przeprowadzka
Środa, 30 czerwca 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 40.21 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:31 | km/h: | 15.98 |
Pr. maks.: | 41.72 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
przeprowadzka, pare kursów pod sakwami na trasie akademik-siostra
Po mieście
Poniedziałek, 28 czerwca 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: nie sam
Km: | 18.25 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:04 | km/h: | 17.11 |
Pr. maks.: | 40.05 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jakem dojechał do Wrocławia tożem chwilkę pospał, wykąpał się i pojechał w miasto, polansować się na orzele. Było tak, średni lans, bo z sakwami i nie ubrany w obcisłe. pojechałem do siostry. Posiedziałem chwilkę i spowrotem, już inną trasą, bo mi poprzednią rozkopali za bardzo i nie da się za łatwo przejechać, bez trawników i przejazdów budową ni dy rydy. No i tak podwiozła mnie na grunwald i się rozstaliśmy. Ma trenować na rowerze bo chce na wyprawe się zabrać, z jej formą to może być ciężka sprawa... No ale nie ma co pesymizmów siać nazbyt wcześnie.
z Byczyny do Wrocławia
Poniedziałek, 28 czerwca 2010 Kategoria bike: elnino, dist: 100 and more
Km: | 138.40 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 05:35 | km/h: | 24.79 |
Pr. maks.: | 46.56 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Hmm, nie wiem jak zacząć biednie wyszedł ten czerwiec. Ale miesiąc zaczął się ambitnie i takoż kończy się. Prawdopodobnie w tym miesiącu już się nie uda nic przejechać, powodów jest wiele, ale głównie to brak czasu na cokolwiek, w każdym razie istotne jest to, że
ORZEŁ7 jest już tutaj, jest już ze mną we Wrocławiu, teraz możemy sobie pobrykać.
Mimo, że semestr jeszcze nie zamknięty, trzeba jakiś dokumencik dla promotora wytworzyć, to nie mogłem się opanować i upiec 3 pieczeni na jednym ogniu: spotkać się z miliard lat niewidzianym starym bratem z liceum, wybrać się na koncert T.Love za friko i przytargać sobie do Wrocławia Orzeła7. Dzisiaj siedząc i tworząc ten wpis mam już nad sobą widmo nieprzespanej nocy spędzonej przy komputrze nad wspomnianym wcześniej dokumencikiem. Ale cóż zrobić? Tak musiało się stać. Koncert i spotkanie uważam za bardzo udane, ale że to bikelog to pomine, w każdym razie prosta zasada, że na darmowych koncertach nie można się źle bawić jak zawsze się potwierdziła. To niesamowite wprost, ale prawdziwe, polecam, w końcu "jak dają to bierz, jak biorą to wrzeszcz".
Tak, w domu miałem zacząć pisać ten dokumencik, ale posiedziałem na poszukiwaniu części do montażu bagażnika do orzeła. Poczyściłem, popielęgnowałem, pojadłem, nie części oczywiście, po prostu jedzenie pojadłem takike normalne wreszcie. Tak minął dzień drugi, a że widziałem że nie jest to najlepsze to dnia trzeciego, czyli dzisiaj siadłem na orzeła i pojechałem. Z początku tak lajcikowo, 23-25. Wiaterek zacinał raz na prawą ręke, raz na twarz, ale nie był jakiś szokująco silny. Mimo to oszczędzałem się i zwalniałem jak było pod górkę czy pod wiatr. W sumie wpadł teren, bo pojechałem na skróty przez zalew ;-) ale że z zalewu do miechowej wraca się na szlak bezproblemowo to na niego wróciłem. Potem już terenu nie było, no zasadniczo jednak ten krótszy dzisiejszy wpis można za teren liczyć, bo Wrocław miejscami cięższy jest niż jakakolwiek droga polna. Mniejsza z tym jednak... Po drodze do Sycowa w sumie nuda, po terenie się troche rozpędziłem i tak 25-27 było, a pod wiatr czy górkę 23-25, także równe tempo.
