięknymi leśnymi ścieżkami na Tychy. Oczywiście na ścieżkach musiał mnie ktoś jednak źle pokierować. Źle pokierowany wyjechałem na miasto spowrotem, w dodatku na ścieżkę w strone Katowice Centrum... Wracać się nie chciałem więc zacząłem improwizować. Sposobem na czuja i kawał języka podążałem dalej. Trafiłem w kolejną ładną okolicę, ponoć się 3 stawy nazywała w co może i uwierzę. Niestety ponownie się pogubiłem i wyjechałem na główną. Jednak poczułem azymut na Tychy więc pojechałem z prądem.
Politechnika Śląska w Katowicach. W jej pobliżu się gubiłem...
Po Tychach się troche pokręciłem w koło, by ostatecznie trafić pod biedronkę, uzupełnić w niej zapasy i dalej ruszyć na Paprocany. Tam przejechałem 2 razy przez start i metę. Jakieś zawody były. Oznaczali je NW. Nie miało to nic wspólnego z rowerowaniem, ale start to zawsze start a meta to zawsze meta. Jakiś czas sobie posiedziałem na ławeczce nieopodal wody, posiliłem się i uzupełniłem płyny. Ogólnie odpoczynek pełną gębą.
Co oznacza znak na samym dole? Uwaga wysokie fale? Uwaga jeżdżący po wodzie rowerzyści? Kto ma lepszy pomysł? Kto rozwiąże te zagadkę?
Los piramidos.
Los Paprocanos
Jak już się wysiedziałem ruszyłem wzdłuż brzegu, fantastycznej natury ścieżynką. Jakoś tak się jednak złożyło, że kilometrów mi do Tychów wyszło ponad 40. Po pokręceniu się po mieście było już ponad 50. A jak kawałek ścieżki przy Paprocanach przejechałem to już nagle 60 i 70. Czas też upływał nieubłaganie, a miałem spisane pociągi tylko z Gliwic. Bo te od początku zgodnie z planem, który zakładał, że odwiedzę Bytom miały być przystankiem powrotnym. Wpadłem jakoś ze ścieżki na drogę 44. Muszę przyznać, że przyzwoicie urządzona, byłem już na niej prędzej w Tychach jak wjeżdżałem, ale tylko fragment przez Wilkowyje. Cały czas ma szeroki pas awaryjny i ruch wcale największy nie jest. Jechało się wspaniale, tym bardziej, że chyba cały czas było z górki. Tychy chyba gdzieś ekstremalnie wysoko są, albo po prostu dostałem jakiegoś słonecznego powera. W każdym razie do Gliwic przyjechałem jakieś 20 minut przed planem, ze średnią na drodze 44 przekraczającą zapewne znacznie 30kmh. Wystarczy, że na odcinku około 10 km nie spadłem z 35kmh, mimo wypchanych sakw i plecaka na plecach. Gliwice porządnie oznakowane, to też pomogło mi dotrzeć na dworzec, nawet nie musiałem o drogę pytać nikogo. Na stacji wybija 99.75 km, w tym 2 po Byczynie. Końcówka dobita we Wrocławiu.
Wilkowyje Rancho.
Trzeba takie wycieczki częściej opracowywać, same nowe szlaki, to lubię, ani jednego znanego kilometra (no może poza Tychami).
Wyjazd ciapągiem o 8 rano z Byczyny. W Katowicach nieco przymusowa wysiadka. Miałem jechać dalej, ale mój ciapąg miał z jakichś przyczyn jechać objazdem przez co godzinę po czasie planowanym by dojechał, w dodatku nie w sam cel. Szybka zmiana planów i już jadę na południe - celem Tychy a może i Pszczyna. Trochę się w Katowicach pogubiłem, 2 razy dojechałem na ogrodzone osiedla i musiałem wracać, dziwne, że nie dali znaku ślepa uliczka. Ciężkie są Katowice w nawigacji bez nawigacji i niczego wspomagające odnalezienie się. Jedyne co mnie dobrze poprowadziło to jakiś starszy pan, który widać często jeździ na rowerku, bo pokierował mnie pięknie w lasy. Rejon na który mnie pokierował nazywał się prawdopodobnie Muchowiec czy jakoś tam. Potem pięknymi leśnymi ścieżkami na Tychy. Oczywiście na ścieżkach musiał mnie ktoś jednak źle pokierować. Źle pokierowany wyjechałem na miasto spowrotem, w dodatku na ścieżkę w strone Katowice Centrum... Wracać się nie chciałem więc zacząłem improwizować. Sposobem na czuja i kawał języka podążałem dalej. Trafiłem w kolejną ładną okolicę, ponoć się 3 stawy nazywała w co może i uwierzę. Niestety ponownie się pogubiłem i wyjechałem na główną. Jednak poczułem azymut na Tychy więc pojechałem z prądem.
Politechnika Śląska w Katowicach. W jej pobliżu się gubiłem...
Po Tychach się troche pokręciłem w koło, by ostatecznie trafić pod biedronkę, uzupełnić w niej zapasy i dalej ruszyć na Paprocany. Tam przejechałem 2 razy przez start i metę. Jakieś zawody były. Oznaczali je NW. Nie miało to nic wspólnego z rowerowaniem, ale start to zawsze start a meta to zawsze meta. Jakiś czas sobie posiedziałem na ławeczce nieopodal wody, posiliłem się i uzupełniłem płyny. Ogólnie odpoczynek pełną gębą.
Co oznacza znak na samym dole? Uwaga wysokie fale? Uwaga jeżdżący po wodzie rowerzyści? Kto ma lepszy pomysł? Kto rozwiąże te zagadkę?
Los piramidos.
Los Paprocanos
Jak już się wysiedziałem ruszyłem wzdłuż brzegu, fantastycznej natury ścieżynką. Jakoś tak się jednak złożyło, że kilometrów mi do Tychów wyszło ponad 40. Po pokręceniu się po mieście było już ponad 50. A jak kawałek ścieżki przy Paprocanach przejechałem to już nagle 60 i 70. Czas też upływał nieubłaganie, a miałem spisane pociągi tylko z Gliwic. Bo te od początku zgodnie z planem, który zakładał, że odwiedzę Bytom miały być przystankiem powrotnym. Wpadłem jakoś ze ścieżki na drogę 44. Muszę przyznać, że przyzwoicie urządzona, byłem już na niej prędzej w Tychach jak wjeżdżałem, ale tylko fragment przez Wilkowyje. Cały czas ma szeroki pas awaryjny i ruch wcale największy nie jest. Jechało się wspaniale, tym bardziej, że chyba cały czas było z górki. Tychy chyba gdzieś ekstremalnie wysoko są, albo po prostu dostałem jakiegoś słonecznego powera. W każdym razie do Gliwic przyjechałem jakieś 20 minut przed planem, ze średnią na drodze 44 przekraczającą zapewne znacznie 30kmh. Wystarczy, że na odcinku około 10 km nie spadłem z 35kmh, mimo wypchanych sakw i plecaka na plecach. Gliwice porządnie oznakowane, to też pomogło mi dotrzeć na dworzec, nawet nie musiałem o drogę pytać nikogo. Na stacji wybija 99.75 km, w tym 2 po Byczynie. Końcówka dobita we Wrocławiu.
Wilkowyje Rancho.
Trzeba takie wycieczki częściej opracowywać, same nowe szlaki, to lubię, ani jednego znanego kilometra (no może poza Tychami).
Ale nuda
Sobota, 14 sierpnia 2010 Kategoria bike: elnino, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 109.73 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 25.42 |
Pr. maks.: | 58.84 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nazwałbym ten wpis standardowo "Do Dom", ponieważ kolejny już raz pojechałem po prostu do domu. Tym razem jednak postanowiłem podobnie jak w zeszłym roku spróbować innej trasy, tej niby krótszej, przez Jelcz-Laskowice.
Trasa chyba faktycznie wyszłąby krótsza niż jakakolwiek poprzednia gdyby nie to, że mieszkam teraz po przeciwnej stronie Wrocławia. Przejazd przez miasto oczywiście niewiele szybszy niż 20kmh i bardzo czasochłonny. Potem trasa wioskami jak na Chrząstawe, tyle że na koniec zakręt na Jelcz-Laskowice. Praktycznie cały czas za znakami na Biskupice Oławskie i Namysłów. Aż do Biskupic Oławskich była to chyba najnudniejsza jazda tego roku. Cały czas płasko. W krajobrazie cały czas pola i pola, żadnego lasku, nic. Nawet samochody mnie nie mijały. Żadnego rowerzysty. Zero, nic, nuda.
