pod górkę, pod wiatr, sahara i piasek
Niedziela, 19 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 112.30 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 04:41 | km/h: | 23.98 |
Pr. maks.: | 42.26 | Temperatura: | 34.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 120m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pierwotnie tytuł miał przybrać standardową formę: byc-wro albo coś w ten deseń, jednak warunki dziś były na tyle ciekawe, że warto je wyróżnić specjalnie i od nich nadać tytuł wpisowi.
Więc od początku. Wczorajszy wpis, bez opisu, to dojazd z Wrocławia do Byczyny. Pogoda była niezła, około 30 stopni i bezwietrznie. Umówiłem się z Pawłem w Namysłowie. Jedna przeszkoda była taka, że godzina już 14, druga taka, że on ma koło 45km a ja koło 60km do zrobienia. Depnąłem więc. Średnia pod lidlem w Namysłowie wyszła 28.76, zrobionych kilometrów 62 - może żaden rekord nie padł, ale zdecydowanie za mało wypiłem. Jeden litrowy bidon na taką jazdę okazał się za małą ilością płynów, przez co potem zdychałem. Jako, że z Pawłem uderza się w teren, to postanowiliśmy tak zrobić. Nawet kawałek właśnie bronowanego pola wpadł, także nie było źle. Ale totalnie się zjechałem i nawet regeneracja pod lidlem mnie nie ożywiła. Nawet 20kmh stanowiło dla mnie problem i wczorajsza średnia wyszła w sumie słaba.
Dziś dla odmiany teren łapaliśmy już od początku. Wyjazd jeszcze później, ale że domowy obiad to potęga, wiedziałem, że nie będę potrzebował nic do jedzenia po drodze, a jedynie pićku. Startuję z 2.5l płynów. Zalew, Proślice, z nich na Komorzno. Przez lasy Paweł poprowadził dziwną trasą, ale ponoć najkrótszą. Ja oszczędzam siły maksymalnie, staram się jechać tak, żeby ze mnie pot nie kapał. Wcale nie jest to łatwe, bo nawet jak się stoi jest upalnie. Termometr wskazuje 35 stopni. Nagrzany na słońcu ponad 40. Ogólnie stąd sahara w tytule. Momentami uderzają w nas prawdziwie ogniste podmuchy, kumulacje trafiają się gdy jedziemy pośród pól. Ukojenia nie daje nawet las Komorzańsko-Szymonkowski. Za Szymonkowem klasyka na Borownie - zbieramy wszelkie szutry jaki się da. To właśnie gdzieś w tych rejonach droga robi nam się totalnie piaszczysta, totalnie przez pola, totalnie pod górkę, wiatr wali saharyjsko ognistymi powiewami w twarz i pada podsumowanie zawarte w tytule. Pech chce, że gubimy właściwą trasę w Polkowskie i ostatecznie dojeżdżamy do Domaszowic - trudno, skrótu nie będzie. No ale dojazd do Domaszowic praktycznie tylko szutrami. Dalej asfalt, pod lidla w Namysłowie, tam lodzik, jogurt pitny i dla mnie litr soku brzoskwiniowego - ma butelkę idealnie pasującą w koszyk na bidon - ze względu na to, ze jest zbyt gęsty rozmajam z wodą i jest git. Tak też rozstaję się z Pawłem. Jeszcze do Bierutowa jadę spokojnie, tam biedronka a w niej ichniejszy izotonik i 330ml czekoladowego mleka muller - przysmaku platona ;-) Robi się już późno a co za tym idzie - przestaje być pod wiatr, bo wiatr cichnie i zanika. Kolejny postój sam nie wiem gdzie dokładnie, tuż przed 19 - zamykają sklepy, więc kupuję sobie colę w puszcze. Gul, gul, eeech. Pyszotka. Wiatr całkiem ucichł i zaczynam jechać coraz szybciej. Po wolnej jeździe nieco mnie tyłek rozbolał więc czasem wstaję i robi się wtedy 30kmh. Zabawne, bo dokładnie tak samo jak dzień wcześniej wraz z kilometrami prędkość mi gasła, tak dziś się rozkręca. Od Ligoty Wielkiej systematycznie przekraczam 30kmh, jednak często spadam do spokojnych 25ciu (przed NAmysłowem to był chyba max). Od Kiełczowa nie spadam poniżej 30kmh - ale to wina tego, że jedzie za mną jakiś koleś na szosie, bo planowałem rozjazd już robić na tym etapie. OStatecznie rozjazd robię dopiero od mostu na Swojczyce - takie nic, ale i tak czuję się dobrze.
Ogólnie to za dawnych lat w takim skwarze jeździło mi się najlepiej i potrafiłem strzelić setkę na 1.5l kompotu. Teraz na starość potrzebuję z 5 litrów płynów na setkę podczas której się oszczędzam a nie katuję ;-)
Więc od początku. Wczorajszy wpis, bez opisu, to dojazd z Wrocławia do Byczyny. Pogoda była niezła, około 30 stopni i bezwietrznie. Umówiłem się z Pawłem w Namysłowie. Jedna przeszkoda była taka, że godzina już 14, druga taka, że on ma koło 45km a ja koło 60km do zrobienia. Depnąłem więc. Średnia pod lidlem w Namysłowie wyszła 28.76, zrobionych kilometrów 62 - może żaden rekord nie padł, ale zdecydowanie za mało wypiłem. Jeden litrowy bidon na taką jazdę okazał się za małą ilością płynów, przez co potem zdychałem. Jako, że z Pawłem uderza się w teren, to postanowiliśmy tak zrobić. Nawet kawałek właśnie bronowanego pola wpadł, także nie było źle. Ale totalnie się zjechałem i nawet regeneracja pod lidlem mnie nie ożywiła. Nawet 20kmh stanowiło dla mnie problem i wczorajsza średnia wyszła w sumie słaba.
Dziś dla odmiany teren łapaliśmy już od początku. Wyjazd jeszcze później, ale że domowy obiad to potęga, wiedziałem, że nie będę potrzebował nic do jedzenia po drodze, a jedynie pićku. Startuję z 2.5l płynów. Zalew, Proślice, z nich na Komorzno. Przez lasy Paweł poprowadził dziwną trasą, ale ponoć najkrótszą. Ja oszczędzam siły maksymalnie, staram się jechać tak, żeby ze mnie pot nie kapał. Wcale nie jest to łatwe, bo nawet jak się stoi jest upalnie. Termometr wskazuje 35 stopni. Nagrzany na słońcu ponad 40. Ogólnie stąd sahara w tytule. Momentami uderzają w nas prawdziwie ogniste podmuchy, kumulacje trafiają się gdy jedziemy pośród pól. Ukojenia nie daje nawet las Komorzańsko-Szymonkowski. Za Szymonkowem klasyka na Borownie - zbieramy wszelkie szutry jaki się da. To właśnie gdzieś w tych rejonach droga robi nam się totalnie piaszczysta, totalnie przez pola, totalnie pod górkę, wiatr wali saharyjsko ognistymi powiewami w twarz i pada podsumowanie zawarte w tytule. Pech chce, że gubimy właściwą trasę w Polkowskie i ostatecznie dojeżdżamy do Domaszowic - trudno, skrótu nie będzie. No ale dojazd do Domaszowic praktycznie tylko szutrami. Dalej asfalt, pod lidla w Namysłowie, tam lodzik, jogurt pitny i dla mnie litr soku brzoskwiniowego - ma butelkę idealnie pasującą w koszyk na bidon - ze względu na to, ze jest zbyt gęsty rozmajam z wodą i jest git. Tak też rozstaję się z Pawłem. Jeszcze do Bierutowa jadę spokojnie, tam biedronka a w niej ichniejszy izotonik i 330ml czekoladowego mleka muller - przysmaku platona ;-) Robi się już późno a co za tym idzie - przestaje być pod wiatr, bo wiatr cichnie i zanika. Kolejny postój sam nie wiem gdzie dokładnie, tuż przed 19 - zamykają sklepy, więc kupuję sobie colę w puszcze. Gul, gul, eeech. Pyszotka. Wiatr całkiem ucichł i zaczynam jechać coraz szybciej. Po wolnej jeździe nieco mnie tyłek rozbolał więc czasem wstaję i robi się wtedy 30kmh. Zabawne, bo dokładnie tak samo jak dzień wcześniej wraz z kilometrami prędkość mi gasła, tak dziś się rozkręca. Od Ligoty Wielkiej systematycznie przekraczam 30kmh, jednak często spadam do spokojnych 25ciu (przed NAmysłowem to był chyba max). Od Kiełczowa nie spadam poniżej 30kmh - ale to wina tego, że jedzie za mną jakiś koleś na szosie, bo planowałem rozjazd już robić na tym etapie. OStatecznie rozjazd robię dopiero od mostu na Swojczyce - takie nic, ale i tak czuję się dobrze.
Ogólnie to za dawnych lat w takim skwarze jeździło mi się najlepiej i potrafiłem strzelić setkę na 1.5l kompotu. Teraz na starość potrzebuję z 5 litrów płynów na setkę podczas której się oszczędzam a nie katuję ;-)