W Sycowie Bogdan miał urodziny, zdradził mi że Chielu wpada do niego ostatnimi czasy, tyle że nie na rowerku a blachosmrodem.. Ehh co to się z człowiekiem porobiło... Trzeba krucjatę kiedyś urządzić i go nawrócić na jedyną słuszną wiarę, na jedyne słuszne hobby i styl życia... w sumie i mnie powinien ktoś nawrócić... Ale tak wracając do Sycowa, znaczy tematycznie, bo ja z niego nie wyjeżdżałem jeszcze. Zakupiłem sobie nowe rękawiczałki, zapięcie z krowiego łańcucha ++ (że taku grubaśny) i dętke. Katastrofa się stałą - teraz gdy przekonałem się do dętek ultra-ligth maxxisa to ich już nie ma i nie będzie u Bogdana. Normalnie tragedia. Nie miał żadnych lekkich to kupiłem jedną ciężką kende, na zapas będzie jak znalazł, kilo gumy nie tak łatwo przebić... Przy okazji wypatrzyłem wspaniały turystycki bagażniker, musze go mieć, pojade po niego i będzie mój. No i o widelec jakiś amortyzowany zapytałem, może się jeszcze zdecyduje na amortyzancję, bo kurde dzisiaj mnie ręce coś pobolewały, jednak troche za mocno na nich oparty jestem.
Trasa z Sycowa do Wrocławia pokonana ósemką. Fajnie szło, bo teraz dla odmiany wiatr wiał w plecy albo na prawą ręke, jednak się taki skręt robi, nie. Żeby się nie nudziło to wymyśliłem sobie taką zabawę, jak mnie auto ładnie mijało, np zmieniało pas ruchu, to kiwałem potakująco głową, uśmiechając się. Jak mnie prawie szurało to kiwałem na nie z dziwnym zapewne grymasem twarzy. W sumie to aż do Wrocławia mi się nie znudziło ;-)
Ogólnie takie napieprzanie asfaltem to nudne jednak jest, szczególnie na lapciach które pozwalają z niego zjechać i kiedy ma się wyśmienitą do tego pogodę.
Tak jeszcze co do pogody. Muszę przez nią wrócić do domu, bo słońce ciągle świeciło mi na lewą ręke i noge. Opaliła mi się lewa strona, w sumie to nawet spaliła z leksza, tak że jest czerwona. Lewa natomiast ustawiona w kierunkach północnych nie opaliła się za bardzo... Taka niesymetryczna opalenizna mi się wytworzyła...
ORZEŁ7 jest już tutaj, jest już ze mną we Wrocławiu, teraz możemy sobie pobrykać.
Mimo, że semestr jeszcze nie zamknięty, trzeba jakiś dokumencik dla promotora wytworzyć, to nie mogłem się opanować i upiec 3 pieczeni na jednym ogniu: spotkać się z miliard lat niewidzianym starym bratem z liceum, wybrać się na koncert T.Love za friko i przytargać sobie do Wrocławia Orzeła7. Dzisiaj siedząc i tworząc ten wpis mam już nad sobą widmo nieprzespanej nocy spędzonej przy komputrze nad wspomnianym wcześniej dokumencikiem. Ale cóż zrobić? Tak musiało się stać. Koncert i spotkanie uważam za bardzo udane, ale że to bikelog to pomine, w każdym razie prosta zasada, że na darmowych koncertach nie można się źle bawić jak zawsze się potwierdziła. To niesamowite wprost, ale prawdziwe, polecam, w końcu "jak dają to bierz, jak biorą to wrzeszcz".