Z radością powitałem województwo opolskie i jego malutkie pagóreczki. Tuż przed Namysłowem skręciłem w jakieś wioski, zgodnie ze wskazaniami map googla, miałem spisaną trase na karteczce ;-) W samym Namysłowie tradycyjnie popas. Miła starsza pani w kolejce, która stałą przede mną zajęła chyba z 20 minut w kasie -_-' masakra, a ja tylko mój kochany nektar jabłkowo-bananowy kupić chciałem.
Ogólnie było tak nudno, że nie było nawet co fotografować, ale zdjęcia potem wkleje jakieś, bo jak się zatrzymywałem przelać Mineral Balance do bidonu to coś tam pstrykałem z nudów.
Trasa chyba faktycznie wyszłąby krótsza niż jakakolwiek poprzednia gdyby nie to, że mieszkam teraz po przeciwnej stronie Wrocławia. Przejazd przez miasto oczywiście niewiele szybszy niż 20kmh i bardzo czasochłonny. Potem trasa wioskami jak na Chrząstawe, tyle że na koniec zakręt na Jelcz-Laskowice. Praktycznie cały czas za znakami na Biskupice Oławskie i Namysłów. Aż do Biskupic Oławskich była to chyba najnudniejsza jazda tego roku. Cały czas płasko. W krajobrazie cały czas pola i pola, żadnego lasku, nic. Nawet samochody mnie nie mijały. Żadnego rowerzysty. Zero, nic, nuda.
Z radością powitałem województwo opolskie i jego malutkie pagóreczki. Tuż przed Namysłowem skręciłem w jakieś wioski, zgodnie ze wskazaniami map googla, miałem spisaną trase na karteczce ;-) W samym Namysłowie tradycyjnie popas. Miła starsza pani w kolejce, która stałą przede mną zajęła chyba z 20 minut w kasie -_-' masakra, a ja tylko mój kochany nektar jabłkowo-bananowy kupić chciałem.
Ogólnie było tak nudno, że nie było nawet co fotografować, ale zdjęcia potem wkleje jakieś, bo jak się zatrzymywałem przelać Mineral Balance do bidonu to coś tam pstrykałem z nudów.
Przeprawa promowa w Brzegu Dolnym
Piątek, 13 sierpnia 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 102.34 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 04:40 | km/h: | 21.93 |
Pr. maks.: | 50.51 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Postanowiłem przed rozpoczęciem urlopu, a właściwie na jego rozpoczęcie, bo dziś już miałem wolne odwiedzić Brzeg Dolny. Miasteczko jakich wiele można by powiedzieć, ale ta przeprawa... Nagrałęm filmik, żeby przedstawić jak to wygląda, także zapraszam do przeglądnięcia co tam niżej jest w tym wpisie.
Start raczej późno, bo dopiero o 11 udało mi się wyjechać z domu. Pogoda zadziwiająco dobra, nawet Słoneczko wyglądało dzisiaj zza chmurek. Ale trzeba najpierw przejechać przez Wrocław. O ile na prawdę lubie jeździć po Wrocławiu, choćby wały to mistrzostwo świata, to przejechanie przez to miasto rowerem (samochodem, hulajnogą i na wrotkach zresztą też), tak żeby nie nadrabiać pierdyliona kilometrów a ominąć korki, niebezpieczne miejsca, złą nawierzchnię, remonty... Ehh, może zdjęcie odda to, co czuję gdy chcę po prostu przejechać z punktu A do B.
Troszkę źle skadrowałem, miało być poziomo, by widać było parking odległy o jakieś 20 metrów... Ale na ścieżce parkuje się wygodniej...
To zjawisko powyżej zaobserwowane na Legnickiej, jedna z moich ulubionych ścieżek, bardzo pomaga wyjechać z miasta, w przeciwieństwie do ścieżek bez sensu czy dla relaksu, ta faktycznie ma jakiś cel bycia, taka rowerowa autostrada. Oczywiście ma też swoje wielkie wady, jak przewężenia, a właściwie zniknięcia ścieżki w paru miejscach, choćby pod tam jakimś wiaduktem, gdzie są schody i zjazd z barierką dla inwalidów.
W każdym razie z Legnickiej zjeżdżam przed Parkiem Zachodnim ku Mostom Milenijnym. Tutaj dodam, że już na Legnickiej stwierdziłem, że mam wiatr w twarz i się nie wysilam, tempo na 25 i starczy. Z mostu zjeżdżam świeżo wyasfaltowanym zjazdem dla blachosmrodów, jeszcze zamknięty, więc jest pięknym fragmentem do rowerowania. Potem od razu wskakuje na wały. A te oczywiście prowadzą do... Lasku Osobowickiego :D
Podsumowanie przejazdu przez miasto. W czasie godziny udało mi sie poruszać przez niewiele ponad 40 minut, złapałem chyba wszystkie możliwe czerwone światła. Dziś wyjątkowo nigdzie nie łamałem przepisów, nie przejeżdżałem na czerwonym ani nie jeździłem chodnikami czy ścieżką pod prąd. Średnia zaskakująco wysoka 19kmh ;-)
Lasek Osobowicki... to lubię. Oczywiście zjechałem sobie z góreczki, ale tylko raz, bo nieco zaniedbana i zarosło się jej. Do tego nie chciałem wyciąć orła przed tym jak właściwie wyprawa się zaczęłą.
Potem kawałek przejechałem brukiem... Bruk to mój wróg, ale nie było tego za wiele, w dodatku mogłem podziwiać kolejne miejsce gdzie budują jakieś wielkie pasy asfaltu. Trzeba będzie je rozdziewiczyć jeszcze przed oficjalnym otwarciem dla blachosmrodów ]:-D> Z bruku wpadłem wprost do Lasu Rędzińskiego. Fantastyczny jest. Szkoda, że tak daleko i całe miasto muszę pokonać, żeby tam dotrzeć.
Droga przez Las Rędziński zakończyła się w sposób dość nieoczekiwany ;-) Ale całe szczęście byli tam jak zwykle niezmordowani wędkarze, znaczy byli przede mną wiele razy, scieżka wzdłuż Odry pięknie wyjeżdżona.
Taki widok ukazał się mym oczom. Wspaniałą góreczka, nic tylko podjechać... Niestety, po drugiej stronie rzeki... Ale jest kolejny cel na trasie.
Z nadbrzeżnych chaszczo-polo-wędko ścieżynek wyjechałem taką piękną ścieżką, prawie jak na czerwonym do Wójcina, tylko mniej kolczaście, bo to nie akacje.
Las Lesicki i listek na pajęczynie.
Moja pierwsza wizyta w Lesie Lesickim, razem z Laskiem Osobowickim i Lasem Rędzińskim tworzą fantastyczne miejsce do rowerowych przejażdżek. Orzełowi też się podobało.
Woda w barwach maskujących w Lesie Lesickim. Gdyby nie krawężnik to bym wjechał...
Rzeczka ścieczka a w niej masa zawalonych pniaczków. Skoro stawik się tutaj w barwy maskujące przebrał to dlaczego rzeczka nie moze zamaskować się pieńkami drzew i krzaczorami? Dodam, że troche dalej maskowała się zderzakiem samochodu.
W kategorii zamaskowane elementy Lasu Lesickiego wygrał bezapelacyjnie most. Zamaskował się tak bardzo, że miałem wątpliwości czy rzeczywiście jest tam most. Ostatecznie zdecydowałem się poszukać mostu zdrowego psychicznie i nie bawiącego się w komandosa czy innego ninja.
Kiedyś w jakiś wpisie napisałem, że muszę mieć te tablice do mojej kolekcji tablic. To już mam.
Ruiny zameczku w Urazie. Gdyby choć z jednej strony te krzaczory wycięli. Z jednej strony git, że nikt ze sprejem nie wpadnie na te ruinki, ale z drugiej strony ja też nie mogę. No nic, przynajmniej jest tajemnica i miejsce, które dla dobrej fotki warto będzie odwiedzić zimą.
Już Brzeg Dolny. Iście prezydencka siedziba włodarzy gminy.
Brzeg Dolny. Kamieniczki tuż przed zjazdem na przeprawę. Najładniej odmalowane w okolicy. Wiedzą gdzie Adam lubi przyjechać i w jakim celu to robi.
Odjazd... wróć! Odpływ? Odbijamy! Cała naprzód! Przeprawiamy się przez Odrę.
Może średnio to widać, ale panowie promowi kierowcy ruszają tę machinę ręcznie. Najpierw siłą mięśni i stalowej brechy pan odpycha prom od brzegu. Następnie wspólnymi siłami panowie ciągną stalową linę i tym sposobem docierają do połowy, gdzie robote zaczyna wykonywać prąd. Niby cena za przejazd to 2zł od roweru, ale jeszcze nigdy nie płaciłem. Tym razem nawet nie pobierali opłat, w dodatku nie było nawet podanego czasu odjazdu. Chyba ruszają jak sie nazbiera na którymś brzegu klientów.
Z Brzegu Dolnego asfaltem dojechałem aż za Księgienice. Jakaś wioska jeszcze za nimi była, pare domów, nazwy zapomniłem. W niej się skończył asfalt i zaczęła jazda wałami. Na wałach zabawy samowyzwalaczem.
Jakaś rura.
Znalazłem te coś. Jak się okazało...
To zrekultywowane wysypisko śmieci i jestem już w Maślicach. Do samego Wrocławia powałach zajechałem. Nieraz było to niewidzialny single track, ale i tak świetna trasa.
Dojechałem do mety w najlepszym momencie, nadchodził akurat Ragnarok, po paru minutach lunęło.
Start raczej późno, bo dopiero o 11 udało mi się wyjechać z domu. Pogoda zadziwiająco dobra, nawet Słoneczko wyglądało dzisiaj zza chmurek. Ale trzeba najpierw przejechać przez Wrocław. O ile na prawdę lubie jeździć po Wrocławiu, choćby wały to mistrzostwo świata, to przejechanie przez to miasto rowerem (samochodem, hulajnogą i na wrotkach zresztą też), tak żeby nie nadrabiać pierdyliona kilometrów a ominąć korki, niebezpieczne miejsca, złą nawierzchnię, remonty... Ehh, może zdjęcie odda to, co czuję gdy chcę po prostu przejechać z punktu A do B.
Troszkę źle skadrowałem, miało być poziomo, by widać było parking odległy o jakieś 20 metrów... Ale na ścieżce parkuje się wygodniej...
To zjawisko powyżej zaobserwowane na Legnickiej, jedna z moich ulubionych ścieżek, bardzo pomaga wyjechać z miasta, w przeciwieństwie do ścieżek bez sensu czy dla relaksu, ta faktycznie ma jakiś cel bycia, taka rowerowa autostrada. Oczywiście ma też swoje wielkie wady, jak przewężenia, a właściwie zniknięcia ścieżki w paru miejscach, choćby pod tam jakimś wiaduktem, gdzie są schody i zjazd z barierką dla inwalidów.
W każdym razie z Legnickiej zjeżdżam przed Parkiem Zachodnim ku Mostom Milenijnym. Tutaj dodam, że już na Legnickiej stwierdziłem, że mam wiatr w twarz i się nie wysilam, tempo na 25 i starczy. Z mostu zjeżdżam świeżo wyasfaltowanym zjazdem dla blachosmrodów, jeszcze zamknięty, więc jest pięknym fragmentem do rowerowania. Potem od razu wskakuje na wały. A te oczywiście prowadzą do... Lasku Osobowickiego :D
Podsumowanie przejazdu przez miasto. W czasie godziny udało mi sie poruszać przez niewiele ponad 40 minut, złapałem chyba wszystkie możliwe czerwone światła. Dziś wyjątkowo nigdzie nie łamałem przepisów, nie przejeżdżałem na czerwonym ani nie jeździłem chodnikami czy ścieżką pod prąd. Średnia zaskakująco wysoka 19kmh ;-)
Lasek Osobowicki... to lubię. Oczywiście zjechałem sobie z góreczki, ale tylko raz, bo nieco zaniedbana i zarosło się jej. Do tego nie chciałem wyciąć orła przed tym jak właściwie wyprawa się zaczęłą.
Potem kawałek przejechałem brukiem... Bruk to mój wróg, ale nie było tego za wiele, w dodatku mogłem podziwiać kolejne miejsce gdzie budują jakieś wielkie pasy asfaltu. Trzeba będzie je rozdziewiczyć jeszcze przed oficjalnym otwarciem dla blachosmrodów ]:-D> Z bruku wpadłem wprost do Lasu Rędzińskiego. Fantastyczny jest. Szkoda, że tak daleko i całe miasto muszę pokonać, żeby tam dotrzeć.
Droga przez Las Rędziński zakończyła się w sposób dość nieoczekiwany ;-) Ale całe szczęście byli tam jak zwykle niezmordowani wędkarze, znaczy byli przede mną wiele razy, scieżka wzdłuż Odry pięknie wyjeżdżona.
Taki widok ukazał się mym oczom. Wspaniałą góreczka, nic tylko podjechać... Niestety, po drugiej stronie rzeki... Ale jest kolejny cel na trasie.
Z nadbrzeżnych chaszczo-polo-wędko ścieżynek wyjechałem taką piękną ścieżką, prawie jak na czerwonym do Wójcina, tylko mniej kolczaście, bo to nie akacje.
Las Lesicki i listek na pajęczynie.
Moja pierwsza wizyta w Lesie Lesickim, razem z Laskiem Osobowickim i Lasem Rędzińskim tworzą fantastyczne miejsce do rowerowych przejażdżek. Orzełowi też się podobało.
Woda w barwach maskujących w Lesie Lesickim. Gdyby nie krawężnik to bym wjechał...
Rzeczka ścieczka a w niej masa zawalonych pniaczków. Skoro stawik się tutaj w barwy maskujące przebrał to dlaczego rzeczka nie moze zamaskować się pieńkami drzew i krzaczorami? Dodam, że troche dalej maskowała się zderzakiem samochodu.
W kategorii zamaskowane elementy Lasu Lesickiego wygrał bezapelacyjnie most. Zamaskował się tak bardzo, że miałem wątpliwości czy rzeczywiście jest tam most. Ostatecznie zdecydowałem się poszukać mostu zdrowego psychicznie i nie bawiącego się w komandosa czy innego ninja.
Kiedyś w jakiś wpisie napisałem, że muszę mieć te tablice do mojej kolekcji tablic. To już mam.
Ruiny zameczku w Urazie. Gdyby choć z jednej strony te krzaczory wycięli. Z jednej strony git, że nikt ze sprejem nie wpadnie na te ruinki, ale z drugiej strony ja też nie mogę. No nic, przynajmniej jest tajemnica i miejsce, które dla dobrej fotki warto będzie odwiedzić zimą.
Już Brzeg Dolny. Iście prezydencka siedziba włodarzy gminy.
Brzeg Dolny. Kamieniczki tuż przed zjazdem na przeprawę. Najładniej odmalowane w okolicy. Wiedzą gdzie Adam lubi przyjechać i w jakim celu to robi.
Odjazd... wróć! Odpływ? Odbijamy! Cała naprzód! Przeprawiamy się przez Odrę.
Może średnio to widać, ale panowie promowi kierowcy ruszają tę machinę ręcznie. Najpierw siłą mięśni i stalowej brechy pan odpycha prom od brzegu. Następnie wspólnymi siłami panowie ciągną stalową linę i tym sposobem docierają do połowy, gdzie robote zaczyna wykonywać prąd. Niby cena za przejazd to 2zł od roweru, ale jeszcze nigdy nie płaciłem. Tym razem nawet nie pobierali opłat, w dodatku nie było nawet podanego czasu odjazdu. Chyba ruszają jak sie nazbiera na którymś brzegu klientów.
Z Brzegu Dolnego asfaltem dojechałem aż za Księgienice. Jakaś wioska jeszcze za nimi była, pare domów, nazwy zapomniłem. W niej się skończył asfalt i zaczęła jazda wałami. Na wałach zabawy samowyzwalaczem.
Jakaś rura.
Znalazłem te coś. Jak się okazało...
To zrekultywowane wysypisko śmieci i jestem już w Maślicach. Do samego Wrocławia powałach zajechałem. Nieraz było to niewidzialny single track, ale i tak świetna trasa.
Dojechałem do mety w najlepszym momencie, nadchodził akurat Ragnarok, po paru minutach lunęło.
Uwaga! Nisko latający rowerzyści
Środa, 11 sierpnia 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 142.67 | Km teren: | 30.00 | Czas: | 06:53 | km/h: | 20.73 |
Pr. maks.: | 68.85 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie mam sił dzisiaj pisać. Ale zdjęcia przygotowałem :D
Orzeł7 przed wyjazdem. Prawie czysty i opakowany. Nie lubie z plecakiem, a wody trzeba było i coś na deszcz ochronnego, do tego pare kluczy też zabrałem.
Początek był ciężki, pod wiatr. Tempo ustaliło się na 26kmh.
Koniki w Krzyżowicach, zrobiłem im focię, bo akurat przy nich nawracałem, pomyliłem drogę...
Tuż za wsią Bąki a przed Owsianką skręciłem na jakiś nowy asfalcik. Ładnie się kwiatki prezentowały, a i tak musiałem przelać wodę więc im zrobiłem słitaśne focie.
W pionie i poziomie, bo nie wiedziałem które lepsze.
Mój cel, w przeciwieństwie do ostatniej wycieczki w te strone tym razem był cały czas doskonale widoczny.
Potem mam luke w zdjęciach, na podjeździe się skupiłem. Dopiero ten znak mnie wyrwał z tego szału kręcenia po lasach porastających masyw Ślęży. Nazwałem go "Uwaga! Nisko latający rowerzyści" i od niego tytuł dzisiejszej wycieczki.
Nikt co prawda nie przeleciał, ale nazwa Ślęży wywodzi się od błota nie bez przyczyny. Buty się suszą.
Przez te bajorka miałem sporo postajów na trasie. Jeden z nich wypadł jednak w całkiem przyjemnym miejscu, co prawda komary cięły jak wszędzie, ale widoczki były.
Pare chwil bez roweru. Po schodkach do góry, obadać co tam jest.
Jak się wspinałem do góry po schodkach to z tajniaka obserwował mnie jakiś gościu ukryty w skale. Ninja zapewne.
A oto co czekało na mnie na szczycie. Woda nie była może najlepsza, ale za to zimniasta. Szkoda że nie zabrałem do góry bidonu.
Po 19 kilometrach jeżdżenia skończyła mi się ścieżka. Oceniłem że szczyt blisko i można targać z buciora. Po drodze trafiłem na coś co jest może z 200m od szczytu, w poziomie, opisane prawdopodobnie jako miejsce kultu, ale kamień był bardzo starty. W każdym razie woda syfiasta i na nic się nie przydały te dołki. Jak widać orzeł też odpoczytał.
Pare chwil po zdobyciu prawie szczytu :D zdjęcie z kamienia pod krzyżem.
Widok na kolejny cel na dzisiaj. Już ze szczytu, a nawet z wieży na szczycie.
Nadal na wieży. Widoczek na Sulistrowiczki.
Wypatrzyłem coś co przypomina stok narciarski na Raduni. Ciekawe jak długi i czy warto byłoby sie tam wybrać? Trzeba będzie obadać, zarówno pod kątem nart, snowboardu jak i downillu :D
Autoportret, żeby nie było, że zdjęcia ukradłem i nabijam sobie kilomterów wycieczkami palcem po mapie.
Po 20 minutach na wieży, zjedzeniu chałwy mocy i wydudlaniu resztek wody czas zejść z wieży widokowej i pomknąć w dal. Dochodzi 15 a ja jeszcze daleko od domu.
Pożegnalne zdjęcie kościółka.
Pogoniłem niedźwiedzia.
Ale potem niedźwiedź pogonił mnie. Na zjeździe max speed wycieczki. Tutaj już widok na Ślęże z zapory mietkowskiej. Po drodze na Mietków się pogubiłem znowu i jechałem przez Zacharzyce.
Zoom na Ślęże.
Zoom na stateczek.
W oddali to zapewne Sowie Góry. Trzeba będzie je przerowerować kiedyś.
Bożygniew.
A to już Wrocław. Takie coś mi się znalazło. Swoją drogą wracałem przez Wrocław takimi zakątkami jakich nigdy nie widziałem. Od Mokronosa. Ostatecznie pięknie dojechałem na Grabiszyński park. Przez park przewiozłem się na kole jakichś średnio rozmownych dwóch mtbowców. Przyzpieszyli mnie, ale za to dobrze pokierowali, lepiej pojechali niż sam bym do domu miał kierować się.
Orzeł7 przed wyjazdem. Prawie czysty i opakowany. Nie lubie z plecakiem, a wody trzeba było i coś na deszcz ochronnego, do tego pare kluczy też zabrałem.
Początek był ciężki, pod wiatr. Tempo ustaliło się na 26kmh.
Koniki w Krzyżowicach, zrobiłem im focię, bo akurat przy nich nawracałem, pomyliłem drogę...
Tuż za wsią Bąki a przed Owsianką skręciłem na jakiś nowy asfalcik. Ładnie się kwiatki prezentowały, a i tak musiałem przelać wodę więc im zrobiłem słitaśne focie.
W pionie i poziomie, bo nie wiedziałem które lepsze.
Mój cel, w przeciwieństwie do ostatniej wycieczki w te strone tym razem był cały czas doskonale widoczny.
Potem mam luke w zdjęciach, na podjeździe się skupiłem. Dopiero ten znak mnie wyrwał z tego szału kręcenia po lasach porastających masyw Ślęży. Nazwałem go "Uwaga! Nisko latający rowerzyści" i od niego tytuł dzisiejszej wycieczki.
Nikt co prawda nie przeleciał, ale nazwa Ślęży wywodzi się od błota nie bez przyczyny. Buty się suszą.
Przez te bajorka miałem sporo postajów na trasie. Jeden z nich wypadł jednak w całkiem przyjemnym miejscu, co prawda komary cięły jak wszędzie, ale widoczki były.
Pare chwil bez roweru. Po schodkach do góry, obadać co tam jest.
Jak się wspinałem do góry po schodkach to z tajniaka obserwował mnie jakiś gościu ukryty w skale. Ninja zapewne.
A oto co czekało na mnie na szczycie. Woda nie była może najlepsza, ale za to zimniasta. Szkoda że nie zabrałem do góry bidonu.
Po 19 kilometrach jeżdżenia skończyła mi się ścieżka. Oceniłem że szczyt blisko i można targać z buciora. Po drodze trafiłem na coś co jest może z 200m od szczytu, w poziomie, opisane prawdopodobnie jako miejsce kultu, ale kamień był bardzo starty. W każdym razie woda syfiasta i na nic się nie przydały te dołki. Jak widać orzeł też odpoczytał.
Pare chwil po zdobyciu prawie szczytu :D zdjęcie z kamienia pod krzyżem.
Widok na kolejny cel na dzisiaj. Już ze szczytu, a nawet z wieży na szczycie.
Nadal na wieży. Widoczek na Sulistrowiczki.
Wypatrzyłem coś co przypomina stok narciarski na Raduni. Ciekawe jak długi i czy warto byłoby sie tam wybrać? Trzeba będzie obadać, zarówno pod kątem nart, snowboardu jak i downillu :D
Autoportret, żeby nie było, że zdjęcia ukradłem i nabijam sobie kilomterów wycieczkami palcem po mapie.
Po 20 minutach na wieży, zjedzeniu chałwy mocy i wydudlaniu resztek wody czas zejść z wieży widokowej i pomknąć w dal. Dochodzi 15 a ja jeszcze daleko od domu.
Pożegnalne zdjęcie kościółka.
Pogoniłem niedźwiedzia.
Ale potem niedźwiedź pogonił mnie. Na zjeździe max speed wycieczki. Tutaj już widok na Ślęże z zapory mietkowskiej. Po drodze na Mietków się pogubiłem znowu i jechałem przez Zacharzyce.
Zoom na Ślęże.
Zoom na stateczek.
W oddali to zapewne Sowie Góry. Trzeba będzie je przerowerować kiedyś.
Bożygniew.
A to już Wrocław. Takie coś mi się znalazło. Swoją drogą wracałem przez Wrocław takimi zakątkami jakich nigdy nie widziałem. Od Mokronosa. Ostatecznie pięknie dojechałem na Grabiszyński park. Przez park przewiozłem się na kole jakichś średnio rozmownych dwóch mtbowców. Przyzpieszyli mnie, ale za to dobrze pokierowali, lepiej pojechali niż sam bym do domu miał kierować się.
Do dom
Sobota, 7 sierpnia 2010 Kategoria bike: elnino, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 121.00 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 04:37 | km/h: | 26.21 |
Pr. maks.: | 61.20 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiejszy wpis będzie swego rodzaju raportem pogodowym, także odradzam czytanie.
Obudziłem się o 6.30... zapomniałem wyłączyć budzik i obudził mnie jak do pracy. Za oknem było ciemno i dźwięki wskazywały że pada. Ponownie obudziłem się o 8.15. Nadal było ciemno. Rzut oka na okna - rolety nie są opuszczone. Po cichu planowałem jechać dzisiaj do domu, rowerkiem oczywiście. Ale w taką pogodę? Załączyłem bikestats i poczytałem parę wpisów. Motywacja przyszła.
Śniadanie rowerowe - jajeczniczka - tym bardziej dodało mi sił. Jednak mimo to wyruszyłem dopiero w okolicach godziny 11, Kto we Wrocławiu wówczas siedział ten wie co mnie spotkało jeszcze przed wyjechaniem z miasta. Deszczyczek. Ale zakupiona moja ulubiona woda mineralna Mineral Balance o smaku owoców Liczi, z wyciągiem z żeń-szenia i trawy cytrynowej nadałą mi pogodo-odporności, lepiej niż ten cały aktimel i inne jogurciki. Żeby nie było zanim zdecydowałem się jechać w deszczu stałem z kwadrans ukryty przed nim. Z tego między innymi powodu granice Wrocławia opuściłem dopiero około 12. Średnia 23kmh na rogatkach miasta mimo że wyjeżdżałem DK8, dystans - mogło być z 15km.
Poza miastem zacząłem się powoli rozpędzać. Deszczowa aura jednak wpływa na tempo pozytywnie. Do tego było bezwietrznie i w sumie ciepło, nawet bardzo, bo mimo że byłem mokry to nie było zimno nic a nic. Szybciutko bez niczego szczególnego do Oleśnicy, tuż przed nią trafiłem na średnio szybki dźwig. Trzymał na tempomacie 34kmh. Na wiadukcie zwolnił do 25kmh, ale i tak było fajnie za nim jechać. Tuż za Oleśnicą, ale jeszcze przed wsią Cieśle (jak mnie pamięć nie myli, tak się ona nazywała) mym oczom ukazał się widok którego dzisiaj się nie spodziewałem, zobaczyłem dobrego znajomego, jego widok niesamowicie mnie ucieszył, zdjęcie poniżej
Dawno nie widziany przyjaciel - mój cień - nigdy bym się nie spodziewał że ten widok tak poprawi mi humor. Pojawiło się Słoneczko :D
Tak, w Oleśnicy nie skręciłem na Namysłów, pewnie osoby które mnie znają już wiedzą dlaczego - Syców. Jakby nie patrzeć ostatnie trudy podróży dały się we znaki nie tylko mnie ale i orzełowi. W ogóle od dawna mówię, że orzełowi potrzebna jest renowacja, ale niestety mam nature męczyciela i zamęcze zapewne orzeła na śmierć. Tylko że przez to że pękły mi chwyty zapewne on zamęczył by mnie pierwszy. Na zjeździe na Syców top spid, jak w statsach 61.2. Zakupiłem chwyty, taniość gąbkowatość (wielkiego wyboru gąbkowatości Bogdan nie miał) i nowe klocki hamulcowe od razu wziąłem. Te same co zawsze, czerwone i czarne Clarksy. Bogdan zapytany o pogode odpowiedział, że u nich cały dzień słonecznie. Ehh, a ja do Oleśnicy jechałem z widmem nadchodzącego Ragnarok.
Z Sycowa wyjechałem na DK8, a co. Cały dzień postanowiłem krajówkami jechać. Pare podjazdów za Sycowem jest na prawde łądnych. Na jednym nawet spadłem z tempem do 18kmh. Dalej jechało się równie szybko, czyli prędkość tak na 28-31kmh, jedno przełożenie i kadencja w granicach 80-100 (troche mi się nudziło i policzyłem dla tych prędkości ;-). Droga do Kępna zleciała szybciutko. Tuż po skręcie z DK8 na Kępno byłem nawet uradowany, łądna ścieżynka rowerowa, słońce świeci, czego chcieć więcej?
Wieża ciśnień na granicach Kępna.
No możnaby sobie wymarzyć żeby drogi porządnie oznakowali i żeby jazda przez miasto nie przypominała jazdy przez labirynt. Byłem pare razy w Kępnie, z tym że już troszkę czasu minęło od ostatniej wizyty. Do tego raczej nie przypominam sobie żebym wyjeżdżał stamtąd DK11. Zatrzymałem się pod małym sklepikiem który gdybym nazwę zapamiętał to bym odradził w nim zakupów, pełno os i pani na kasie która nie dość że ślepa to liczyć nie potrafi... No ale potrzebowałem wody, a bez zapięcia wole kupować w małych sklepikach przy głównych ulicach. Pogubiłem się w Kępnie i straciłem pare kilometrów. Do tego nad Kępno nadszedł Ragnarok. Całe szczęście odnalazłem właściwy kierunek zanim lunęło. Oberwało mi się jedynie odłamkami.
Znowu mokry, ale z nową wodą wyjechałem z Kępna. Od teraz jednego z moich najmniej lubianych miast. Zaraz po tym jak je opuściłem okazało się, że zmiana numerka drogi wiązała się ze zmianą kierunku jazdy. Fascynujące, nieprawdaż? Ta z kolei pociągnęła za sobą zmianę mojego usytuowania względem wiatru. Walnął mi w twarz, choć nadal nieco z boku. Tak coś od Słupii pod Sycowem przeczuwałem że wieje mi coś z boku, ale jakoś nie brałem pod uwage że mi to w twarz walnie. Ciężko było. Pewnie gdyby nie pan z synkiem na ledwo zipiącym pierdzikółku, jadący z oszałamiającą prędkością 25kmh nie zebrałbym się w sobie i już do końca jechał 22kmh, bo tak nisko upadłem przez ten wiatr.
Ledwo zebrałem się w sobie a tutaj Opatów. No i ten pokrzyżował mi plany skręciłem na Bolesławiec. Z nieznanych mi przyczyn przejechałem także przez Opatów, tak, całe 500 metrów krajówki dzięki temu mnie minęło. Zaraz po skręcie zatrzymałem się na focie i przelać wodę.
To było już blisko Bolesławca, mogłem odpuścić tę focie i przelać w Bolesławcu, przecież to było jasne że pojadę na wieże.
Jakoś dziwnie wygląda ogolony... znaczy ogolone. wzgórze w sensie, z drzew i krzaczorów w sensie... łatewer.
Tutaj tak ładnie chciałem zrobić i nawet aparat nieba nie przepalił i wyszło błękitne. Niesamowity widok po tym co było we Wrocławiu.
Język wywalony dla niepoznaki, żebym wyglądał na zmęczonego, ale widze, że i tak się nie udało.
Paręnaście minut opalania w Bolesławcu, szczoch na wieżę, Muszynę do dna i wracamy. Nie mogłem wrócić na obroty. Ledwo 24 kmh trzymałem. Pewnie przez to że nieomal umarłem ze śmiechu tuż przed opuszczeniem Bolesławca.
Takie oto super rondo pobudowali w Bolesławcu. Ledwie wyrobiłem z tymi sakwami, ciekawe jak radzą sobie ludzie którzy jeszcze namiot wiozą. No i którędy teraz blachosmrody jeżdżą jak rondo dla rowerów pobudowali?
Tak bardziej serio, to siedząc pod wieżą zacząłem myśleć o jedzeniu. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. No i sądze, że do wieży dojechałem już na oparach, pchany bardziej siłą umysłu niż cukrem. No i Muszyna to jednak nie Mineral Balance. Całe szczęście średnia mimo że spadłą z 27 to utrzymałą się powyżej 26. Ale od skrzyżowania pod pocztą pod drzwi dojeżdżałem ledwo 15kmh.
Obudziłem się o 6.30... zapomniałem wyłączyć budzik i obudził mnie jak do pracy. Za oknem było ciemno i dźwięki wskazywały że pada. Ponownie obudziłem się o 8.15. Nadal było ciemno. Rzut oka na okna - rolety nie są opuszczone. Po cichu planowałem jechać dzisiaj do domu, rowerkiem oczywiście. Ale w taką pogodę? Załączyłem bikestats i poczytałem parę wpisów. Motywacja przyszła.
Śniadanie rowerowe - jajeczniczka - tym bardziej dodało mi sił. Jednak mimo to wyruszyłem dopiero w okolicach godziny 11, Kto we Wrocławiu wówczas siedział ten wie co mnie spotkało jeszcze przed wyjechaniem z miasta. Deszczyczek. Ale zakupiona moja ulubiona woda mineralna Mineral Balance o smaku owoców Liczi, z wyciągiem z żeń-szenia i trawy cytrynowej nadałą mi pogodo-odporności, lepiej niż ten cały aktimel i inne jogurciki. Żeby nie było zanim zdecydowałem się jechać w deszczu stałem z kwadrans ukryty przed nim. Z tego między innymi powodu granice Wrocławia opuściłem dopiero około 12. Średnia 23kmh na rogatkach miasta mimo że wyjeżdżałem DK8, dystans - mogło być z 15km.
Poza miastem zacząłem się powoli rozpędzać. Deszczowa aura jednak wpływa na tempo pozytywnie. Do tego było bezwietrznie i w sumie ciepło, nawet bardzo, bo mimo że byłem mokry to nie było zimno nic a nic. Szybciutko bez niczego szczególnego do Oleśnicy, tuż przed nią trafiłem na średnio szybki dźwig. Trzymał na tempomacie 34kmh. Na wiadukcie zwolnił do 25kmh, ale i tak było fajnie za nim jechać. Tuż za Oleśnicą, ale jeszcze przed wsią Cieśle (jak mnie pamięć nie myli, tak się ona nazywała) mym oczom ukazał się widok którego dzisiaj się nie spodziewałem, zobaczyłem dobrego znajomego, jego widok niesamowicie mnie ucieszył, zdjęcie poniżej
Dawno nie widziany przyjaciel - mój cień - nigdy bym się nie spodziewał że ten widok tak poprawi mi humor. Pojawiło się Słoneczko :D
Tak, w Oleśnicy nie skręciłem na Namysłów, pewnie osoby które mnie znają już wiedzą dlaczego - Syców. Jakby nie patrzeć ostatnie trudy podróży dały się we znaki nie tylko mnie ale i orzełowi. W ogóle od dawna mówię, że orzełowi potrzebna jest renowacja, ale niestety mam nature męczyciela i zamęcze zapewne orzeła na śmierć. Tylko że przez to że pękły mi chwyty zapewne on zamęczył by mnie pierwszy. Na zjeździe na Syców top spid, jak w statsach 61.2. Zakupiłem chwyty, taniość gąbkowatość (wielkiego wyboru gąbkowatości Bogdan nie miał) i nowe klocki hamulcowe od razu wziąłem. Te same co zawsze, czerwone i czarne Clarksy. Bogdan zapytany o pogode odpowiedział, że u nich cały dzień słonecznie. Ehh, a ja do Oleśnicy jechałem z widmem nadchodzącego Ragnarok.
Z Sycowa wyjechałem na DK8, a co. Cały dzień postanowiłem krajówkami jechać. Pare podjazdów za Sycowem jest na prawde łądnych. Na jednym nawet spadłem z tempem do 18kmh. Dalej jechało się równie szybko, czyli prędkość tak na 28-31kmh, jedno przełożenie i kadencja w granicach 80-100 (troche mi się nudziło i policzyłem dla tych prędkości ;-). Droga do Kępna zleciała szybciutko. Tuż po skręcie z DK8 na Kępno byłem nawet uradowany, łądna ścieżynka rowerowa, słońce świeci, czego chcieć więcej?
Wieża ciśnień na granicach Kępna.
No możnaby sobie wymarzyć żeby drogi porządnie oznakowali i żeby jazda przez miasto nie przypominała jazdy przez labirynt. Byłem pare razy w Kępnie, z tym że już troszkę czasu minęło od ostatniej wizyty. Do tego raczej nie przypominam sobie żebym wyjeżdżał stamtąd DK11. Zatrzymałem się pod małym sklepikiem który gdybym nazwę zapamiętał to bym odradził w nim zakupów, pełno os i pani na kasie która nie dość że ślepa to liczyć nie potrafi... No ale potrzebowałem wody, a bez zapięcia wole kupować w małych sklepikach przy głównych ulicach. Pogubiłem się w Kępnie i straciłem pare kilometrów. Do tego nad Kępno nadszedł Ragnarok. Całe szczęście odnalazłem właściwy kierunek zanim lunęło. Oberwało mi się jedynie odłamkami.
Znowu mokry, ale z nową wodą wyjechałem z Kępna. Od teraz jednego z moich najmniej lubianych miast. Zaraz po tym jak je opuściłem okazało się, że zmiana numerka drogi wiązała się ze zmianą kierunku jazdy. Fascynujące, nieprawdaż? Ta z kolei pociągnęła za sobą zmianę mojego usytuowania względem wiatru. Walnął mi w twarz, choć nadal nieco z boku. Tak coś od Słupii pod Sycowem przeczuwałem że wieje mi coś z boku, ale jakoś nie brałem pod uwage że mi to w twarz walnie. Ciężko było. Pewnie gdyby nie pan z synkiem na ledwo zipiącym pierdzikółku, jadący z oszałamiającą prędkością 25kmh nie zebrałbym się w sobie i już do końca jechał 22kmh, bo tak nisko upadłem przez ten wiatr.
Ledwo zebrałem się w sobie a tutaj Opatów. No i ten pokrzyżował mi plany skręciłem na Bolesławiec. Z nieznanych mi przyczyn przejechałem także przez Opatów, tak, całe 500 metrów krajówki dzięki temu mnie minęło. Zaraz po skręcie zatrzymałem się na focie i przelać wodę.
To było już blisko Bolesławca, mogłem odpuścić tę focie i przelać w Bolesławcu, przecież to było jasne że pojadę na wieże.
Jakoś dziwnie wygląda ogolony... znaczy ogolone. wzgórze w sensie, z drzew i krzaczorów w sensie... łatewer.
Tutaj tak ładnie chciałem zrobić i nawet aparat nieba nie przepalił i wyszło błękitne. Niesamowity widok po tym co było we Wrocławiu.
Język wywalony dla niepoznaki, żebym wyglądał na zmęczonego, ale widze, że i tak się nie udało.
Paręnaście minut opalania w Bolesławcu, szczoch na wieżę, Muszynę do dna i wracamy. Nie mogłem wrócić na obroty. Ledwo 24 kmh trzymałem. Pewnie przez to że nieomal umarłem ze śmiechu tuż przed opuszczeniem Bolesławca.
Takie oto super rondo pobudowali w Bolesławcu. Ledwie wyrobiłem z tymi sakwami, ciekawe jak radzą sobie ludzie którzy jeszcze namiot wiozą. No i którędy teraz blachosmrody jeżdżą jak rondo dla rowerów pobudowali?
Tak bardziej serio, to siedząc pod wieżą zacząłem myśleć o jedzeniu. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. No i sądze, że do wieży dojechałem już na oparach, pchany bardziej siłą umysłu niż cukrem. No i Muszyna to jednak nie Mineral Balance. Całe szczęście średnia mimo że spadłą z 27 to utrzymałą się powyżej 26. Ale od skrzyżowania pod pocztą pod drzwi dojeżdżałem ledwo 15kmh.
Przełęcz TąPADAła
Piątek, 6 sierpnia 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 101.04 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:51 | km/h: | 26.24 |
Pr. maks.: | 64.34 | Temperatura: | 23.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na weekend zapowiadają opady i zimno, czyli standardowo, "zimno i pada i zimno i pada na to miejsce w środku europy". No to trzeba było dzisiaj wykorzystać resztki niedeszczowej pogody, bo o słońcu to można tylko pomarzyć.
Przez cały ranek o zostanie celem wycieczki walczyły dzielnie:
- Przeprawa promowa przez Odrę w Brzegu Dolnym
- masyw Slęża
- Środa Śląska (bo miałem tam ze 3 lata temu dojechać a trafiłem do Brzegu Dolnego ;-)
Gdy zjadłem resztki makreli na prowadzenie wysunął się Brzeg Dolny, jednak już przy 2 kanapce z szynką sopocką po piętach zaczęła mu dreptać Slęża. Gdy zjadłem jajecznice, Slęża zaczynała już świętować zwycięstwo. Zanim się ostatecznie obudziłem i najadłem, zanim wybrałem cel i obadałem jak dojechać - zrobiła się 11. Googielowe mapy znalazły mi fajną trase, tylko fragment drogą nr35 a potem już tylko wiejskie ścieżki. Oczywiście znając swoje ostatnie osiągnięcia w nawigowaniu nie spodziewałem się że uda mi się w ogóle trafić w pierwszy skręt z tej proponowanej trasy. Jak nie ma Słońca to się gubie.
Przed 12 udało mi się wyjechać. Całe szczęście - mam już objeżdżone te rejony Wrocławia, przecież teraz jestem tutejszy prawie ;-) W każdym razie bezproblemowo dotarłem aż na Czekoladową, na którą to kierowały mnie sugestie map googla (które kłamią i kilometraż zawsze zaniżają). Wyjazd z Wrocławia to jak się okazało całe 10km, spodziewałem się, że jak teraz jestem bliżej tej granicy miasta to będzie z 5. Gdyby nie czerwona fala na którą trafiłem, to bym napisał, że jechało się super. Ale za to zostałem nagrodzony. Tuż przed remontami i dziwnymi remontowymi wygibasami i serpentynami wyskoczył przede mnie "szybki traktor". Na oko to jakiś John Deer, ale widziałem go tylko przez chwile. Potem już tylko obserwowałem mknącą przede mnie z prędkością 43kmh przyczepę. Tak mijały kilometry. Prędkość średnia rosła i rosła, zrobiło się średnio 29kmh i mi skręcił w zagrode jakąś. Pomachałem mu na papa i jade dalej.
Jechałem DK35, bo nie wiedziałem gdzie mam z niej skręcić. Zresztą byłem prędzej tak zajęty jazdą za przyczepą która waliła we mnie tonami jakichś paprochów, że nawet bym nie zauważył zjazdu z 35. Do zjazdu na Sobótkę dojechałem rewelacyjnie szybko. Bardzo mnie to ucieszyło, bo pogoda nie rozpieszczała, mimo że duszno, to wcale nie ciepło. Do tego cel jakoś się nie objawiał, mimo że bywają dni że z okna widzę Ślężę to teraz będąć kilkanaście kilometrów od niej, nadal jej nie widziałem. W Sobótce miałem od razu odbić na Sady, ale oczywiście od razu potraktowałem zbyt dosłownie i pojechałem w ulice Szopena z której dopiero potem wróciłem we właściwą stronę. W Sobótce Jakiejśtam (Zachodniej? Południowej?) która już była na szlaku - pierwszy postój. Zakupiłem OSHEA, bo wiedziałem, że jeden kończący się bidon nie wystarczy mi na podjazd i zjazd. Przy okazji postoju przetałem wreszcie czoło, twarz i wytarłem okulary. Ogólnie strasznie wyglądałem po tej jeździe za traktorkiem. Jazda 30-45kmh (zazwyczaj 43) na laćkach 2" niszczy, nawet za traktorem. Pot się ze mnie lał strumieniami. Średnia pod sklepem nadal 28 mimo, że dystans mizerny, a postanowiłem nie forsować się na małych podjaździczkach przed tym kulminacyjnym.
Niezwykle ucieszył mnie fakt, że znalazłem kamieniołom którego szukałem w zeszłym roku . Przeklimatyczne miejsce. Wyjąłem fotopstryk i zacząłem szaleć - zdjęcia pod wpisem. Niestety okazało się, że ostatnia kreska baterii w fotopstryku nie jest jak ostatnia kreska baterii w komórczaku - padły mi baterie! OŻ! Nie no, jade pierwszy raz w tym roku na Ślęże i padają mi baterie w fotopstryku i nie będe miał słitaśnych foć na naszą klasę? W mojej głowie pojawiła się myśl - a wjade tylko na Przełęcz Tąpadła, nie będe się na szczyt gramolił skoro sobie nie pofocę.
Jeszcze przed rozpoczęciem podjazdy wjechałem w chmure otaczającą to magiczne miejsce. Z chmurą powiązana była mżawka, mokra jezdnia i momentami słaby deszczyk. To ostatecznie mnie przekonało, że daruję sobie szczyt. Podjazd nieco mnie rozczarował. Zapomniałem już jak właściwie wygląda podjazd na Przełęcz Tąpadła. W końcu ponad rok mnie tam nie było. To coś koło 2km pod górkę. Wjechałem w kilka minut (coś koło 8miu minut). Praded to to nie jest. Mimo niedosytu podjazdowego nie skierowałęm się na ścieżynę na Sobótkę, Ciemne, nisko zawieszone chmury w kierunku gdzieś gdzie mam wracać troszeczkę mnie zmartwiły i utwierdziły w przekonaniu, że nie ma co kusić losu. Nie miałem niczego deszczoochronnego. W ogóle jechałem uzbrojony tylko w dętki i aparat.
Za to po zjeździ ciekawie pobłądziłem. Część trasy mogę polecić. Mianowicie za Sulistrowiczkami skręciłem na Sulistrowice, czyli jakby wracałem się. Stamtąd na Przemiłów i właśnie odcinek Sulistrowice - Przemiłów - Księginice Małe mogę polecić. Trochę podjazdów jest i bardzo miłych zjazdów. Obrałem takie kierunek częściowo dlatego, że omijałem tym sposobem chmury. Nie wiedziałem, że za bardzo omijam i pokierowałem się przez Przezdrpwice i Nasławice do Wilczkowic. Tam niestety wjechałem na DK8. Dalej już DK8. W ostatniej chwili przed bazą wpadłem w park, bo by mi brakło 300 metrów do 100km. Dokręciłem i przycumowałem.
Przez cały ranek o zostanie celem wycieczki walczyły dzielnie:
- Przeprawa promowa przez Odrę w Brzegu Dolnym
- masyw Slęża
- Środa Śląska (bo miałem tam ze 3 lata temu dojechać a trafiłem do Brzegu Dolnego ;-)
Gdy zjadłem resztki makreli na prowadzenie wysunął się Brzeg Dolny, jednak już przy 2 kanapce z szynką sopocką po piętach zaczęła mu dreptać Slęża. Gdy zjadłem jajecznice, Slęża zaczynała już świętować zwycięstwo. Zanim się ostatecznie obudziłem i najadłem, zanim wybrałem cel i obadałem jak dojechać - zrobiła się 11. Googielowe mapy znalazły mi fajną trase, tylko fragment drogą nr35 a potem już tylko wiejskie ścieżki. Oczywiście znając swoje ostatnie osiągnięcia w nawigowaniu nie spodziewałem się że uda mi się w ogóle trafić w pierwszy skręt z tej proponowanej trasy. Jak nie ma Słońca to się gubie.
Przed 12 udało mi się wyjechać. Całe szczęście - mam już objeżdżone te rejony Wrocławia, przecież teraz jestem tutejszy prawie ;-) W każdym razie bezproblemowo dotarłem aż na Czekoladową, na którą to kierowały mnie sugestie map googla (które kłamią i kilometraż zawsze zaniżają). Wyjazd z Wrocławia to jak się okazało całe 10km, spodziewałem się, że jak teraz jestem bliżej tej granicy miasta to będzie z 5. Gdyby nie czerwona fala na którą trafiłem, to bym napisał, że jechało się super. Ale za to zostałem nagrodzony. Tuż przed remontami i dziwnymi remontowymi wygibasami i serpentynami wyskoczył przede mnie "szybki traktor". Na oko to jakiś John Deer, ale widziałem go tylko przez chwile. Potem już tylko obserwowałem mknącą przede mnie z prędkością 43kmh przyczepę. Tak mijały kilometry. Prędkość średnia rosła i rosła, zrobiło się średnio 29kmh i mi skręcił w zagrode jakąś. Pomachałem mu na papa i jade dalej.
Jechałem DK35, bo nie wiedziałem gdzie mam z niej skręcić. Zresztą byłem prędzej tak zajęty jazdą za przyczepą która waliła we mnie tonami jakichś paprochów, że nawet bym nie zauważył zjazdu z 35. Do zjazdu na Sobótkę dojechałem rewelacyjnie szybko. Bardzo mnie to ucieszyło, bo pogoda nie rozpieszczała, mimo że duszno, to wcale nie ciepło. Do tego cel jakoś się nie objawiał, mimo że bywają dni że z okna widzę Ślężę to teraz będąć kilkanaście kilometrów od niej, nadal jej nie widziałem. W Sobótce miałem od razu odbić na Sady, ale oczywiście od razu potraktowałem zbyt dosłownie i pojechałem w ulice Szopena z której dopiero potem wróciłem we właściwą stronę. W Sobótce Jakiejśtam (Zachodniej? Południowej?) która już była na szlaku - pierwszy postój. Zakupiłem OSHEA, bo wiedziałem, że jeden kończący się bidon nie wystarczy mi na podjazd i zjazd. Przy okazji postoju przetałem wreszcie czoło, twarz i wytarłem okulary. Ogólnie strasznie wyglądałem po tej jeździe za traktorkiem. Jazda 30-45kmh (zazwyczaj 43) na laćkach 2" niszczy, nawet za traktorem. Pot się ze mnie lał strumieniami. Średnia pod sklepem nadal 28 mimo, że dystans mizerny, a postanowiłem nie forsować się na małych podjaździczkach przed tym kulminacyjnym.
Niezwykle ucieszył mnie fakt, że znalazłem kamieniołom którego szukałem w zeszłym roku . Przeklimatyczne miejsce. Wyjąłem fotopstryk i zacząłem szaleć - zdjęcia pod wpisem. Niestety okazało się, że ostatnia kreska baterii w fotopstryku nie jest jak ostatnia kreska baterii w komórczaku - padły mi baterie! OŻ! Nie no, jade pierwszy raz w tym roku na Ślęże i padają mi baterie w fotopstryku i nie będe miał słitaśnych foć na naszą klasę? W mojej głowie pojawiła się myśl - a wjade tylko na Przełęcz Tąpadła, nie będe się na szczyt gramolił skoro sobie nie pofocę.
Jeszcze przed rozpoczęciem podjazdy wjechałem w chmure otaczającą to magiczne miejsce. Z chmurą powiązana była mżawka, mokra jezdnia i momentami słaby deszczyk. To ostatecznie mnie przekonało, że daruję sobie szczyt. Podjazd nieco mnie rozczarował. Zapomniałem już jak właściwie wygląda podjazd na Przełęcz Tąpadła. W końcu ponad rok mnie tam nie było. To coś koło 2km pod górkę. Wjechałem w kilka minut (coś koło 8miu minut). Praded to to nie jest. Mimo niedosytu podjazdowego nie skierowałęm się na ścieżynę na Sobótkę, Ciemne, nisko zawieszone chmury w kierunku gdzieś gdzie mam wracać troszeczkę mnie zmartwiły i utwierdziły w przekonaniu, że nie ma co kusić losu. Nie miałem niczego deszczoochronnego. W ogóle jechałem uzbrojony tylko w dętki i aparat.
Za to po zjeździ ciekawie pobłądziłem. Część trasy mogę polecić. Mianowicie za Sulistrowiczkami skręciłem na Sulistrowice, czyli jakby wracałem się. Stamtąd na Przemiłów i właśnie odcinek Sulistrowice - Przemiłów - Księginice Małe mogę polecić. Trochę podjazdów jest i bardzo miłych zjazdów. Obrałem takie kierunek częściowo dlatego, że omijałem tym sposobem chmury. Nie wiedziałem, że za bardzo omijam i pokierowałem się przez Przezdrpwice i Nasławice do Wilczkowic. Tam niestety wjechałem na DK8. Dalej już DK8. W ostatniej chwili przed bazą wpadłem w park, bo by mi brakło 300 metrów do 100km. Dokręciłem i przycumowałem.
Do Wrocławia
Niedziela, 1 sierpnia 2010 Kategoria bike: elnino, dist: 100 and more
Km: | 118.16 | Km teren: | 7.00 | Czas: | 04:10 | km/h: | 28.36 |
Pr. maks.: | 39.56 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Powrót z wczorajszej wycieczki do domu, czyli trasa Byczyna -> Wrocław.
Pogoda do jazdy była dziś wprost wymarzona. Jechało się przecudnie fantastycznie, ultra smerfastycznie i w ogóle... Zaczątek był troche kiepskawy, bo wpierw chciałem jechać tak jak przyjechałem, ale już w Polanowicach uderzył mi w twarz wmordewiatr i natychmiast zmieniłem plany, postanowiłem skorzystać z asfaltu. Jednak aby wpadło trochę terenu, nie wracałem się, ani nie nadrabiałem masy kilometrów przez Bruny czy inne fantastyczne rejony, a przejechałem dookoła zalewu :D Tam wpadł teren i spadła średnia, bo nie mogłem szybko jechać przez błoto i wiezione żarcie. Przepyszne cukinie, mase fasolki i inne zbiory zebrane przez mamuśke na działce.
Nie wiem dlaczego mi padło na mózg i jechałem patrząc na strzałeczkę od średniej. Ale ta cały czas wskazywała w górę. Już przed Namysłowem dobiła do 26kmh. Tam przystanek, (tutaj uwaga!) pod lidlem (hehe, żartowałem z tym uwaga). Standardowo, jogurcik i napój zakupiłem. Napój od razu nalałem, bo pierwszy bidon padł już w Gręboszowie. Mimo, że stając pod lidlem czułem już nieco w nogach, to jogurcik chyba okazał się jogurcikiem mocy, bo nagle zacząłem jechać jeszcze szybciej niż prędzej, na liczniku zaczęła królować liczba 32.
Do Bierutowa dotarłem w tempie ekspresowym, jednak wzniesienia na linii Namysłów-Bierutów trochę mnie zdemotywowały, chyba za sztybko je brałem. Tym razem za Bierutowem skręciłem w pierwszy zjazd, droga dłuższa, ale mniej głównej i poremontowane już drogi i mosty. Tylko raz musiałem stanąć i zapytać się o drogę. Nie wiedzieć czemu wzbudzałem w mijanych wsiach sensację, wszyscy się za mną oglądali. W sumie fajnie, bo większość mijanych była tej piękniejszej płci. To pewnie moja nowa czerwona koszulka tak działała, albo wieziona w sakwach cukinia ;-)
Najbardziej zirytował mnie pan jadący na pasażera w czarnym bmw kombiaku, wystawił się przez okno i zakrzyczał "chcesz piwa" trzymając w ręku prawdopodobnie puszkę tyskiego... wrr, niby jak ja miałem złapać to piwo jak jechali z 80kmh conajmniej? Ciekawa też była sytuacja z młodzikami na motorku, wyprzedzili mnie, lampiąc się jak na debila. Odjechali kawałek dalej a następnie zwolnili, zawołując coś do mnie gdy przejeżdżałem obok nich. Nie mam pojęcia czego chcieli, ale nie wykonali tego manewru najlepiej... Potem mnie znowu wyprzedzili z jeszcze jedną parą na motorku, też się lampiąc ale już nic nie zawołali.
Gdzieś w okolicach Piszkawy minąłem starszego bikera na kolarce. Wjeżdżał pod górkę coś koło 30kmh, ja już nieco chiloować zaczynałem, a ten mnie pobudził żeby znowu jechać ponad 30. Gdzieś po drodze wstrzymałem się raz, żeby wspomóc panu na rowerku z mapą. Po drodze spostrzegłem też straszny widok, rozlaną na drodze puszkę tyskiego... Pewnie wypadło panu z kombiaka, za karę za znęcanie się nad spragnionym bajkerem.
To w zasadzie koniec atrakcji. Spisałem dane z licznika przed wjazdem do miasta, na krzyżówce wyjazdowej z Wilczyc, było wówczas tak:
DST 106,63
TM 3:42:24
AVS 28,77 kmh
MXS 39,56
Pogoda do jazdy była dziś wprost wymarzona. Jechało się przecudnie fantastycznie, ultra smerfastycznie i w ogóle... Zaczątek był troche kiepskawy, bo wpierw chciałem jechać tak jak przyjechałem, ale już w Polanowicach uderzył mi w twarz wmordewiatr i natychmiast zmieniłem plany, postanowiłem skorzystać z asfaltu. Jednak aby wpadło trochę terenu, nie wracałem się, ani nie nadrabiałem masy kilometrów przez Bruny czy inne fantastyczne rejony, a przejechałem dookoła zalewu :D Tam wpadł teren i spadła średnia, bo nie mogłem szybko jechać przez błoto i wiezione żarcie. Przepyszne cukinie, mase fasolki i inne zbiory zebrane przez mamuśke na działce.
Nie wiem dlaczego mi padło na mózg i jechałem patrząc na strzałeczkę od średniej. Ale ta cały czas wskazywała w górę. Już przed Namysłowem dobiła do 26kmh. Tam przystanek, (tutaj uwaga!) pod lidlem (hehe, żartowałem z tym uwaga). Standardowo, jogurcik i napój zakupiłem. Napój od razu nalałem, bo pierwszy bidon padł już w Gręboszowie. Mimo, że stając pod lidlem czułem już nieco w nogach, to jogurcik chyba okazał się jogurcikiem mocy, bo nagle zacząłem jechać jeszcze szybciej niż prędzej, na liczniku zaczęła królować liczba 32.
Do Bierutowa dotarłem w tempie ekspresowym, jednak wzniesienia na linii Namysłów-Bierutów trochę mnie zdemotywowały, chyba za sztybko je brałem. Tym razem za Bierutowem skręciłem w pierwszy zjazd, droga dłuższa, ale mniej głównej i poremontowane już drogi i mosty. Tylko raz musiałem stanąć i zapytać się o drogę. Nie wiedzieć czemu wzbudzałem w mijanych wsiach sensację, wszyscy się za mną oglądali. W sumie fajnie, bo większość mijanych była tej piękniejszej płci. To pewnie moja nowa czerwona koszulka tak działała, albo wieziona w sakwach cukinia ;-)
Najbardziej zirytował mnie pan jadący na pasażera w czarnym bmw kombiaku, wystawił się przez okno i zakrzyczał "chcesz piwa" trzymając w ręku prawdopodobnie puszkę tyskiego... wrr, niby jak ja miałem złapać to piwo jak jechali z 80kmh conajmniej? Ciekawa też była sytuacja z młodzikami na motorku, wyprzedzili mnie, lampiąc się jak na debila. Odjechali kawałek dalej a następnie zwolnili, zawołując coś do mnie gdy przejeżdżałem obok nich. Nie mam pojęcia czego chcieli, ale nie wykonali tego manewru najlepiej... Potem mnie znowu wyprzedzili z jeszcze jedną parą na motorku, też się lampiąc ale już nic nie zawołali.
Gdzieś w okolicach Piszkawy minąłem starszego bikera na kolarce. Wjeżdżał pod górkę coś koło 30kmh, ja już nieco chiloować zaczynałem, a ten mnie pobudził żeby znowu jechać ponad 30. Gdzieś po drodze wstrzymałem się raz, żeby wspomóc panu na rowerku z mapą. Po drodze spostrzegłem też straszny widok, rozlaną na drodze puszkę tyskiego... Pewnie wypadło panu z kombiaka, za karę za znęcanie się nad spragnionym bajkerem.
To w zasadzie koniec atrakcji. Spisałem dane z licznika przed wjazdem do miasta, na krzyżówce wyjazdowej z Wilczyc, było wówczas tak:
DST 106,63
TM 3:42:24
AVS 28,77 kmh
MXS 39,56