spóźniony choć nie powolny
Wtorek, 16 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, dist: from 50 to 100, opis: nie sam
Km: | 84.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:41 | km/h: | 31.42 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 200m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dystans na podstawie google maps, tutaj trasa
Czas z komórki, niestety jest to czas całkowity - jeden dłuższy postój pod sklepem w którejś wiosce za Trzebnicą, na którym sprawdziłem czas. Postoje były jeszcze w Pasikurowicach i Krynicznie, ale trudno powiedzieć ile trwały.
Miałem jechać z Tomkiem i Darkiem, ale oni nie mają w zwyczaju czekać. A ja nie dojechałem na czas, co zapowiadałem. Minęliśmy się, ale długo sam nie jechałem, gdzieś około Krzyżanowic znalazł się inny Tomek, z którym pojechaliśmy bez wyraźnego planu przed siebie. Najpierw było kilka mocnych zmian, potem okazało się, że Tomek się na nich zajechał i pozostałem, można to powiedzieć sam, choć towarzysz z przypadku dzielnie trzymał koło. Drogowskaz Trzebnica zasugerował by skręcić i takim sposobem trafiliśmy na dość typową trasę przez wzgórza.
Niestety mnie także zaczęły opuszczać siły oraz skończyła się woda w bidonie. Nie miałem kasy, ale ledwo co poznany człowiek okazał się na tyle miły, że napełnił mi bidon niegazowaną mineralką za darmo. Chociaż nie zupełnie za darmo, bo nadal to ja pracowałem z przodu na przyzwoitą prędkość. Tak po kadencji oceniam, że przelotowa była koło 34kmh, czyli całkiem sprawnie i tak jakbym tego oczekiwał. Chociaż zmęczenie sprawiało, że o ile na początku całkiem łatwo się tak jechało, to zaczynała to być poważna walka. Pech chciał, że przy jednej z chyba trzech takich chwilowych słabości gdy to ja się wiozłem na kole, przejechaliśmy przez Pasikurowice, gdzie Tomek z resztą odpoczywali pod domem Krzyśka... damn, człowiek ciągnie przez n kilometrów a i tak wszyscy będą myśleć, że się na kole wiozłem.
Przez miasto wracamy ulicami, jedynie ścieżka przy obwodnicy, ze względu na dobrą jakość została przez nas zaszczycona. Za Milenijnym pożegnanie, wymiana koszulek i takie tam no i rozjazd na ostatnich kilometrach. Tempo już niskie, wreszcie zrzuciłem z blatu i ciach - skurcz mnie złapał. Ostro jednak dawałem. Chwila naciągania nogi i turlam się dalej. Ogólnie masakra, muszę coś ograniczającego moje zapędy zamontować, jakiś licznik czy coś, bo inaczej się zajadę.
Co do roweru:
- wygląda na to, że mi sztyca zjeżdża pomimo dokręcenia
- coś mi przerzutki nie banglają, jak na podjazdach robiłem siłę na maksa z blatu to mi coś przeskakiwało całkowicie wybijając z rytmu, zmuszając do poważnej redukcji i kręcenia na kadencji żeby nie przeskakiwało... no ale prędkość trzeba było odrabiać, co bardzo męczy
- jeden bidon to mało, a niestety rama jest stosunkowo niska i mi drugi nie wchodzi, muszę kupić coś mniejszego niż 900ml
Czas z komórki, niestety jest to czas całkowity - jeden dłuższy postój pod sklepem w którejś wiosce za Trzebnicą, na którym sprawdziłem czas. Postoje były jeszcze w Pasikurowicach i Krynicznie, ale trudno powiedzieć ile trwały.
Miałem jechać z Tomkiem i Darkiem, ale oni nie mają w zwyczaju czekać. A ja nie dojechałem na czas, co zapowiadałem. Minęliśmy się, ale długo sam nie jechałem, gdzieś około Krzyżanowic znalazł się inny Tomek, z którym pojechaliśmy bez wyraźnego planu przed siebie. Najpierw było kilka mocnych zmian, potem okazało się, że Tomek się na nich zajechał i pozostałem, można to powiedzieć sam, choć towarzysz z przypadku dzielnie trzymał koło. Drogowskaz Trzebnica zasugerował by skręcić i takim sposobem trafiliśmy na dość typową trasę przez wzgórza.
Niestety mnie także zaczęły opuszczać siły oraz skończyła się woda w bidonie. Nie miałem kasy, ale ledwo co poznany człowiek okazał się na tyle miły, że napełnił mi bidon niegazowaną mineralką za darmo. Chociaż nie zupełnie za darmo, bo nadal to ja pracowałem z przodu na przyzwoitą prędkość. Tak po kadencji oceniam, że przelotowa była koło 34kmh, czyli całkiem sprawnie i tak jakbym tego oczekiwał. Chociaż zmęczenie sprawiało, że o ile na początku całkiem łatwo się tak jechało, to zaczynała to być poważna walka. Pech chciał, że przy jednej z chyba trzech takich chwilowych słabości gdy to ja się wiozłem na kole, przejechaliśmy przez Pasikurowice, gdzie Tomek z resztą odpoczywali pod domem Krzyśka... damn, człowiek ciągnie przez n kilometrów a i tak wszyscy będą myśleć, że się na kole wiozłem.
Przez miasto wracamy ulicami, jedynie ścieżka przy obwodnicy, ze względu na dobrą jakość została przez nas zaszczycona. Za Milenijnym pożegnanie, wymiana koszulek i takie tam no i rozjazd na ostatnich kilometrach. Tempo już niskie, wreszcie zrzuciłem z blatu i ciach - skurcz mnie złapał. Ostro jednak dawałem. Chwila naciągania nogi i turlam się dalej. Ogólnie masakra, muszę coś ograniczającego moje zapędy zamontować, jakiś licznik czy coś, bo inaczej się zajadę.
Co do roweru:
- wygląda na to, że mi sztyca zjeżdża pomimo dokręcenia
- coś mi przerzutki nie banglają, jak na podjazdach robiłem siłę na maksa z blatu to mi coś przeskakiwało całkowicie wybijając z rytmu, zmuszając do poważnej redukcji i kręcenia na kadencji żeby nie przeskakiwało... no ale prędkość trzeba było odrabiać, co bardzo męczy
- jeden bidon to mało, a niestety rama jest stosunkowo niska i mi drugi nie wchodzi, muszę kupić coś mniejszego niż 900ml