Tak, w domu miałem zacząć pisać ten dokumencik, ale posiedziałem na poszukiwaniu części do montażu bagażnika do orzeła. Poczyściłem, popielęgnowałem, pojadłem, nie części oczywiście, po prostu jedzenie pojadłem takike normalne wreszcie. Tak minął dzień drugi, a że widziałem że nie jest to najlepsze to dnia trzeciego, czyli dzisiaj siadłem na orzeła i pojechałem. Z początku tak lajcikowo, 23-25. Wiaterek zacinał raz na prawą ręke, raz na twarz, ale nie był jakiś szokująco silny. Mimo to oszczędzałem się i zwalniałem jak było pod górkę czy pod wiatr. W sumie wpadł teren, bo pojechałem na skróty przez zalew ;-) ale że z zalewu do miechowej wraca się na szlak bezproblemowo to na niego wróciłem. Potem już terenu nie było, no zasadniczo jednak ten krótszy dzisiejszy wpis można za teren liczyć, bo Wrocław miejscami cięższy jest niż jakakolwiek droga polna. Mniejsza z tym jednak... Po drodze do Sycowa w sumie nuda, po terenie się troche rozpędziłem i tak 25-27 było, a pod wiatr czy górkę 23-25, także równe tempo.
W Sycowie Bogdan miał urodziny, zdradził mi że Chielu wpada do niego ostatnimi czasy, tyle że nie na rowerku a blachosmrodem.. Ehh co to się z człowiekiem porobiło... Trzeba krucjatę kiedyś urządzić i go nawrócić na jedyną słuszną wiarę, na jedyne słuszne hobby i styl życia... w sumie i mnie powinien ktoś nawrócić... Ale tak wracając do Sycowa, znaczy tematycznie, bo ja z niego nie wyjeżdżałem jeszcze. Zakupiłem sobie nowe rękawiczałki, zapięcie z krowiego łańcucha ++ (że taku grubaśny) i dętke. Katastrofa się stałą - teraz gdy przekonałem się do dętek ultra-ligth maxxisa to ich już nie ma i nie będzie u Bogdana. Normalnie tragedia. Nie miał żadnych lekkich to kupiłem jedną ciężką kende, na zapas będzie jak znalazł, kilo gumy nie tak łatwo przebić... Przy okazji wypatrzyłem wspaniały turystycki bagażniker, musze go mieć, pojade po niego i będzie mój. No i o widelec jakiś amortyzowany zapytałem, może się jeszcze zdecyduje na amortyzancję, bo kurde dzisiaj mnie ręce coś pobolewały, jednak troche za mocno na nich oparty jestem.
Trasa z Sycowa do Wrocławia pokonana ósemką. Fajnie szło, bo teraz dla odmiany wiatr wiał w plecy albo na prawą ręke, jednak się taki skręt robi, nie. Żeby się nie nudziło to wymyśliłem sobie taką zabawę, jak mnie auto ładnie mijało, np zmieniało pas ruchu, to kiwałem potakująco głową, uśmiechając się. Jak mnie prawie szurało to kiwałem na nie z dziwnym zapewne grymasem twarzy. W sumie to aż do Wrocławia mi się nie znudziło ;-)
Ogólnie takie napieprzanie asfaltem to nudne jednak jest, szczególnie na lapciach które pozwalają z niego zjechać i kiedy ma się wyśmienitą do tego pogodę.
Tak jeszcze co do pogody. Muszę przez nią wrócić do domu, bo słońce ciągle świeciło mi na lewą ręke i noge. Opaliła mi się lewa strona, w sumie to nawet spaliła z leksza, tak że jest czerwona. Lewa natomiast ustawiona w kierunkach północnych nie opaliła się za bardzo... Taka niesymetryczna opalenizna mi się wytworzyła...
50 kilometrów
Niedziela, 6 czerwca 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 103.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:45 | km/h: | 27.47 |
Pr. maks.: | 64.00 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 601m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Eż kurde, wcisłem wsteke w przeglądarce i przedni wpis mi się skasował, połowicznie już ukończony. Niestety ten już tak natchniony nie będzie, bo mi się obiad studzi a zimnego jeść nie będe.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
Tak więc (pier* te zasady i zaczynam od "tak więc") miałem dzisiaj siedzieć i pracować nad projektem, bardzo istotnym, który zapewne zbawi ludzkość od zła wszelkiego (serio serio). Siedzę tak i siedzę, wiater wiał, kwiaty pachły i wtem, zupełnie niespodziewanie (?) napisał do mnie Tomek (platon). No w jakim celu mógł napisać? Oczywiście, że chciał sprzedać mi 25kg przeterminowanych bananów prosto z Pragi... a nie, to nie on o tym pisał... Tomek zaproponował, żeby w taką pogodę zrobić sobie dobrze... eee... zrobić 50 kilometrów. Ja z niedowierzaniem zażądałem by przedstawił trasę wiodącą przez drogi wszelakie która zapewni naszym stalowym czy też alamaniowym bestyjom takich doznań jak 50 kilometrów. Wysłał mi linka. Nie mam praw autorskich do niego, więc nie zamieszczę, musicie na słowo uwierzyć. Patrzę, oglądam, 54 mi... no spoko, 54 minuty to pewnie nawet mniej niż 50 kilometrów. Powiedział, że taka długa, bo na końcu jest pętelka po wioskach. Wysłał mi więc z mniejszą pętelką po wioskach - 48 mi. Rzuciłem okiem na mapę, nie, tej trasy w 6 minut mniej nie da się zrobić. Podstępnie przedstawiał mi trasy w milach, zapewne do tego w morskich, bo podobno powódź... Ale nic, pogoda taka, że nie musiał mnie namawiać...
(pierwotnie wstęp był krótszy i bardziej natchniony... życie...)
Zbierałem się jak to bywa powolnie, trzeba było śniadanie zjeść, w końcu już po pierwszej. Zanim pierdnąłem w oponki Tomasz zajechał pod akademik (właściwie to zajechał jak już kręciłem kółka wokół papierniczego, ale lepiej brzmi że zajechał zanim). Bez chwili zastanowienia wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Jakieś 500 metrów nie ujechaliśmy a już pomyliliśmy trasę. Właściwie to ja przegapiłem skręt na który miałem naprowadzić. Ale co tam, po poprzedniej wycieczce jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Po za tym, dodatkowe kilometry lansu po mieście zawsze się przydadzą, trzeba zbierać punkty szacunku na dzielni. Szczególnie w obcisłym, już niebawem wszystkie laski na dzielni będą moje.
Jak już żeśmy wyjechali z miasta to nadal nic ciekawego. Jechało się dobrze, pomijając fakt, że od paru dni biegam sobie, żeby mnie od tego nadmiaru nauki i siedzenia przed komputerem jakieś szaleństwo nie dopadło. Bieganie już po dwóch... przebieżkach (istnieje takie słowo w ogóle?) przyniosło niesamowite rezultaty - przefantastycznie uciążliwe zakwasiory w moich muskularnych i przesilnych łydziorach (czyt. uber łydkach). Kto by się spodziewał, że efektem ubocznym zakwasów w łydeczkach są trudności w podjeżdżaniu pod nawet małe podjazdy? No ja w sumie podejrzewałem, bo zawsze łydki czuje na podjazdach, chyba się łydkami wspinam po prostu, jak podczas spacerów po górach, te same mięśnie pracują... znaczy ta sama skóra, bo mięśnie to jeszcze trzeba mieć... No i tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy............ leszczyłem na zjazdach o dziwo, bo olds jakoś nie budzi mojego zaufania. Ciągle czuję, że jak wpadne w nawet maciupką dziureczkę to wykonam spektakularne majestatyczne OTB (lot przez kierownicę, zwany także ołwer de bar, jednakowoż mimo iż doświadczam tego zjawiska dość regularnie, żadnego baru jeszcze nie widziałem w trakcie)... jechaliśmy dalej, gdy wtem... no zjazd na Trzebnicę muszę wspomnieć, ta chwila ekstazy po wjeździe równym asfaltem w łechczący rześkim chłodem lasek... mógłbym tak zjeżdżać do września, gdyby nie hamulce, których ostatnio prawie w oldsie nie ma. Tomek odjechał, z przyczyn niepewności odczuwanej na zjeździe na którym miała się skończyć dobra nawierzchnia, spokojnie do niego dojechałem i potoczyliśmy się dalej. Tutaj górki nie były już za miłe dla moich zakwasów i tegorocznego braku formy. Albo nie, wytłumaczę to inaczej, przesadziłem na którymś podjeździe i się zamęczyłem i nie miałem sił na kolejne ;-) Albo nie, miałem siły i mogłem jechać cały czas over 50 mph, ale te wszędobylskie komary stwarzały zagrożenie, że mi skórę potną przy tej prędkości... więc toczyłem się powoli.
Po którejś z rzędu miniętej wsi spostrzegłem, że lans na wsi nie jest tak łatwy jak lans na mieście. Nie tak łatwo konkurować z umięśnionymi, ubranymi w błyszczące gumiaki, zdrowymi wiejskimi chłopami. Postanowiłem zazdejmnąć koszulinę.
JO
Że zrobiłem to w trakcie jazdy to jestem z siebie dumny. Mogłem umrzyć i nawet tego nie zobaczyć. No ale no risk no fan, a wiatrak by się przydał, taki żar się lał z niebiosów.
Gdzieśtam, mozecie dowiedzieć się gdzie zaglądająć w relację u platona, platon zaproponował żeby wydłużyć trasę. Jak nie chce się zaglądać, to ogólnie trasa wygląda jak niedźwiedź i linia taka jesst jedna na nim namalowana i to ta linia wskazuje gdzie nawróciliśmy żeby przedłużyć. Było już prawie 50, do doma jeszcze daleko. Zacząłem się zastanawiać czy to aby nie były jakieś inne mile niż morskie. Gdy dowiedziałem się, że jest już po 16, to stwierdziłem, że za projekt i tak się pewnie nie zabiore, to co mi tam... Ale że prawdziwy mężczyzna nie może tak szybko ulegać zdaniu innych chwilę pomęczyłem tę propozycję. Zjechaliśmy i miało być płasko. Nie było. Teraz już serio moje łydki i w sumie tyłek, tyłek nawet bardziej, bo olds wyposażony jest w niesamowite, jedyne w swoim rodzaju antyergonomiczne siodełko zaczęły o sobie przypominać. Trudno, będziem jechać tak żeby się nie męczyć i nie boleć. Sił też już nie miałem, o dziwo w nogach, bo organizm pracował na lajcie, spokojnie sobie nosem oddychałem. Dalej tego nie analizuje na razie... i biegać też nie przestane, to w końcu najlepsza samoobrona, a do tego jak sie rower popsuje to co mam pksem wracać po ratunek? nieeee.
No i pojechaliśmy dalej. Potem popełniliśmy piękne wykroczenie, wpadliśmy na obwodnice Oleśnicy... ale cicho, nikt nic nie wie. Drogę po 8mce jechałem za Tomkiem, w sumie powinienem go przeprosić za brak zmian czy cośtam... ale jak ostawałem to okazywało się że jazda za nim wiele nie dawała... Chociaż były takie fragmenty, że albo on bardziej zapierniczał, albo było minimalnie pod górkę, bo zaczynał mi uciekać, doganiałem go i jadąc za nim też nie było za lekko... ale za nie też nie ma co dziękować za holowanie czy przepraszać za brak zmian ale opierdol dać za to że za szybko jechał xD nie no dżołki dżołkami, ale spoko, fajnie było, dawno tak dobrze tempa nikt ze mną nie trzymał.
Jeszcze jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...
I dojechaliśmy.
Koniec.
ps. zagubiła mi się nakrętka na śrubę m5 (chyba, bo nie mam miarki w oku) od lemondki, chwała że nie umrzyłem z tego powodu na trasie, jakby ktoś miał takową na zbyciu, albo inną, bo miarki w oku nie mam, to dajcie znać.
Syców
Sobota, 29 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 130.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 04:30 | km/h: | 28.89 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ależ mi dzisiaj nogi zapodawały... nie wiem czy to wina lemondki, pomyślnych wiatrów, przejażdżki 8ką, niewyjeżdżenia, fenomenalnej jak na ten rok pogody czy wszystkich powyzszych. Nie przypuszczałem, że mogę tak jechać, przecież ja w tym roku nic nie przejechałem...
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
praca
Czwartek, 27 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 10.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
uczelnia
Środa, 26 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 8.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
uczelnia
Wtorek, 25 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 8.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
uczelnia
Poniedziałek, 24 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 8.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
uczelnia
Piątek, 21 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 4.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |