Wpisy archiwalne w kategorii
dist: 100 and more
Dystans całkowity: | 12296.55 km (w terenie 821.50 km; 6.68%) |
Czas w ruchu: | 500:36 |
Średnia prędkość: | 24.56 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 31367 m |
Liczba aktywności: | 101 |
Średnio na aktywność: | 121.75 km i 4h 57m |
Więcej statystyk |
Do dom
Sobota, 31 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: dojazd, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 117.93 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 04:46 | km/h: | 24.74 |
Pr. maks.: | 39.56 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Niewiele brakowało a byłbym teraz w Kostrzynie nad Odrą na znanym festiwalu. Jakoś tak jednak nie udało mi się wybrać na to wydarzenie, prawdopodobnie dlatego, że zacząłem planować wyjazd dzień wcześniej po pracy... i nic nie zaplanowałem... No nic nie zawsze wyjazdy spontaniczne się udają. W każdym razie żeby to sobie odbić już w piątek miałem się gdzieś przejechać. Po głowie chodziła mi nawet Ślęża. Jednak w piątek ciągle padało. Tak się jakoś złożyło, że w domu akurat czekała na mnie nowa karta bankomatowa, bo poprzednią oddałem w banku, bo się spsujała. No więc trzeba było pojechać do domu, a że pogoda w ten weekend miała być dobra, co zresztą jako człowiek znający się na chmurach przepowiedziałem poprzedniego wieczora, to postanowiłem wybrać się rowerem. Dawno tego już nie robiłem, a z wakacyjnego lokum wcale.
Trasa, w jakichś 8% dziewicza. Muszę jednak zakupić sobie wreszcie mapę okolic Namysłowa, bo tam jeszcze parę kaemów można ugrać wybierając teren. Średnią zabił mi najpierw wyjazd z Wrocławia. Dopóki nie dotarłem na wały to strasznie się ślimaczyłem. Blachosmrody, krawężniki i remonty... brrrr... Wałami po wielkiej wyspie na Wilczyce. Wały nieco podbiły średnią, ale na ostatnim fragmencie zaczęły się worki z piaskiem i piaszczysta droga z kałużo-bajorkami. Tak, po pierwszych 14km średnia oscylowałą w okolicach 19kmh. Od Wilczyc do samego Namysłowa w zasadzie nic nowego. Wariant z wpadnięciem na główną dalej od Bierutowa. Bierutów przywitał mnie deszczem, od razu zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Tempo znowu spadło, ale średnia już była ponad 25. Przez sam Bierutów przeleciałem ponad 30, bo stresował mnie jakiś samochodziarz jadąc ciągle za mną.
Opolskie przywitało mnie wmordewiatrem. Deszcz już nie padał, ale ciągle mżawiło, także wiatr + woda w twarz, też nie było to przyjemne. Wszystko magicznie zaczęło się odmieniać w Namysłowie. Miasto które bez większej przyczyny po prostu lubię przywitało mnie końcem deszczu. Wpadłem w rynek, który w sumie badziewny maja (ale centrum kulturalne to w końcu wyspa a nie rynek), celem zakupienia sobie browarka na wieczór. Po debacie z panem sprzedawcą na temat co to teraz Browary Namysłów maja w ofercie zakupiłem Zamkowe Eksport i Zlaty Denar Chmielowy. Ten drugi wyśmienity. Zapłaciłem śmieszne pieniądze 4zł za oba łącznie. Kolejny postój z 300m dalej, pod Lidlem. Po wyjeździe na Pradziada lidl na trasie przekonuje mnie nawet bardziej niż biedronka. Zakupiłem przepyszny sok jabłkowy, ciasteczka i jogurt. Gdy wyszedłem - znów świeciło na mnie Słońce :D
O tak, tego mi właśnie było trzeba - Słońca. Cały tydzień tylko o tym marzyłem i wreszcie się ukazało. To i być może spożyty jogurt i cistka sprawiły, że średnia znów zaczęłą rosnąć. Maksimum osiągnęła w wiosce za Gręboszowem. Za Gręboszowem zaczęłą się dziewicza trasa. 80km i średnia 25.96 coś takiego było jeśli pamiętam dobrze. Znaczy średnia na pewno, ale dystans strzelam bo nie zapamiętałem ;-) Wjechałem w teren. Na początku było nieźle. Nawet jakichś wielkich kałuż nie było. Po jakimś czasie okazało się, że marnie wjechałem, bo dojechałem do znanej mi już drogi. Z jednej strony marnie, a z drugiej, pamiętałem jej możliwości eksploracji. Właściwie to nie wiem nawet gdzie byłem. Ostatecznie dotarłem do Woskowic Górnych. Stamtąd na Szymonków. Lasami na Komorzno.
Tuż przed Wesołą i Szymonkowem, jedna z moich ulubionych wiosek, z tablicami wyglądającymi na zriobione przez samych mieszkańców, bez asfaltu, zgubione daleko od głównych dróg. Szkoda że coraz mniej takich jest zamieszkanych.
Z Komorzna... za Komorznem było takie błoto... nie da się tego opisać. Jak przedarłem się przez "Ekologiczną Myjnię" co wcale łatwo nie było i pare nieprzyzwoitych słów poleciało gdy spadałem ze środka drogi w koleinę, albo krzaczory były przez całą szerokość drogi i mokre, kłujące gałęzie musiałem przyjmować na klate, jak już się przedarłem, aż mnie zamurowało. Zobaczyłem z 600m na których można by swobodnie urządzać zapasy w błocie. Nikt nie postawił znaku, że drogę zmyło w las, a to co zostało jest rozjeżdżoną przez ciagniki breją. No ale co, miałem wracać przez te krzaczory? Postanowiłem wrzucić coś na ekstremalne podjazdy przełożenie 1.0 i powalczyć, w końcu od tyłu błotem nie dostene, sakwy mnie obronią, byle się nie zatrzymać, byle się nie zakopać i nie utopić. Początek rzeczywiście był trudny. Ale gdy wjechałem w ślad traktora zapadałem się już tylko trochę ponad wysokość opony. Tempo zbliżone do tego z podjazdy na Pradziada, czasem niższe, żeby nie stracić przyczepności do dna i jedziem. Można przypuszczać, że jestem pierwszym rowerzystą który przejechał tą drogą od dłuższego czasu, JUPI :D explorer i turista :D Tuż za lasem spotkałem sąsiada, majstrował coś przy swoim rowerze. Dodam że ma ponad 70 na karku i nie zdziwiłoby mnie bardzo gdyby w poszukiwaniu grzybów czy innego dobrodziejstwa został drugą osobą która przejedzie tę droge. Ale moje ślady już się odcisnęły.
Wspomniana "Ekologiczna Myjnia", napis na tabliczce w opisie zdjęcia na linkowanym przez nie moim fmixie.
Po tych wszystkich terenach średnia spadła znacznie, no i zmęczenie już się pojawiło. Trzymając 26 poturlałem się asfaltem na chate. Ostatni mocniejszy akcent to podjazd pod górkę ciecierzyńską przy utrzymaniu 28kmh.
Ogólnie to piękna dziś pogoda na rower była. Jeszcze tylko deszcz wyeliminować, dać więcej słońca i tak do tych 28 stopni dobić i będzie cudnie, miodnie i orzeszkowo.
I tym sposobem zamykamy lipiec 2010, miesiąc dwóch przepięknych wycieczek i rekordu prędkości, a to wszystko mimo tego że pracuje :D
Trasa, w jakichś 8% dziewicza. Muszę jednak zakupić sobie wreszcie mapę okolic Namysłowa, bo tam jeszcze parę kaemów można ugrać wybierając teren. Średnią zabił mi najpierw wyjazd z Wrocławia. Dopóki nie dotarłem na wały to strasznie się ślimaczyłem. Blachosmrody, krawężniki i remonty... brrrr... Wałami po wielkiej wyspie na Wilczyce. Wały nieco podbiły średnią, ale na ostatnim fragmencie zaczęły się worki z piaskiem i piaszczysta droga z kałużo-bajorkami. Tak, po pierwszych 14km średnia oscylowałą w okolicach 19kmh. Od Wilczyc do samego Namysłowa w zasadzie nic nowego. Wariant z wpadnięciem na główną dalej od Bierutowa. Bierutów przywitał mnie deszczem, od razu zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Tempo znowu spadło, ale średnia już była ponad 25. Przez sam Bierutów przeleciałem ponad 30, bo stresował mnie jakiś samochodziarz jadąc ciągle za mną.
Opolskie przywitało mnie wmordewiatrem. Deszcz już nie padał, ale ciągle mżawiło, także wiatr + woda w twarz, też nie było to przyjemne. Wszystko magicznie zaczęło się odmieniać w Namysłowie. Miasto które bez większej przyczyny po prostu lubię przywitało mnie końcem deszczu. Wpadłem w rynek, który w sumie badziewny maja (ale centrum kulturalne to w końcu wyspa a nie rynek), celem zakupienia sobie browarka na wieczór. Po debacie z panem sprzedawcą na temat co to teraz Browary Namysłów maja w ofercie zakupiłem Zamkowe Eksport i Zlaty Denar Chmielowy. Ten drugi wyśmienity. Zapłaciłem śmieszne pieniądze 4zł za oba łącznie. Kolejny postój z 300m dalej, pod Lidlem. Po wyjeździe na Pradziada lidl na trasie przekonuje mnie nawet bardziej niż biedronka. Zakupiłem przepyszny sok jabłkowy, ciasteczka i jogurt. Gdy wyszedłem - znów świeciło na mnie Słońce :D
O tak, tego mi właśnie było trzeba - Słońca. Cały tydzień tylko o tym marzyłem i wreszcie się ukazało. To i być może spożyty jogurt i cistka sprawiły, że średnia znów zaczęłą rosnąć. Maksimum osiągnęła w wiosce za Gręboszowem. Za Gręboszowem zaczęłą się dziewicza trasa. 80km i średnia 25.96 coś takiego było jeśli pamiętam dobrze. Znaczy średnia na pewno, ale dystans strzelam bo nie zapamiętałem ;-) Wjechałem w teren. Na początku było nieźle. Nawet jakichś wielkich kałuż nie było. Po jakimś czasie okazało się, że marnie wjechałem, bo dojechałem do znanej mi już drogi. Z jednej strony marnie, a z drugiej, pamiętałem jej możliwości eksploracji. Właściwie to nie wiem nawet gdzie byłem. Ostatecznie dotarłem do Woskowic Górnych. Stamtąd na Szymonków. Lasami na Komorzno.
Tuż przed Wesołą i Szymonkowem, jedna z moich ulubionych wiosek, z tablicami wyglądającymi na zriobione przez samych mieszkańców, bez asfaltu, zgubione daleko od głównych dróg. Szkoda że coraz mniej takich jest zamieszkanych.
Z Komorzna... za Komorznem było takie błoto... nie da się tego opisać. Jak przedarłem się przez "Ekologiczną Myjnię" co wcale łatwo nie było i pare nieprzyzwoitych słów poleciało gdy spadałem ze środka drogi w koleinę, albo krzaczory były przez całą szerokość drogi i mokre, kłujące gałęzie musiałem przyjmować na klate, jak już się przedarłem, aż mnie zamurowało. Zobaczyłem z 600m na których można by swobodnie urządzać zapasy w błocie. Nikt nie postawił znaku, że drogę zmyło w las, a to co zostało jest rozjeżdżoną przez ciagniki breją. No ale co, miałem wracać przez te krzaczory? Postanowiłem wrzucić coś na ekstremalne podjazdy przełożenie 1.0 i powalczyć, w końcu od tyłu błotem nie dostene, sakwy mnie obronią, byle się nie zatrzymać, byle się nie zakopać i nie utopić. Początek rzeczywiście był trudny. Ale gdy wjechałem w ślad traktora zapadałem się już tylko trochę ponad wysokość opony. Tempo zbliżone do tego z podjazdy na Pradziada, czasem niższe, żeby nie stracić przyczepności do dna i jedziem. Można przypuszczać, że jestem pierwszym rowerzystą który przejechał tą drogą od dłuższego czasu, JUPI :D explorer i turista :D Tuż za lasem spotkałem sąsiada, majstrował coś przy swoim rowerze. Dodam że ma ponad 70 na karku i nie zdziwiłoby mnie bardzo gdyby w poszukiwaniu grzybów czy innego dobrodziejstwa został drugą osobą która przejedzie tę droge. Ale moje ślady już się odcisnęły.
Wspomniana "Ekologiczna Myjnia", napis na tabliczce w opisie zdjęcia na linkowanym przez nie moim fmixie.
Po tych wszystkich terenach średnia spadła znacznie, no i zmęczenie już się pojawiło. Trzymając 26 poturlałem się asfaltem na chate. Ostatni mocniejszy akcent to podjazd pod górkę ciecierzyńską przy utrzymaniu 28kmh.
Ogólnie to piękna dziś pogoda na rower była. Jeszcze tylko deszcz wyeliminować, dać więcej słońca i tak do tych 28 stopni dobić i będzie cudnie, miodnie i orzeszkowo.
I tym sposobem zamykamy lipiec 2010, miesiąc dwóch przepięknych wycieczek i rekordu prędkości, a to wszystko mimo tego że pracuje :D
Praded 2010
Sobota, 17 lipca 2010 Kategoria opis: foto, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 142.69 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 06:03 | km/h: | 23.59 |
Pr. maks.: | 75.00 | Temperatura: | 35.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień dobry, mam mokre gatki bo troszeczkę nas pokropiło. Wyprawa w zasadzie jeszcze nie dobiegła końca, bo nie jestem jeszcze w żadnej z baz końcowych. Siedzę w domu u Tomusia (Platon) i piszę wpisik na bs, bo ten pojechał dostarczyć Darka na pkp Opole.
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 3
Poniedziałek, 12 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 112.04 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 07:05 | km/h: | 15.82 |
Pr. maks.: | 57.73 | Temperatura: | 31.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Niestety wyrąbało mi wpis...
Może potem odtworzyć spróbuje, teraz obiad jem.
Nie pamiętam co tutaj wcześniej napisałem. Ale nic to, coś jeszcze pamiętam.
Dzień zaczął się wcześnie. Nadal niewyspani, bo tak to jest jak na wyprawe bierze się pseudonamiot pseudo 2 osobowy a śpi się w nim we dwoje wielkich chłopów. Znaczy ja wielki i brat chudy ale też wysoki i pewnie urośnie za jakieś 2-3 lata.
Dzień się zaczął i już nie było weekendu, a to oznaczało że sklepy otwarte wcześniej niż dnia poprzedniego. Pakowanie i jazda przepiękną ścieżynką po mierzeji czy tam innym helskim lądzie. Do Władysławowa pod biedrone zakupić strawę, spożyć śniadanie, ogólnie popas numer jeden dnia owego.
Z Władysławowa ścieżyną się udało jechać, w przeciwieństwie do wyprawy Rozewie Tour 2009 (RT2009). Ścieżyna z Władysławowa w sumie niezła ciągnie się aż do Pucka. Wspomniana wyprawa RT2009 właśnie w Pucku wbiła na tę ścieżynkę. Okazuje się że tam się ona kończy. Jednak tym razem rowerki miały odpowiednie buciki więc teren był w planie. Przejechaliśmy jednak dokładnie do tego samego miejsca co RT2009, po prostu piaszczystość i pogorszenie szlaku jest tak przeogromne w penym momencie, że ni dy rydy pod sakwami. Przy okazji taka uwaga co do Bałtyku, a właściwie Zatoki Puckiej i szerzej Gdańskiej - okropnie śmierdzi od Jastarni gdzieś po samą Gdynie. Od godziny 5tej rano do 11 ciężko jest wytrzymać przy wietrze od strony wody.
Powrót z zapuckich terenów nie był tak udany jak podczas RT2009. Co prawda na asfalt wjechaliśmy zdecydowanie później i w zdecydowanie lepszej lokacji jak się okazało gdy to teraz na zumi sprawdziłem, to jednak zapytani o drogę tambylcy wskazali nam chyba najgorsze wyjście... Skierowali nas na drogę gówną! Złowroga droga główna numer 6 na trójmiasto może i kierowała, ale totalnie była ona zakorkowana, co wiązało się z jazdą chodnikami dla bezpieczeństwa (wiem, że to dziwnie brzmi, zazwyczaj droga bezpieczniejsza, ale nie tamta). No ale jakoś poruszaliśmy się w strone Gdyni. Ogólnie uważam te kilometry od zapytania o drogę do Gdyni za najgorszy fragment wyprawy. Po drodze była chyba PoloMarket. Sklepik traktowany przeze mnie - biedronkersa - z pewną wyższością okazał się źródłem wspaniałego napoju OSHEA - taki tańszy powerade, ale poza niższą ceną nie różni się ani smakiem ani walorami poprawiania nastroju do jazdy gdy już nie można przełknąć wody o smaku plastiku.
Gdynia godzina 15:34 - tutaj właściwie nastąpiło rozwiązanie wyprawy - pavel pojechał ciapągiem na Łódź. Pomachałem z peronu na pożegnanie i pojechałem zadbać o jakiś nocleg. Bo ogólnie wyprawa miała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale o tym cicho, bo dlaczego wszyscy mają wiedzieć, że ja potrafię na poczkaniu tak przebiegłe plany opracowywać.
Przejechałem pół Gdyni, cały Sopot i park w Gdańsku. W Gdynii zapytałem w 4 hotelach, potem z niej przejechałem raczej pieszą drogą pod smerfastyczną górkę przez jakiś park krajobrazowy czy inne coś tam coś tam do Sopotu. Ogólnie muszę się kiedyś jeszcze wybrać na tydzień na zwiedzanie samego 3-miasta. No może w wyjazdem na Hel, bo czadowo po drodze jest. W Sopocie to nawet nie wiem ile numerów obdzwoniłem. W każdym razie udało mi się usłyszeć najniższą cenę za jedną noc dla jednej osoby - 180 zeta (PLN). No nic, to brzydko wykorzystamy kochaną koleżankę Martę. Marta nie odbierała telefonu... To pojeździmy po ścieżce przyplażowej - tadam - pole namiotowe - cena 25 zeta za cały dobytek - 1 student, 1 namiot, 1 rower, przy czym rower gratis i może noclegować w garażu... zamieniłbym się z nim z chęcią... Marta odpisała, i zmartwiona i przejęta moją sytuacją chciała mi coś znaleźć, piszę o tym w ramach podzięki za to szczere przejęcie mimo że akurat gdzieś imprezowała, no wzruszyła mnie normalnie, aj lov ju bejbe. No ale nic, ostatecznie wylądowałem na polu namiotowym. Nabite było tak, że nawet mój pseudo namiot z drudem udało się rozbić, całe szczęście miejsca przy drodze i pod oświetleniem ulicznym nie mają największego wzięcia i były wolne. Chyba nawet większą część nocy przespałem.
Może potem odtworzyć spróbuje, teraz obiad jem.
Nie pamiętam co tutaj wcześniej napisałem. Ale nic to, coś jeszcze pamiętam.
Dzień zaczął się wcześnie. Nadal niewyspani, bo tak to jest jak na wyprawe bierze się pseudonamiot pseudo 2 osobowy a śpi się w nim we dwoje wielkich chłopów. Znaczy ja wielki i brat chudy ale też wysoki i pewnie urośnie za jakieś 2-3 lata.
Dzień się zaczął i już nie było weekendu, a to oznaczało że sklepy otwarte wcześniej niż dnia poprzedniego. Pakowanie i jazda przepiękną ścieżynką po mierzeji czy tam innym helskim lądzie. Do Władysławowa pod biedrone zakupić strawę, spożyć śniadanie, ogólnie popas numer jeden dnia owego.
Z Władysławowa ścieżyną się udało jechać, w przeciwieństwie do wyprawy Rozewie Tour 2009 (RT2009). Ścieżyna z Władysławowa w sumie niezła ciągnie się aż do Pucka. Wspomniana wyprawa RT2009 właśnie w Pucku wbiła na tę ścieżynkę. Okazuje się że tam się ona kończy. Jednak tym razem rowerki miały odpowiednie buciki więc teren był w planie. Przejechaliśmy jednak dokładnie do tego samego miejsca co RT2009, po prostu piaszczystość i pogorszenie szlaku jest tak przeogromne w penym momencie, że ni dy rydy pod sakwami. Przy okazji taka uwaga co do Bałtyku, a właściwie Zatoki Puckiej i szerzej Gdańskiej - okropnie śmierdzi od Jastarni gdzieś po samą Gdynie. Od godziny 5tej rano do 11 ciężko jest wytrzymać przy wietrze od strony wody.
Powrót z zapuckich terenów nie był tak udany jak podczas RT2009. Co prawda na asfalt wjechaliśmy zdecydowanie później i w zdecydowanie lepszej lokacji jak się okazało gdy to teraz na zumi sprawdziłem, to jednak zapytani o drogę tambylcy wskazali nam chyba najgorsze wyjście... Skierowali nas na drogę gówną! Złowroga droga główna numer 6 na trójmiasto może i kierowała, ale totalnie była ona zakorkowana, co wiązało się z jazdą chodnikami dla bezpieczeństwa (wiem, że to dziwnie brzmi, zazwyczaj droga bezpieczniejsza, ale nie tamta). No ale jakoś poruszaliśmy się w strone Gdyni. Ogólnie uważam te kilometry od zapytania o drogę do Gdyni za najgorszy fragment wyprawy. Po drodze była chyba PoloMarket. Sklepik traktowany przeze mnie - biedronkersa - z pewną wyższością okazał się źródłem wspaniałego napoju OSHEA - taki tańszy powerade, ale poza niższą ceną nie różni się ani smakiem ani walorami poprawiania nastroju do jazdy gdy już nie można przełknąć wody o smaku plastiku.
Gdynia godzina 15:34 - tutaj właściwie nastąpiło rozwiązanie wyprawy - pavel pojechał ciapągiem na Łódź. Pomachałem z peronu na pożegnanie i pojechałem zadbać o jakiś nocleg. Bo ogólnie wyprawa miała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale o tym cicho, bo dlaczego wszyscy mają wiedzieć, że ja potrafię na poczkaniu tak przebiegłe plany opracowywać.
Przejechałem pół Gdyni, cały Sopot i park w Gdańsku. W Gdynii zapytałem w 4 hotelach, potem z niej przejechałem raczej pieszą drogą pod smerfastyczną górkę przez jakiś park krajobrazowy czy inne coś tam coś tam do Sopotu. Ogólnie muszę się kiedyś jeszcze wybrać na tydzień na zwiedzanie samego 3-miasta. No może w wyjazdem na Hel, bo czadowo po drodze jest. W Sopocie to nawet nie wiem ile numerów obdzwoniłem. W każdym razie udało mi się usłyszeć najniższą cenę za jedną noc dla jednej osoby - 180 zeta (PLN). No nic, to brzydko wykorzystamy kochaną koleżankę Martę. Marta nie odbierała telefonu... To pojeździmy po ścieżce przyplażowej - tadam - pole namiotowe - cena 25 zeta za cały dobytek - 1 student, 1 namiot, 1 rower, przy czym rower gratis i może noclegować w garażu... zamieniłbym się z nim z chęcią... Marta odpisała, i zmartwiona i przejęta moją sytuacją chciała mi coś znaleźć, piszę o tym w ramach podzięki za to szczere przejęcie mimo że akurat gdzieś imprezowała, no wzruszyła mnie normalnie, aj lov ju bejbe. No ale nic, ostatecznie wylądowałem na polu namiotowym. Nabite było tak, że nawet mój pseudo namiot z drudem udało się rozbić, całe szczęście miejsca przy drodze i pod oświetleniem ulicznym nie mają największego wzięcia i były wolne. Chyba nawet większą część nocy przespałem.
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 2
Niedziela, 11 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 192.49 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 09:37 | km/h: | 20.02 |
Pr. maks.: | 64.95 | Temperatura: | 32.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień drugi niesamowitej wyprawy wprost w czeluście piekielne półwyspu Hel. Wraz z nami w drogę wyruszyło na prawdę wielu śmiałków. Konduktor bileto-sprawdzacz gdzieś w okolicach przed Piłą stwierdził, że strasznie nas dużo do TYCH Chojnic jedzie. Jednak na trasie wcale tak wiele osób nam nie towarzyszyło, jak widać nasza ekipa okazała się najsilniejsza.
Skład o dziwo ten sam co dnia pierwszego. O dziwo biorąc pod uwage jak wiele osób odpadło już po opuszczeniu pociągu, albo nawet podczas przesiadek. Odsiew gorszy niż na pierwszym roku polibudy.
Z samego rana zebraliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę. Start nie był zbyt szybki, bo pod górkę. Przez szybki rozumiemy tutaj oczywiście szybkość jazdy. Najpierw powrót do Kościerzyny. Rześkie powietrze godziny siódmej rano można powiedzieć, że dodawało skrzydeł. W Kościerzynie brak znaków i takich tam elementów nieco mógł przeszkodzić w nawigacji, ale że w sumie celem był Hel, a droga nieznana i ustalana w trakcie, to jakoś poszło. A co do pójścia i idźcia, to najwięcej poszło wody. Tego dnia wydudlaliśmy po 6litrów na łebka...
Dobra, może kiedyś dopisze więcej, teraz mi sie makaron rozgotować może za chwileczke więc musze kończyć.
W każdym razie na Hel dojechaliśmy, wbiliśmy na cypelek, poczailiśmy wode, była zimna. Ogólnie w tym Helu to jedynie piekielnie dużo ludzi jest.
Nocleg tuż przy plaży, na dziko, gdzieś przed Chałupami. Tylko nie mówcie nikomu ;-) i nie powtarzajcie tego sami, komary nieziemsko nas tam pocięły.
Skład o dziwo ten sam co dnia pierwszego. O dziwo biorąc pod uwage jak wiele osób odpadło już po opuszczeniu pociągu, albo nawet podczas przesiadek. Odsiew gorszy niż na pierwszym roku polibudy.
Z samego rana zebraliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę. Start nie był zbyt szybki, bo pod górkę. Przez szybki rozumiemy tutaj oczywiście szybkość jazdy. Najpierw powrót do Kościerzyny. Rześkie powietrze godziny siódmej rano można powiedzieć, że dodawało skrzydeł. W Kościerzynie brak znaków i takich tam elementów nieco mógł przeszkodzić w nawigacji, ale że w sumie celem był Hel, a droga nieznana i ustalana w trakcie, to jakoś poszło. A co do pójścia i idźcia, to najwięcej poszło wody. Tego dnia wydudlaliśmy po 6litrów na łebka...
Dobra, może kiedyś dopisze więcej, teraz mi sie makaron rozgotować może za chwileczke więc musze kończyć.
W każdym razie na Hel dojechaliśmy, wbiliśmy na cypelek, poczailiśmy wode, była zimna. Ogólnie w tym Helu to jedynie piekielnie dużo ludzi jest.
Nocleg tuż przy plaży, na dziko, gdzieś przed Chałupami. Tylko nie mówcie nikomu ;-) i nie powtarzajcie tego sami, komary nieziemsko nas tam pocięły.
z Byczyny do Wrocławia
Poniedziałek, 28 czerwca 2010 Kategoria bike: elnino, dist: 100 and more
Km: | 138.40 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 05:35 | km/h: | 24.79 |
Pr. maks.: | 46.56 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Hmm, nie wiem jak zacząć biednie wyszedł ten czerwiec. Ale miesiąc zaczął się ambitnie i takoż kończy się. Prawdopodobnie w tym miesiącu już się nie uda nic przejechać, powodów jest wiele, ale głównie to brak czasu na cokolwiek, w każdym razie istotne jest to, że
ORZEŁ7 jest już tutaj, jest już ze mną we Wrocławiu, teraz możemy sobie pobrykać.
Mimo, że semestr jeszcze nie zamknięty, trzeba jakiś dokumencik dla promotora wytworzyć, to nie mogłem się opanować i upiec 3 pieczeni na jednym ogniu: spotkać się z miliard lat niewidzianym starym bratem z liceum, wybrać się na koncert T.Love za friko i przytargać sobie do Wrocławia Orzeła7. Dzisiaj siedząc i tworząc ten wpis mam już nad sobą widmo nieprzespanej nocy spędzonej przy komputrze nad wspomnianym wcześniej dokumencikiem. Ale cóż zrobić? Tak musiało się stać. Koncert i spotkanie uważam za bardzo udane, ale że to bikelog to pomine, w każdym razie prosta zasada, że na darmowych koncertach nie można się źle bawić jak zawsze się potwierdziła. To niesamowite wprost, ale prawdziwe, polecam, w końcu "jak dają to bierz, jak biorą to wrzeszcz".
Tak, w domu miałem zacząć pisać ten dokumencik, ale posiedziałem na poszukiwaniu części do montażu bagażnika do orzeła. Poczyściłem, popielęgnowałem, pojadłem, nie części oczywiście, po prostu jedzenie pojadłem takike normalne wreszcie. Tak minął dzień drugi, a że widziałem że nie jest to najlepsze to dnia trzeciego, czyli dzisiaj siadłem na orzeła i pojechałem. Z początku tak lajcikowo, 23-25. Wiaterek zacinał raz na prawą ręke, raz na twarz, ale nie był jakiś szokująco silny. Mimo to oszczędzałem się i zwalniałem jak było pod górkę czy pod wiatr. W sumie wpadł teren, bo pojechałem na skróty przez zalew ;-) ale że z zalewu do miechowej wraca się na szlak bezproblemowo to na niego wróciłem. Potem już terenu nie było, no zasadniczo jednak ten krótszy dzisiejszy wpis można za teren liczyć, bo Wrocław miejscami cięższy jest niż jakakolwiek droga polna. Mniejsza z tym jednak... Po drodze do Sycowa w sumie nuda, po terenie się troche rozpędziłem i tak 25-27 było, a pod wiatr czy górkę 23-25, także równe tempo.
W Sycowie Bogdan miał urodziny, zdradził mi że Chielu wpada do niego ostatnimi czasy, tyle że nie na rowerku a blachosmrodem.. Ehh co to się z człowiekiem porobiło... Trzeba krucjatę kiedyś urządzić i go nawrócić na jedyną słuszną wiarę, na jedyne słuszne hobby i styl życia... w sumie i mnie powinien ktoś nawrócić... Ale tak wracając do Sycowa, znaczy tematycznie, bo ja z niego nie wyjeżdżałem jeszcze. Zakupiłem sobie nowe rękawiczałki, zapięcie z krowiego łańcucha ++ (że taku grubaśny) i dętke. Katastrofa się stałą - teraz gdy przekonałem się do dętek ultra-ligth maxxisa to ich już nie ma i nie będzie u Bogdana. Normalnie tragedia. Nie miał żadnych lekkich to kupiłem jedną ciężką kende, na zapas będzie jak znalazł, kilo gumy nie tak łatwo przebić... Przy okazji wypatrzyłem wspaniały turystycki bagażniker, musze go mieć, pojade po niego i będzie mój. No i o widelec jakiś amortyzowany zapytałem, może się jeszcze zdecyduje na amortyzancję, bo kurde dzisiaj mnie ręce coś pobolewały, jednak troche za mocno na nich oparty jestem.
Trasa z Sycowa do Wrocławia pokonana ósemką. Fajnie szło, bo teraz dla odmiany wiatr wiał w plecy albo na prawą ręke, jednak się taki skręt robi, nie. Żeby się nie nudziło to wymyśliłem sobie taką zabawę, jak mnie auto ładnie mijało, np zmieniało pas ruchu, to kiwałem potakująco głową, uśmiechając się. Jak mnie prawie szurało to kiwałem na nie z dziwnym zapewne grymasem twarzy. W sumie to aż do Wrocławia mi się nie znudziło ;-)
Ogólnie takie napieprzanie asfaltem to nudne jednak jest, szczególnie na lapciach które pozwalają z niego zjechać i kiedy ma się wyśmienitą do tego pogodę.
Tak jeszcze co do pogody. Muszę przez nią wrócić do domu, bo słońce ciągle świeciło mi na lewą ręke i noge. Opaliła mi się lewa strona, w sumie to nawet spaliła z leksza, tak że jest czerwona. Lewa natomiast ustawiona w kierunkach północnych nie opaliła się za bardzo... Taka niesymetryczna opalenizna mi się wytworzyła...
ORZEŁ7 jest już tutaj, jest już ze mną we Wrocławiu, teraz możemy sobie pobrykać.
Mimo, że semestr jeszcze nie zamknięty, trzeba jakiś dokumencik dla promotora wytworzyć, to nie mogłem się opanować i upiec 3 pieczeni na jednym ogniu: spotkać się z miliard lat niewidzianym starym bratem z liceum, wybrać się na koncert T.Love za friko i przytargać sobie do Wrocławia Orzeła7. Dzisiaj siedząc i tworząc ten wpis mam już nad sobą widmo nieprzespanej nocy spędzonej przy komputrze nad wspomnianym wcześniej dokumencikiem. Ale cóż zrobić? Tak musiało się stać. Koncert i spotkanie uważam za bardzo udane, ale że to bikelog to pomine, w każdym razie prosta zasada, że na darmowych koncertach nie można się źle bawić jak zawsze się potwierdziła. To niesamowite wprost, ale prawdziwe, polecam, w końcu "jak dają to bierz, jak biorą to wrzeszcz".
Tak, w domu miałem zacząć pisać ten dokumencik, ale posiedziałem na poszukiwaniu części do montażu bagażnika do orzeła. Poczyściłem, popielęgnowałem, pojadłem, nie części oczywiście, po prostu jedzenie pojadłem takike normalne wreszcie. Tak minął dzień drugi, a że widziałem że nie jest to najlepsze to dnia trzeciego, czyli dzisiaj siadłem na orzeła i pojechałem. Z początku tak lajcikowo, 23-25. Wiaterek zacinał raz na prawą ręke, raz na twarz, ale nie był jakiś szokująco silny. Mimo to oszczędzałem się i zwalniałem jak było pod górkę czy pod wiatr. W sumie wpadł teren, bo pojechałem na skróty przez zalew ;-) ale że z zalewu do miechowej wraca się na szlak bezproblemowo to na niego wróciłem. Potem już terenu nie było, no zasadniczo jednak ten krótszy dzisiejszy wpis można za teren liczyć, bo Wrocław miejscami cięższy jest niż jakakolwiek droga polna. Mniejsza z tym jednak... Po drodze do Sycowa w sumie nuda, po terenie się troche rozpędziłem i tak 25-27 było, a pod wiatr czy górkę 23-25, także równe tempo.
W Sycowie Bogdan miał urodziny, zdradził mi że Chielu wpada do niego ostatnimi czasy, tyle że nie na rowerku a blachosmrodem.. Ehh co to się z człowiekiem porobiło... Trzeba krucjatę kiedyś urządzić i go nawrócić na jedyną słuszną wiarę, na jedyne słuszne hobby i styl życia... w sumie i mnie powinien ktoś nawrócić... Ale tak wracając do Sycowa, znaczy tematycznie, bo ja z niego nie wyjeżdżałem jeszcze. Zakupiłem sobie nowe rękawiczałki, zapięcie z krowiego łańcucha ++ (że taku grubaśny) i dętke. Katastrofa się stałą - teraz gdy przekonałem się do dętek ultra-ligth maxxisa to ich już nie ma i nie będzie u Bogdana. Normalnie tragedia. Nie miał żadnych lekkich to kupiłem jedną ciężką kende, na zapas będzie jak znalazł, kilo gumy nie tak łatwo przebić... Przy okazji wypatrzyłem wspaniały turystycki bagażniker, musze go mieć, pojade po niego i będzie mój. No i o widelec jakiś amortyzowany zapytałem, może się jeszcze zdecyduje na amortyzancję, bo kurde dzisiaj mnie ręce coś pobolewały, jednak troche za mocno na nich oparty jestem.
Trasa z Sycowa do Wrocławia pokonana ósemką. Fajnie szło, bo teraz dla odmiany wiatr wiał w plecy albo na prawą ręke, jednak się taki skręt robi, nie. Żeby się nie nudziło to wymyśliłem sobie taką zabawę, jak mnie auto ładnie mijało, np zmieniało pas ruchu, to kiwałem potakująco głową, uśmiechając się. Jak mnie prawie szurało to kiwałem na nie z dziwnym zapewne grymasem twarzy. W sumie to aż do Wrocławia mi się nie znudziło ;-)
Ogólnie takie napieprzanie asfaltem to nudne jednak jest, szczególnie na lapciach które pozwalają z niego zjechać i kiedy ma się wyśmienitą do tego pogodę.
Tak jeszcze co do pogody. Muszę przez nią wrócić do domu, bo słońce ciągle świeciło mi na lewą ręke i noge. Opaliła mi się lewa strona, w sumie to nawet spaliła z leksza, tak że jest czerwona. Lewa natomiast ustawiona w kierunkach północnych nie opaliła się za bardzo... Taka niesymetryczna opalenizna mi się wytworzyła...
50 kilometrów
Niedziela, 6 czerwca 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 103.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:45 | km/h: | 27.47 |
Pr. maks.: | 64.00 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 601m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Eż kurde, wcisłem wsteke w przeglądarce i przedni wpis mi się skasował, połowicznie już ukończony. Niestety ten już tak natchniony nie będzie, bo mi się obiad studzi a zimnego jeść nie będe.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
Syców
Sobota, 29 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 130.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 04:30 | km/h: | 28.89 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ależ mi dzisiaj nogi zapodawały... nie wiem czy to wina lemondki, pomyślnych wiatrów, przejażdżki 8ką, niewyjeżdżenia, fenomenalnej jak na ten rok pogody czy wszystkich powyzszych. Nie przypuszczałem, że mogę tak jechać, przecież ja w tym roku nic nie przejechałem...
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
Sycow
Piątek, 28 sierpnia 2009 Kategoria baza: Byczyna, bike: elnino, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 105.95 | Km teren: | 0.50 | Czas: | 04:09 | km/h: | 25.53 |
Pr. maks.: | 55.88 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Syców... nie pamiętam nawet w jakim celu.
Z bratem.
Z bratem.
Rozewie Tour 2009 meta
Sobota, 22 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 187.33 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 08:46 | km/h: | 21.37 |
Pr. maks.: | 54.23 | Temperatura: | 17.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Finisz
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Rozewie Tour 2009 stage 3
Piątek, 21 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Bałtyk
Km: | 224.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 09:24 | km/h: | 23.83 |
Pr. maks.: | 55.26 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Stage 3
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka