Wpisy archiwalne w kategorii
opis: foto
Dystans całkowity: | 7536.08 km (w terenie 1195.20 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 348:35 |
Średnia prędkość: | 21.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 44244 m |
Liczba aktywności: | 93 |
Średnio na aktywność: | 81.03 km i 3h 44m |
Więcej statystyk |
znowu razem
Wtorek, 2 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: foto
Km: | 27.11 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 21.12 |
Pr. maks.: | 36.85 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Odebrać blureja z serwisu. Stęskniliśmy się za sobą bardzo, więc na powitanie pogłaskałem go po... bagażniku :) Szarpnąłem się na bagażnik pod tarcze. Wygląda bestialsko, jakby tylko na niego ładować, a ja zamierzam sakwy mu podpiąć. Będę jak TIR jeździł z tym czymś z tyłu.
Po odbiorze powrót wałami na bazę i wymiana opon. Okazało się, że po wyjęciu akacjowego kolca z opony dętka straciła szczelność i... nie mam dętki z zaworem samochodowym na 2.25". Przesadą byłoby wsadzać dętke 1.25-1.75 więc opracowałem, że pojadę do decathlonu kupić te najtańsze dętki. Pojechałem na pożyczonym rowerze (drugi wpis) i szybko zabrałem się za dokończenie wymiany. Wszystko ładnie pięknie, chociaż tylne koło mam problem wsadzić. Albo gdzieś tarczą walnę, albo przerzutke masakruje starając się wsadzić koło tak, żeby łańcuch leżał na kasecie... Muszę ten element potrenować.
Po wymianie było już z leksza ciemno, więc światła na pokład i jedziem do bankomatu po kasę na jutrzejszą przesyłkę. Oczywiście nie najbliższy bankomat odwiedziłem. Przy okazji testowałem nabytą za 50zł w decathlonie bluzę/kurtkę z półmembraną. Trochę za gorąca na 19 stopni, ale raczej takich luksusów na zjazdach nie będzie. Po weekendzie w chmurach spodziewam się, że na tysiąc metrów wyżej położonych drogach może być jeszcze ciekawiej. Lepiej być na to przygotowanym, żeby mnie za pare tysięcy lat nie odnaleźli zamarzniętego w jakiejś kostce lodu. Dużo po wałach na powrocie, ale tempo spokojnie, żeby w kałuże nie wpadać ze zbyt dużą prędkością.
Na koniec zdjęcie z naszego romantycznego wieczornego spacerku.
Most Bartoszowicki nocą, zdjęcie wykonane opiekaczem ;-)
Po odbiorze powrót wałami na bazę i wymiana opon. Okazało się, że po wyjęciu akacjowego kolca z opony dętka straciła szczelność i... nie mam dętki z zaworem samochodowym na 2.25". Przesadą byłoby wsadzać dętke 1.25-1.75 więc opracowałem, że pojadę do decathlonu kupić te najtańsze dętki. Pojechałem na pożyczonym rowerze (drugi wpis) i szybko zabrałem się za dokończenie wymiany. Wszystko ładnie pięknie, chociaż tylne koło mam problem wsadzić. Albo gdzieś tarczą walnę, albo przerzutke masakruje starając się wsadzić koło tak, żeby łańcuch leżał na kasecie... Muszę ten element potrenować.
Po wymianie było już z leksza ciemno, więc światła na pokład i jedziem do bankomatu po kasę na jutrzejszą przesyłkę. Oczywiście nie najbliższy bankomat odwiedziłem. Przy okazji testowałem nabytą za 50zł w decathlonie bluzę/kurtkę z półmembraną. Trochę za gorąca na 19 stopni, ale raczej takich luksusów na zjazdach nie będzie. Po weekendzie w chmurach spodziewam się, że na tysiąc metrów wyżej położonych drogach może być jeszcze ciekawiej. Lepiej być na to przygotowanym, żeby mnie za pare tysięcy lat nie odnaleźli zamarzniętego w jakiejś kostce lodu. Dużo po wałach na powrocie, ale tempo spokojnie, żeby w kałuże nie wpadać ze zbyt dużą prędkością.
Na koniec zdjęcie z naszego romantycznego wieczornego spacerku.
Most Bartoszowicki nocą, zdjęcie wykonane opiekaczem ;-)
Sprawdzenie
Sobota, 30 lipca 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 139.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:30 | km/h: | 21.52 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 12.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 3290m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
W piątek zasiadłem zmęczony przed komputerem i chciałem szukać sobie sprzętu na wyjazd. Upatrzyłem sobie bagażnik i sakwy do kupienia we Wrocławiu. No i uradowany zacząłem się zastanawiać, co by tu porobić w resztę weekendu. Zaraz jak tylko przeleciała mi przez głowę taka myśl napisał do mnie brat - wpada jutro do Wrocławia - weźmie rower i go oprowadzę rowerowo po mieście. Super, plany same się zrobiły :) Nie minęła godzina i pisze do mnie Tomek, czy bym nie pojechał jutro na Pradziada. No cóż... wydaje się, że nie pojadę, ale brat zaznaczył, że nie wie czy wstanie na pociąg o 7mej, a w TLK nie będzie się z rowerem męczył, więc jak nie wstanie to nie jedzie. Dałem więc bratu znać jak się sprawy mają i ma mi dać znać jak zaśpi na pociąg albo po prostu nie będzie mu się chciało jechać.
Poniżej zamieszczam skrótowy opis tego co się wydarzyło. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Alternatywna wersja wydarzeń została przedstawiona tutaj.
No i mimo, że wstał, to nie dał mi łaski i zbawienia od robienia Pradziada. Sms do Tomka, że jadę i jest u mnie po chwili.
Nie wiem jak Tomek, ale jak dla mnie dojazd samochodem minął w sekundkę. Na początkowo planowanym postoju - w Głuchołazach - mżawiło i ogólnie pogoda średnio nastrajała do jazdy, postanowiliśmy skrócić wycieczkę, ale przed tym zjedliśmy takie przedwyjazdowe śniadanie. Polecam rogaliki maślane z Lidla - pychotka! Co do skrócenia trasy to i tak bym na to nalegał. 160km które było planowane zniszczyło by mnie totalnie, wiedziałem to :)
Podjechaliśmy więc kawałek do Horni Domasov, tam pogoda była całkiem całkiem, więc czym prędzej przebieramy się w obcisłe + izolacyjne, wyładowujemy nasze pojazdy i komu w drogę temu... szprychy?
Wycieczka zaczęła się jakimiś 300metrami zjazdu i... dziewięcioma kilometrami podjazdu :D No ale rozradowany nowym rowerem, ledwo co kupionymi i w nocy przed wyjazdem zakładanymi slickami - wjeżdżam żwawo, przez jakiś czas nawet mam 100m przewagi nad Tomkiem. Role szybko się odmieniły, ale co tam ;-) Początek nazywał się Červenohorské sedlo (1013 m)
Pierwsza fotografia z podjazdu w niezwykle obrazowy sposób przedstawia jakość nawierzchni, co jednak nie jest wcale łatwo zauważyć, bo oczy automatycznie przyciągam ja na moim wspaniałym rowerze ;-)
Tuż obok, zdjęcie wykonane kilka centymetrów wyżej. Musieliśmy zahaczyć czymś o niebo i na nas spadło... Pech chciał, że razem z chmurami, co znacząco ograniczyło widoczność. Jednak nie na tyle, bym nie dostrzegł ucieczki. Ha, pierwszy połknięty dzisiaj!
Pierwszy zjazd zmasakrował mnie psychicznie. Na nogach miałem tylko kolarki, jadąc w dół w tej chmurze totalnie przemokłem i strasznie mnie przewiało. Miałem ochotę podjechać spowrotem i wracać do domu. Jednak niżej, jak już udało się wyjechać z chmur i teren się wypłaszczył zrobiło się zniośle.
Drobny błąd nawigacyjny i znowu pod górkę. Pod górkę, znaczy ciepło ;-) Jedziemy pod prąd trasą jakiegoś wyścigu. Dzięki temu wyścigowi okazuję się lepszym nawigatorem niż Tomek - wskazuje poprawną drogę mimo, że nie mam zielonego pojęcia ani gdzie jestem, ani dokąd jadę xD
Powyżej zdjęcie przy dolnym zbiorniku i zdjęcie przy górnym zbiorniku. Na dolnym postanowiliśmy sobie porobić słitaśne focie. Akurat jakaś wycieczka tam przebywała i wszyscy robili sobie słitaśne focie, więc nie mogliśmy być gorsi. Analogicznie jak poprzednio - zdjęcie po lewej wcześniejsze - jest niżej - coś tam widać. W szczególności widać to, w co będziemy wjeżdżać. W środku wjeżdżamy. Z prawej natomiast zdjęcie z górnego zbiornika - widać chmury - ooooood środka :D Pomiędzy górnym a dolnym zbiornikiem kolejnych dwóch rowerzystów zjedzonych. Chociaż tego jednego to nie wiem czy liczyć, bo miał na sobie krótki rękawek! Podczas gdy my ubraliśmy kurtki na podjeździe (tylko tutaj i na Pradziada w kurtkach wjeżdżaliśmy). Na podjeździe były momenty, które ponoć mają 4% a jechało się na nich jak po płaskim. Ponoć to wpływ sąsiadujących z nimi odcinków 10%. Na szczycie przeżywamy coś tak niesamowitego, że ciężko opisać. Słyszymy wody uderzające o ściany zbiornika, wiatr rzuca w nas zbiornikową bryzę, ale mimo, że stoimy tuż przy barierce nie widzimy zbiornika wodnego. W zasadzie wszędzie gdzie byśmy nie spojrzeli widzimy wodę, jednak w postaci mniejszych i większych kropelek. Widoczność jest strasznie ograniczona. Podczas gdy jedziemy wzdłuż brzegu już po chwili nie widać osoby jadącej z przodu, gdybyśmy nie mieli tylnego oświetlenia to moglibyśmy się tam pogubić i błądzilibyśmy pewnie do teraz ;-)
Zjeżdżając kolejny raz gubimy drogę. I tak skończyło się bardzo łagodnie. Była taka widoczność, że skręty i skrzyżowania pojawiają się w ostatniej chwili. Jeden rozjazd przyznaję, że w ogóle bym przeoczył, bo nie rozglądałem się a pojawił się dość nieoczekiwanie w miejscu w którym już nic nie widziałem, bo na dodatek całe okulary miałem umoczone.
Kiedy już się odnaleźliśmy pozostało tylko zjechać na dół, pooglądać z bliska to wszystko co sobie zobaczyliśmy z góry. Zjazd okazał się dość ekstremalny, ale całe szczęście z góry doskonale widoczne były wszystkie zakręty i korzystając ze swojej fotograficznej pamięci dokładnie wiedziałem gdzie i w którym momencie skręcać. Jechałem więc z zamkniętymi oczami, delikatnie muskając klamki hamulcowe i szepcząc modlitwy do św. Krzysztofa. Kiedy otwierałem oczy okazywało się, że wielkiej różnicy nie ma, a skoro nie ma to nie będę wyziębiał gałek ocznych. Tak sobie zjeżdżam i zjeżdżam, zaczynam się czuć pewniej. Jedziemy ścieżką wąską na jedno autko, po obu stronach las. No i w pewnym momencie moja fotograficzna pamięć i pajęcze zmysły zawiodły. Zapewne w lesie stał ktoś z kryptonitem. Za późno zacząłem hamować - zamiast przed zakrętem - w zakręcie. Każdy, nawet przedszkolak wie, że w zakręcie się nie hamulcuje. No ale nie jestem przedszkolakiem, a moje opony nie dają rady na mokrym z elementami piaskowej posypki tu i tam. Wjechałem sobie więc na mały kurs po lesie, grzybów jednak nie było, pewnie już wyzbierali, bo na grzyby to tuż po wschodzie słońca się chodzi. Kiedy już zastanawiałem się między które drzewa kurs wybierać - opony trafiły na coś przyczepnego i zacząłem skręcać :D Wróciłem na asfalt. Reszta zjazdu poszła całkiem nieźle, ale hamowałem jak tylko zobaczyłem cokolwiek mogącego być piaskiem w zakręcie. Mimo to, w pewnym momencie zgubiłem całkiem Tomka i musiałem praktycznie stanąć i poczekać aż się pojawi, bo głupio by było jakbym zjechał a on wpadł w las. Nie chciałoby mi się pod górkę jechać i go szukać.
Potem jeszcze jakiś długi ale dość płaski podjazd, kawałek zjazdu i jesteśmy pod szlabanem drogi wiodącej do piekła... znaczy na Pradeda. Nie wiem dlaczego Tomek zapytał pod szlabanem czy stajemy. Pewnie wyglądałem już na zmordowanego :) No ale na tym parkingu na prawdę nic ciekawego nie ma, wolałem więc jechać na górę. Czułem już jednak przebyte metry w nogach i szału nie było. Co ciekawe, na podjeździe pierwszy i jedyny raz tego dnia zobaczyliśmy Słońce! Od Owczarni w kurtkach. Od owczarni zaczęło mi być na prawdę ciężko. Zwykle jest to mój ulubiony odcinek podjazdu. Ma zjazd na którym można się rozpędzić, stosunkowo łagodny podjazd i końcówka "z grubej rury". Tym razem końcówkę też chciałem pocisnąć, ale za ostro wystartowałem a potem wjeżdża się w piekło. Wiatr dął chyba miliard km/h, do tego byliśmy w gęstej chmurze. Jak tylko dojechałem chciałem się schronić gdziekolwiek przed tym wiatrem i zimnem. Objazd szczytu dookoła był strasznie... wyziębiający ;-) no ale trzeba było skompletować drugą fotkę z cyklu "Gdzieś tam..."
Z cyklu zdjęć pt: "Gdzieś tam"
Tego dnia każdy następujący po pierwszym zjazd budził mój niepokój. Pradziad okazał się kulminacją. Właściwie gdybyśmy podjeżdżali tylko do Owczarni byłoby całkiem przyjemnie. Jednak te najwyższe partie, tuż przy szczycie potraktowały nas okropnie silnym wiatrem i chmurą deszczową, z której chyba właśnie padał deszcz. Ciężko powiedzieć, bo krople wody leciały ze wszystkich stron. Już po paruset metrach zjazdu tak zmarzłem, że marzyłem tylko o tym by znaleźć się na dole. Nie czułem się pewnie na zjeździe i tym razem to Tomek błyskawicznie odjechał. Ja skupiałem się na tym żeby nie szarpnąć kierownicą, bo tak mną telepało z zimna, że mogłem sam siebie ukatrupić. Nie było opcji przyjęcia bardzo aerodynamicznej pozycji, bo musiałem trzymać kierownicę przy krawędziach, rękami też mi rzucało ;-) Mimo to wyprzedziłem na zjeździe sporo rowerzystów (tak z 5) i to ze znaczną różnicą prędkości, bo jakby nie patrzeć dolne partie miały suchą nawierzchnię i jedyną przeszkodą dla prędkości było to, że potęgowała ona uczucie przenikliwego zimna.
Po Pradziadzie dwa podobno leciutkie podjaździki, ale jakoś nie miałem nawet dżula mocy by z nimi walczyć. Noga za nogą, metr za metrem robiłem swoje, modląc się aby wreszcie był ten napis 1km oznaczający, że do przełamania został 1km. Mogliby tak od samej podstawy robić, wiele by to ułatwiło. Mimo, że modliłem się o przełamanie, to tuż za nim chciałem żeby znowu zaczął się podjazd xD Na zjazdach robi się zimno. Całe szczęście dość szybko wyschło mi to co miało wyschnąć i nie było tak najgorzej.
Wnioski przed Alpami:
-krótkie spodenki nadają się tylko na podjazd, na zjazd muszę sobie zdecydowanie docieplić nogi, bo zamarznę, chyba jednak trzeba bedzię bagażnik a na niego kurtka, polar i spodnie softshellowe
-mam niewygodną pozycję na rowerze, ale ciężko mi z nią będzie walczyć skoro do wyjazdu zostało tak mało czasu
-przy moim tempie jazdy trzeba myśleć o dość krótkich trasach, bo dzień już tak długi nie jest, a noclegu poszukać trzeba, zjeść coś, po drodze fotki porobić
Poniżej zamieszczam skrótowy opis tego co się wydarzyło. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Alternatywna wersja wydarzeń została przedstawiona tutaj.
No i mimo, że wstał, to nie dał mi łaski i zbawienia od robienia Pradziada. Sms do Tomka, że jadę i jest u mnie po chwili.
Nie wiem jak Tomek, ale jak dla mnie dojazd samochodem minął w sekundkę. Na początkowo planowanym postoju - w Głuchołazach - mżawiło i ogólnie pogoda średnio nastrajała do jazdy, postanowiliśmy skrócić wycieczkę, ale przed tym zjedliśmy takie przedwyjazdowe śniadanie. Polecam rogaliki maślane z Lidla - pychotka! Co do skrócenia trasy to i tak bym na to nalegał. 160km które było planowane zniszczyło by mnie totalnie, wiedziałem to :)
Podjechaliśmy więc kawałek do Horni Domasov, tam pogoda była całkiem całkiem, więc czym prędzej przebieramy się w obcisłe + izolacyjne, wyładowujemy nasze pojazdy i komu w drogę temu... szprychy?
Wycieczka zaczęła się jakimiś 300metrami zjazdu i... dziewięcioma kilometrami podjazdu :D No ale rozradowany nowym rowerem, ledwo co kupionymi i w nocy przed wyjazdem zakładanymi slickami - wjeżdżam żwawo, przez jakiś czas nawet mam 100m przewagi nad Tomkiem. Role szybko się odmieniły, ale co tam ;-) Początek nazywał się Červenohorské sedlo (1013 m)
Pierwsza fotografia z podjazdu w niezwykle obrazowy sposób przedstawia jakość nawierzchni, co jednak nie jest wcale łatwo zauważyć, bo oczy automatycznie przyciągam ja na moim wspaniałym rowerze ;-)
Tuż obok, zdjęcie wykonane kilka centymetrów wyżej. Musieliśmy zahaczyć czymś o niebo i na nas spadło... Pech chciał, że razem z chmurami, co znacząco ograniczyło widoczność. Jednak nie na tyle, bym nie dostrzegł ucieczki. Ha, pierwszy połknięty dzisiaj!
Pierwszy zjazd zmasakrował mnie psychicznie. Na nogach miałem tylko kolarki, jadąc w dół w tej chmurze totalnie przemokłem i strasznie mnie przewiało. Miałem ochotę podjechać spowrotem i wracać do domu. Jednak niżej, jak już udało się wyjechać z chmur i teren się wypłaszczył zrobiło się zniośle.
Drobny błąd nawigacyjny i znowu pod górkę. Pod górkę, znaczy ciepło ;-) Jedziemy pod prąd trasą jakiegoś wyścigu. Dzięki temu wyścigowi okazuję się lepszym nawigatorem niż Tomek - wskazuje poprawną drogę mimo, że nie mam zielonego pojęcia ani gdzie jestem, ani dokąd jadę xD
Powyżej zdjęcie przy dolnym zbiorniku i zdjęcie przy górnym zbiorniku. Na dolnym postanowiliśmy sobie porobić słitaśne focie. Akurat jakaś wycieczka tam przebywała i wszyscy robili sobie słitaśne focie, więc nie mogliśmy być gorsi. Analogicznie jak poprzednio - zdjęcie po lewej wcześniejsze - jest niżej - coś tam widać. W szczególności widać to, w co będziemy wjeżdżać. W środku wjeżdżamy. Z prawej natomiast zdjęcie z górnego zbiornika - widać chmury - ooooood środka :D Pomiędzy górnym a dolnym zbiornikiem kolejnych dwóch rowerzystów zjedzonych. Chociaż tego jednego to nie wiem czy liczyć, bo miał na sobie krótki rękawek! Podczas gdy my ubraliśmy kurtki na podjeździe (tylko tutaj i na Pradziada w kurtkach wjeżdżaliśmy). Na podjeździe były momenty, które ponoć mają 4% a jechało się na nich jak po płaskim. Ponoć to wpływ sąsiadujących z nimi odcinków 10%. Na szczycie przeżywamy coś tak niesamowitego, że ciężko opisać. Słyszymy wody uderzające o ściany zbiornika, wiatr rzuca w nas zbiornikową bryzę, ale mimo, że stoimy tuż przy barierce nie widzimy zbiornika wodnego. W zasadzie wszędzie gdzie byśmy nie spojrzeli widzimy wodę, jednak w postaci mniejszych i większych kropelek. Widoczność jest strasznie ograniczona. Podczas gdy jedziemy wzdłuż brzegu już po chwili nie widać osoby jadącej z przodu, gdybyśmy nie mieli tylnego oświetlenia to moglibyśmy się tam pogubić i błądzilibyśmy pewnie do teraz ;-)
Zjeżdżając kolejny raz gubimy drogę. I tak skończyło się bardzo łagodnie. Była taka widoczność, że skręty i skrzyżowania pojawiają się w ostatniej chwili. Jeden rozjazd przyznaję, że w ogóle bym przeoczył, bo nie rozglądałem się a pojawił się dość nieoczekiwanie w miejscu w którym już nic nie widziałem, bo na dodatek całe okulary miałem umoczone.
Kiedy już się odnaleźliśmy pozostało tylko zjechać na dół, pooglądać z bliska to wszystko co sobie zobaczyliśmy z góry. Zjazd okazał się dość ekstremalny, ale całe szczęście z góry doskonale widoczne były wszystkie zakręty i korzystając ze swojej fotograficznej pamięci dokładnie wiedziałem gdzie i w którym momencie skręcać. Jechałem więc z zamkniętymi oczami, delikatnie muskając klamki hamulcowe i szepcząc modlitwy do św. Krzysztofa. Kiedy otwierałem oczy okazywało się, że wielkiej różnicy nie ma, a skoro nie ma to nie będę wyziębiał gałek ocznych. Tak sobie zjeżdżam i zjeżdżam, zaczynam się czuć pewniej. Jedziemy ścieżką wąską na jedno autko, po obu stronach las. No i w pewnym momencie moja fotograficzna pamięć i pajęcze zmysły zawiodły. Zapewne w lesie stał ktoś z kryptonitem. Za późno zacząłem hamować - zamiast przed zakrętem - w zakręcie. Każdy, nawet przedszkolak wie, że w zakręcie się nie hamulcuje. No ale nie jestem przedszkolakiem, a moje opony nie dają rady na mokrym z elementami piaskowej posypki tu i tam. Wjechałem sobie więc na mały kurs po lesie, grzybów jednak nie było, pewnie już wyzbierali, bo na grzyby to tuż po wschodzie słońca się chodzi. Kiedy już zastanawiałem się między które drzewa kurs wybierać - opony trafiły na coś przyczepnego i zacząłem skręcać :D Wróciłem na asfalt. Reszta zjazdu poszła całkiem nieźle, ale hamowałem jak tylko zobaczyłem cokolwiek mogącego być piaskiem w zakręcie. Mimo to, w pewnym momencie zgubiłem całkiem Tomka i musiałem praktycznie stanąć i poczekać aż się pojawi, bo głupio by było jakbym zjechał a on wpadł w las. Nie chciałoby mi się pod górkę jechać i go szukać.
Potem jeszcze jakiś długi ale dość płaski podjazd, kawałek zjazdu i jesteśmy pod szlabanem drogi wiodącej do piekła... znaczy na Pradeda. Nie wiem dlaczego Tomek zapytał pod szlabanem czy stajemy. Pewnie wyglądałem już na zmordowanego :) No ale na tym parkingu na prawdę nic ciekawego nie ma, wolałem więc jechać na górę. Czułem już jednak przebyte metry w nogach i szału nie było. Co ciekawe, na podjeździe pierwszy i jedyny raz tego dnia zobaczyliśmy Słońce! Od Owczarni w kurtkach. Od owczarni zaczęło mi być na prawdę ciężko. Zwykle jest to mój ulubiony odcinek podjazdu. Ma zjazd na którym można się rozpędzić, stosunkowo łagodny podjazd i końcówka "z grubej rury". Tym razem końcówkę też chciałem pocisnąć, ale za ostro wystartowałem a potem wjeżdża się w piekło. Wiatr dął chyba miliard km/h, do tego byliśmy w gęstej chmurze. Jak tylko dojechałem chciałem się schronić gdziekolwiek przed tym wiatrem i zimnem. Objazd szczytu dookoła był strasznie... wyziębiający ;-) no ale trzeba było skompletować drugą fotkę z cyklu "Gdzieś tam..."
Z cyklu zdjęć pt: "Gdzieś tam"
Tego dnia każdy następujący po pierwszym zjazd budził mój niepokój. Pradziad okazał się kulminacją. Właściwie gdybyśmy podjeżdżali tylko do Owczarni byłoby całkiem przyjemnie. Jednak te najwyższe partie, tuż przy szczycie potraktowały nas okropnie silnym wiatrem i chmurą deszczową, z której chyba właśnie padał deszcz. Ciężko powiedzieć, bo krople wody leciały ze wszystkich stron. Już po paruset metrach zjazdu tak zmarzłem, że marzyłem tylko o tym by znaleźć się na dole. Nie czułem się pewnie na zjeździe i tym razem to Tomek błyskawicznie odjechał. Ja skupiałem się na tym żeby nie szarpnąć kierownicą, bo tak mną telepało z zimna, że mogłem sam siebie ukatrupić. Nie było opcji przyjęcia bardzo aerodynamicznej pozycji, bo musiałem trzymać kierownicę przy krawędziach, rękami też mi rzucało ;-) Mimo to wyprzedziłem na zjeździe sporo rowerzystów (tak z 5) i to ze znaczną różnicą prędkości, bo jakby nie patrzeć dolne partie miały suchą nawierzchnię i jedyną przeszkodą dla prędkości było to, że potęgowała ona uczucie przenikliwego zimna.
Po Pradziadzie dwa podobno leciutkie podjaździki, ale jakoś nie miałem nawet dżula mocy by z nimi walczyć. Noga za nogą, metr za metrem robiłem swoje, modląc się aby wreszcie był ten napis 1km oznaczający, że do przełamania został 1km. Mogliby tak od samej podstawy robić, wiele by to ułatwiło. Mimo, że modliłem się o przełamanie, to tuż za nim chciałem żeby znowu zaczął się podjazd xD Na zjazdach robi się zimno. Całe szczęście dość szybko wyschło mi to co miało wyschnąć i nie było tak najgorzej.
Wnioski przed Alpami:
-krótkie spodenki nadają się tylko na podjazd, na zjazd muszę sobie zdecydowanie docieplić nogi, bo zamarznę, chyba jednak trzeba bedzię bagażnik a na niego kurtka, polar i spodnie softshellowe
-mam niewygodną pozycję na rowerze, ale ciężko mi z nią będzie walczyć skoro do wyjazdu zostało tak mało czasu
-przy moim tempie jazdy trzeba myśleć o dość krótkich trasach, bo dzień już tak długi nie jest, a noclegu poszukać trzeba, zjeść coś, po drodze fotki porobić
praca + jazdy + zakupy
Piątek, 29 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, cel: dojazd, opis: foto
Km: | 22.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:05 | km/h: | 20.31 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Do pracy. Pojeździć na motorze (kończymy kurs i w poniedziałek idę znaleźć sobie termin egzaminu). A na koniec ostatnie przejażdżki po sklepach w poszukiwaniu rowerowego ekwipunku... Ostatnie w tym tygodniu :)
Podczas gdy zmieniałem opony w blureju moim oczom okazał się przefenomenalny widok. Kolec akacjowy długości ponad 20mm! Zastanawiałem się, jakim cudem zeszło mi powietrze z przedniego koła, a potem wystarczyło, że je napompowałem i jak gdyby nigdy nic, trzymało 4.5 atmosfery. Teraz to już w ogóle nie wiem jak to się mogło stać, taki kolec, wbity pod kątem, praktycznie cały musiał w dętce siedzieć. Jakim cudem to trzymało takie ciśnienie?
Podczas gdy zmieniałem opony w blureju moim oczom okazał się przefenomenalny widok. Kolec akacjowy długości ponad 20mm! Zastanawiałem się, jakim cudem zeszło mi powietrze z przedniego koła, a potem wystarczyło, że je napompowałem i jak gdyby nigdy nic, trzymało 4.5 atmosfery. Teraz to już w ogóle nie wiem jak to się mogło stać, taki kolec, wbity pod kątem, praktycznie cały musiał w dętce siedzieć. Jakim cudem to trzymało takie ciśnienie?
"Darz Bór" Nasale uphill
Niedziela, 24 lipca 2011 Kategoria opis: foto, baza: Byczyna, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: nie sam
Km: | 47.90 | Km teren: | 25.00 | Czas: | 02:04 | km/h: | 23.18 |
Pr. maks.: | 56.80 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wyprowadzeniu piesa na spacerek wszamaliśmy z braciszem (jego bikelog) obiad. Już od rana wiadome było, że na jednej, przedobiadowej przejażdżce się nie skończy. Jej tempo spowodowane piesem tym bardziej nakłaniało do drugiego wyjazdu.
Zalew odpadał, bo ciągle w tamtą stronę jeździmy. Terenowa trasa za gimnazjum też się oklepana już robi, a w dodatku maksymalnie las zarósł i trzeba się właściwie czołgać pod gałęziami. Pojechaliśmy więc na Nasale. Żeby nie było za dużo asfaltu po starcie, to skierowałem nas na początku na Paruszowice i tam od razu w wieś i z niej w pola i lasy na Gosław. Potem znowu asfaltem kawałek do lasu w Nasalach.
Bundze w Gosławiu ;-)
Przez las jazda wyśmienita. Troche mi się dzisiaj zamulało, wczoraj się totalnie odwodniłem, ciągle mi się pić chce, nawet jak to teraz piszę. Muszę uważać na odwodnienia, szczególnie przed planowaną wyprawą. W każdym razie zamulałem aż do podjazdu na przesławny Nasalski "Darz Bór" :) Wiadomo, taki biwakowy przystanek dla myśliwych. Jeden z najlepszych podjazdów w okolicy a zaraz za nim 3 super zjazdy, z czego niestety ostatni wyasfaltowany już. W każdym razie pierwszy spokojnie, bo sporo błota, a jeszcze nowość mnie nieco powstrzymuje. Na kolejnym już było 49.75kmh, a na trzecim, asfaltowym mxs wycieczki poszedł. Wiele więcej bym nie wykręcił. Zdecydowanie antyprędkościowa konfiguracja jest w blureju, trzeba go przyspieszyć.
W Zdziechowicach Paweł poprowadził mnie zupełnie nieznaną mi trasą. Sam sie trochę w wiosce pogubił, ale potem już poszło zupełnie gładko wprost do Uszyc. Na trasie Zdziechowice -> Uszyce tak zamulałem, z braku wody i jedzenia, że z automatu poszła decyzja żeby wracać już asfaltem. Żeby tak całkiem asfalt nie był to skierowałem nas na Górne Uszyce i tam fragment polną jeszcze. Na podjeździe pod Uszyce znowu poszalałem... Nie wiem, do jazdy w terenie sił nie mam chyba że jest pod górkę. Na asfalcie nie jest tak źle, ale pod górkę jest zupełnie dobrze. W każdym razie tam znalazłem śliwki, które całkiem nieźle mnie zregenerowały i powrót nie był tak całkiem zamulasty.
Życiodajne śliwki mirabelki w kieszonce koszulki dały siłę na dalszą jazdę
Podjazd pod Roszkowice prowadził Paweł, trzymał się w okolicach 27-28kmh. Ja trzymałem się za nim żeby sobie chwile odpocząć. Na swoją obronę mogę dodać, że prawie całą płaską trasę to ja jechałem z przodu, a wiatr raczej nam na powrocie nie sprzyjał. Zresztą odbiłem sobie to ukrycie w cieniu na podjeździe pod krzyż. Rozpykałem go z 31.5kmh na zegarku pod samym szczytem i wpadłem z rozpędu na ścieżkę pod sam krzyż :) Na zjeździe niestety wyhamować trzeba było bo coś się deskorolkowe dzieci lęgną po wsiach. Czyżby epoka Tony Hawka wróciła?
Ogólnie tona błota, ale po tylu dniach opadów to kałuże jakieś takie niewyraźne, bywały głębsze i większe :) Mimo to rower pod grubą warstwą błota. Przejażdżka wyśmienita.
Zalew odpadał, bo ciągle w tamtą stronę jeździmy. Terenowa trasa za gimnazjum też się oklepana już robi, a w dodatku maksymalnie las zarósł i trzeba się właściwie czołgać pod gałęziami. Pojechaliśmy więc na Nasale. Żeby nie było za dużo asfaltu po starcie, to skierowałem nas na początku na Paruszowice i tam od razu w wieś i z niej w pola i lasy na Gosław. Potem znowu asfaltem kawałek do lasu w Nasalach.
Bundze w Gosławiu ;-)
Przez las jazda wyśmienita. Troche mi się dzisiaj zamulało, wczoraj się totalnie odwodniłem, ciągle mi się pić chce, nawet jak to teraz piszę. Muszę uważać na odwodnienia, szczególnie przed planowaną wyprawą. W każdym razie zamulałem aż do podjazdu na przesławny Nasalski "Darz Bór" :) Wiadomo, taki biwakowy przystanek dla myśliwych. Jeden z najlepszych podjazdów w okolicy a zaraz za nim 3 super zjazdy, z czego niestety ostatni wyasfaltowany już. W każdym razie pierwszy spokojnie, bo sporo błota, a jeszcze nowość mnie nieco powstrzymuje. Na kolejnym już było 49.75kmh, a na trzecim, asfaltowym mxs wycieczki poszedł. Wiele więcej bym nie wykręcił. Zdecydowanie antyprędkościowa konfiguracja jest w blureju, trzeba go przyspieszyć.
W Zdziechowicach Paweł poprowadził mnie zupełnie nieznaną mi trasą. Sam sie trochę w wiosce pogubił, ale potem już poszło zupełnie gładko wprost do Uszyc. Na trasie Zdziechowice -> Uszyce tak zamulałem, z braku wody i jedzenia, że z automatu poszła decyzja żeby wracać już asfaltem. Żeby tak całkiem asfalt nie był to skierowałem nas na Górne Uszyce i tam fragment polną jeszcze. Na podjeździe pod Uszyce znowu poszalałem... Nie wiem, do jazdy w terenie sił nie mam chyba że jest pod górkę. Na asfalcie nie jest tak źle, ale pod górkę jest zupełnie dobrze. W każdym razie tam znalazłem śliwki, które całkiem nieźle mnie zregenerowały i powrót nie był tak całkiem zamulasty.
Życiodajne śliwki mirabelki w kieszonce koszulki dały siłę na dalszą jazdę
Podjazd pod Roszkowice prowadził Paweł, trzymał się w okolicach 27-28kmh. Ja trzymałem się za nim żeby sobie chwile odpocząć. Na swoją obronę mogę dodać, że prawie całą płaską trasę to ja jechałem z przodu, a wiatr raczej nam na powrocie nie sprzyjał. Zresztą odbiłem sobie to ukrycie w cieniu na podjeździe pod krzyż. Rozpykałem go z 31.5kmh na zegarku pod samym szczytem i wpadłem z rozpędu na ścieżkę pod sam krzyż :) Na zjeździe niestety wyhamować trzeba było bo coś się deskorolkowe dzieci lęgną po wsiach. Czyżby epoka Tony Hawka wróciła?
Ogólnie tona błota, ale po tylu dniach opadów to kałuże jakieś takie niewyraźne, bywały głębsze i większe :) Mimo to rower pod grubą warstwą błota. Przejażdżka wyśmienita.
zalew
Niedziela, 24 lipca 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 14.62 | Km teren: | 11.00 | Czas: | 01:16 | km/h: | 11.54 |
Pr. maks.: | 24.00 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
z braciszem i piesem
Kobi dzielnie walczył aż do ostatnich metrów :) Czasem rozpędzał się do ponad 20kmh i zawsze musiał być z przodu, jak zwykle zresztą. Strasznie chciałby prowadzić stado.
Kobi dzielnie walczył aż do ostatnich metrów :) Czasem rozpędzał się do ponad 20kmh i zawsze musiał być z przodu, jak zwykle zresztą. Strasznie chciałby prowadzić stado.
zalew mudd trophy
Sobota, 23 lipca 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 29.11 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 01:22 | km/h: | 21.30 |
Pr. maks.: | 42.21 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bajkał Mudd Trophy
Wtorek, 19 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 30.57 | Km teren: | 18.00 | Czas: | 01:37 | km/h: | 18.91 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kolega z pracy, Wojtek, stwierdził, że wieczorem wybiera się na wycieczkę rowerową w stronę Kamieńca Wrocławskiego. Stwierdziłem, że powinien w takim razie wybrać się na Bajkał, bo można fajnymi ścieżkami pojeździć. Mieli wyjechać o godzinie 18, więc powiedziałem, że może do nich dołączę.
Tak się jakoś złożyło, że zanim: wyrwałem się z pracy, zrobiłem zakupy spożywcze, żeby z głodu nie umrzeć, dotarłem do domu, zjadłem coś, wypiłem, przygotowałem pićku do bidona to zrobiła się 18:35. O 18:40 już na trasie, postanowiłem pojechać okrężną drogą na Bajkał, tak żeby może na powrocie jednak spotkać Wojtka, okazało się jednak, że chłopaki albo się pogubili, albo po prostu wyjechali później, bo spotkałem ich po 4 kilometrach przejażdżki.
Krótki postój na którym strasznie się spociłem, bo jednak tempo niezłe trzymałem. Ruszyliśmy razem po wałach na Bajkał. Wojtek na mtb z najprawdopodobniej Kenda Flame i Łukasz (jeśli pomyliłem imię to przepraszam najmocniej) na... jakby inaczej kolarzówce :) No ale nic, jakoś jedziemy i z początku nawet niezłe tempo jak na niejeżdżących z nieprzystosowanym ogumieniem, bo 20kmh.
Moja ulubiona ścieżka przez lasek Strachociński znowu jest przejezdna, poza jednym małym odcinkiem gdzie chyba wieczne błoto powstało. No ale pierwsze błoto się blurejowi należało :) Potem w miare spokojnie, za łanami znowu wały zarosły. Ogólnie ścieżka mimo, że widać że ktoś tam jednak przebiega czy przejeżdża czasem to zarosła okropnie od ostatniej mojej wizyty.
Prawdziwe przeżycia zafundowałem chłopakom w okolicach Bajkału. Najpierw na dojeździe mega błoto, potem na wyjeździe... Kiedy rów okazał się totalnie zarośnięty coś mi już nie grało. Przecież za rowem są jedne z najlepszych ścieżek, dlaczego nie ma do nich wyjeżdżonego dojazdu? No i okazało się dość szybko. Zaprezentuję pamiątkowe fotki, które dość mizernie, ale jednak przedstawiają to na co się natknęliśmy.
Widok w przód
Widok w tył
I znowu w przód - ujawiły się dwa błotne potwory :O
A nie, to jednak nie błotne potwory a moi współtowarzysze, którzy najprawdopodobniej już nigdy nie pozwolą mi wybierać trasy wycieczki, a na pewno jak usłyszą czy chcą jechać trasą ciekawszą czy prostszą to wybiorą tą prostszą :)
W każdym razie na bagnach żyło wiele ciekawych stworzonek. Takich obrazków jak ze zdjęcia mieliśmy masę. Kto jeździł tamtą trasą to wie, że tam jest tak górka-dołek-górka-dołek-górka-... od początku do samego końca. No i tego dnia każdy dołek oznaczał wyzwanie. Jak to zrobić żeby wyjść jak najmniej ubłoconym z tej nierównej walki. Złapałem troche błota w napęd, mase na ramę, korone widelca i w ogóle, błoto było wszędzie. Dziwnym trafem nie miałem błota na ubraniu, ale za to łydki zdrowo mi się umorusały błotem odrywającym się potem od opon.
Powrót już asfaltem. Tempo bardziej przyzwoite, ale lepiej było w terenie :) W samym Wrocławiu złapał nas deszcz, początkowo słabiutku, potem coraz mocniejszy, bo pech chciał, że nasz kurs był prosto pod chmurę. Na swoim zjeździe, gdzieś w okolicahc 27km trasy (23 km wspólnie) pomachałem chłopakom i popędziłem ile sił w nogach na chate. Najpierw myślałem, że z powodu przyspieszenia z 24 na 34kmh deszcz przeobraził się z deszczyku w ulewę... nie... nie chodziło o przyspieszenie, chociaż też niewątpliwie zwiększało doznania. Po prostu zaczęła się regularna ulewa. Tak lało, że przeoczyłem zjazd na chate xD No ale nawrót i już po chwili byłem u celu. Potem już tylko pucowanie, wycieranie i chuchanie na blureja, kąpiel, kilka tostów na kolację i spać.
Blurej ma już za sobą ponad 100km wycieczkę, zjazd w terenie ze Ślęży, mxs ponad 60kmh, ponad 2 metrową kałużę, tonę błota w oponach, że odrywa się o ramę i widelec, no i deszcz. Nieźle jak na niecały tydzień wspólnego jeżdżenia :)
A dzisiaj jak piszę ten wpis leje deszcz... zaraz do roboty i z wieczora pewnie wyprowadzę blureja na wycieczkę, tylko zmieniłbym oponki na Larseny i po prostu po wałach się pokręcił.
Tak się jakoś złożyło, że zanim: wyrwałem się z pracy, zrobiłem zakupy spożywcze, żeby z głodu nie umrzeć, dotarłem do domu, zjadłem coś, wypiłem, przygotowałem pićku do bidona to zrobiła się 18:35. O 18:40 już na trasie, postanowiłem pojechać okrężną drogą na Bajkał, tak żeby może na powrocie jednak spotkać Wojtka, okazało się jednak, że chłopaki albo się pogubili, albo po prostu wyjechali później, bo spotkałem ich po 4 kilometrach przejażdżki.
Krótki postój na którym strasznie się spociłem, bo jednak tempo niezłe trzymałem. Ruszyliśmy razem po wałach na Bajkał. Wojtek na mtb z najprawdopodobniej Kenda Flame i Łukasz (jeśli pomyliłem imię to przepraszam najmocniej) na... jakby inaczej kolarzówce :) No ale nic, jakoś jedziemy i z początku nawet niezłe tempo jak na niejeżdżących z nieprzystosowanym ogumieniem, bo 20kmh.
Moja ulubiona ścieżka przez lasek Strachociński znowu jest przejezdna, poza jednym małym odcinkiem gdzie chyba wieczne błoto powstało. No ale pierwsze błoto się blurejowi należało :) Potem w miare spokojnie, za łanami znowu wały zarosły. Ogólnie ścieżka mimo, że widać że ktoś tam jednak przebiega czy przejeżdża czasem to zarosła okropnie od ostatniej mojej wizyty.
Prawdziwe przeżycia zafundowałem chłopakom w okolicach Bajkału. Najpierw na dojeździe mega błoto, potem na wyjeździe... Kiedy rów okazał się totalnie zarośnięty coś mi już nie grało. Przecież za rowem są jedne z najlepszych ścieżek, dlaczego nie ma do nich wyjeżdżonego dojazdu? No i okazało się dość szybko. Zaprezentuję pamiątkowe fotki, które dość mizernie, ale jednak przedstawiają to na co się natknęliśmy.
Widok w przód
Widok w tył
I znowu w przód - ujawiły się dwa błotne potwory :O
A nie, to jednak nie błotne potwory a moi współtowarzysze, którzy najprawdopodobniej już nigdy nie pozwolą mi wybierać trasy wycieczki, a na pewno jak usłyszą czy chcą jechać trasą ciekawszą czy prostszą to wybiorą tą prostszą :)
W każdym razie na bagnach żyło wiele ciekawych stworzonek. Takich obrazków jak ze zdjęcia mieliśmy masę. Kto jeździł tamtą trasą to wie, że tam jest tak górka-dołek-górka-dołek-górka-... od początku do samego końca. No i tego dnia każdy dołek oznaczał wyzwanie. Jak to zrobić żeby wyjść jak najmniej ubłoconym z tej nierównej walki. Złapałem troche błota w napęd, mase na ramę, korone widelca i w ogóle, błoto było wszędzie. Dziwnym trafem nie miałem błota na ubraniu, ale za to łydki zdrowo mi się umorusały błotem odrywającym się potem od opon.
Powrót już asfaltem. Tempo bardziej przyzwoite, ale lepiej było w terenie :) W samym Wrocławiu złapał nas deszcz, początkowo słabiutku, potem coraz mocniejszy, bo pech chciał, że nasz kurs był prosto pod chmurę. Na swoim zjeździe, gdzieś w okolicahc 27km trasy (23 km wspólnie) pomachałem chłopakom i popędziłem ile sił w nogach na chate. Najpierw myślałem, że z powodu przyspieszenia z 24 na 34kmh deszcz przeobraził się z deszczyku w ulewę... nie... nie chodziło o przyspieszenie, chociaż też niewątpliwie zwiększało doznania. Po prostu zaczęła się regularna ulewa. Tak lało, że przeoczyłem zjazd na chate xD No ale nawrót i już po chwili byłem u celu. Potem już tylko pucowanie, wycieranie i chuchanie na blureja, kąpiel, kilka tostów na kolację i spać.
Blurej ma już za sobą ponad 100km wycieczkę, zjazd w terenie ze Ślęży, mxs ponad 60kmh, ponad 2 metrową kałużę, tonę błota w oponach, że odrywa się o ramę i widelec, no i deszcz. Nieźle jak na niecały tydzień wspólnego jeżdżenia :)
A dzisiaj jak piszę ten wpis leje deszcz... zaraz do roboty i z wieczora pewnie wyprowadzę blureja na wycieczkę, tylko zmieniłbym oponki na Larseny i po prostu po wałach się pokręcił.
Ślęża
Poniedziałek, 18 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 140.97 | Km teren: | 22.00 | Czas: | 05:52 | km/h: | 24.03 |
Pr. maks.: | 62.75 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tak jakoś zebrało mi się żeby na Ślężę pojechać. Blurej musi poznać okolice, no i pierwszą setke trzeba było wreszcie zrobić. Pogoda zmienna, od palącego słońca przez kropiący deszczyk.
Wyjazd o 14. Późno, więc nie ma miejsca na wiele błędów nawigacyjnych. Większość terenu wpadła we Wrocławiu. Wałami dojeżdżałem w stronę miasta, z której trafię na właściwy szlak. Od Żórawiny trasa taka sama jak ostatnio orzełem. Z tą różnicą, że ominąłem wszystkie ścieżki, które prowadziły donikąd. Ogólnie dość silny wmordewiatr przez większość drogi, ale na Sulistrowiczkach miałem średnią bliską 26, i ponad 70km zrobione. Na podjeździe pod Tąpadła masa wody. Momentami zwalniałem, bo bym cały mokry był. Prawdziwe rwące rzeki przepływały w poprzek jezdni.
Podjazd od szlabanu na parkingu na przełęczy po plac przed schroniskiem na samym szczycie zajął mi 33 minuty. Drogowskaz dla pieszych turystów pokazuje 2h do schroniska, ale to chyba dla jakichś powolniaków wskazówka jest, bo raczej dłużej niż półtora godziny wejście nie trwa. Podczas wspinaczki miałem 4 postoje. Raz puszczałem jakichś turystów zjeżdżających samochodami (debile?) pozostałe 3 postoje spowodowane były utratą przyczepności na durnowatych luźnych kamulach i podparciem się w celu uniknięcia wywrotki. Raz nawet musiałem przeprowadzić rower z 20m, bo nie potrafiłem ruszyć nawet w poprzek drogi. Gdyby nie te kamulce to podjazd byłby dużo łatwiejszy i przyjemniejszy.
Na szczycie parę fotek, tak zwyczajowo z wieżyczki na której zwyczajowo popas sobie zrobiłem i totalnie wymarzłem.
Potem jeszcze fotka blureja przed zjazdem, prawdopodobnie ostatnie jego zdjęcie bez rys na ramie :)
Siodełko w dół o jakieś 7cm i na zjazd. Ludzi dzisiaj wchodziło/schodziło bardzo niewiele, co plusowało tym, że nie trzeba było na ludzi uważać na zjeździe. Minus taki, że jakbym sie rozwalił gdzieś o drzewo to na pomoc bym z 20 minut musiał czekać. Zresztą nie mam jeszcze skilli na zjeździe, więc wielkiego szaleństwa nie było. Mimo to zjazd jest wymagający przez te same kamulce które utrudniają podjazd. Na najgorszym odcinku wystopowałem i zjeżdżałem ~15kmh, to odcinek zaraz po wybrukowanych zjazdach, dla mnie zbyt hardkorowy. Za nim jednak zaczęło się szaleństwo, na jakie orzeł nie pozwalał. Amortyzator faktycznie pozwala na sporo więcej. Te śmieszne progi nie zmuszały mnie do hamowania, a jedynie zwiększonej ostrożności, bo trzeba je było w miare nisko zbierać, coby nie wyfrunąc w las. Prędkość na większości zjazdu w okolicach 34kmh, ale jak się kamulców mniej zrobiło to dobiłem do 50 nawet :D Pare niebezpiecznych chwil w których w ogóle nie miałem przyczepności albo jechałem tylko na przednim kole w zakręcie było... ale to takie urywki, jednak kontrola jakaś tam była i nie był to zjazd na krawędzi.
Na parkingu postój, żeby uspokoić nerwy, zluzować dłonie pracujące na hamulcach i nogi momentami kurczowo ściskające siodełko. Siodełko w górę, wszystko spowrotem na swoje miejsce, blokada skoku i na zjazd asfaltem. Zjazd pokazał, że oponki 2.25 albo cały rower w obecnej konfiguracji nie nadaje się do bicia rekordów prędkości.na zjazdach asfaltowych. Max wycieczki nie jest imponujący i został okupiony sporą dawką dokręcania. Bez dokręcania zwalniałem do 47kmh, także z leksza lipa.
Powrót w większości trasą numer 8. Średnia z 21.5 wzrosła do tylu ile widać. Zupełnie nie wiem raz mi się doskonale jedzie 34kmh, by po chwili utrzymanie 26 stanowiło kłopot. Zwalę całą winę na opony, ponoć ważą 730g sztuka, przywykłem do 450g, więc na tym można blureja odchudzić ładnie. Przywiozłem w weekend Larseny, może je zamontuje na dniach, tylko muszę poczytać o wyjmowaniu koła z hamulcami tarczowymi.
W okolicach 110 km tyłek mnie już bolał. Trzeba popracować nad pozycją, bo do orzełowej daleko, a nie wiem czy szybko przywyknę do tej tutaj. Może jednak siodełko zmienię, chociaż nie wiem czy to wiele da, jednak tutaj zupełnie inaczej mam mase rozłożoną, zdecydowanie mniej na ręce, więcej na tyłek i w ogóle na tylne koło przesunięty jestem... Jeszcze pare takich wyjazdów muszę zrobić, żeby pozycję właściwą ustawić.
Od szczytu dodatkowe ubranie założyłem, bo się zimno zrobiło, jednak już późno i zdecydowanie większe zachmurzenie się zrobiło.
Totalnie mnie ten wyjazd zmęczył, wieczorem na nic sił nie miałem i tylko zjadłem obiadokolację i poszedłem spać. W nogach mocy nie brakło, co dziwne, bo ostatnio właśnie nogi przestawały dopisywać, za to organizm mówił dość. Pewnie wina słabego odżywiania na trasie. W każdym razie całe 10 godzin spałem jak zabity i z rana jak młody bóg się czuje :)
Wyjazd o 14. Późno, więc nie ma miejsca na wiele błędów nawigacyjnych. Większość terenu wpadła we Wrocławiu. Wałami dojeżdżałem w stronę miasta, z której trafię na właściwy szlak. Od Żórawiny trasa taka sama jak ostatnio orzełem. Z tą różnicą, że ominąłem wszystkie ścieżki, które prowadziły donikąd. Ogólnie dość silny wmordewiatr przez większość drogi, ale na Sulistrowiczkach miałem średnią bliską 26, i ponad 70km zrobione. Na podjeździe pod Tąpadła masa wody. Momentami zwalniałem, bo bym cały mokry był. Prawdziwe rwące rzeki przepływały w poprzek jezdni.
Podjazd od szlabanu na parkingu na przełęczy po plac przed schroniskiem na samym szczycie zajął mi 33 minuty. Drogowskaz dla pieszych turystów pokazuje 2h do schroniska, ale to chyba dla jakichś powolniaków wskazówka jest, bo raczej dłużej niż półtora godziny wejście nie trwa. Podczas wspinaczki miałem 4 postoje. Raz puszczałem jakichś turystów zjeżdżających samochodami (debile?) pozostałe 3 postoje spowodowane były utratą przyczepności na durnowatych luźnych kamulach i podparciem się w celu uniknięcia wywrotki. Raz nawet musiałem przeprowadzić rower z 20m, bo nie potrafiłem ruszyć nawet w poprzek drogi. Gdyby nie te kamulce to podjazd byłby dużo łatwiejszy i przyjemniejszy.
Na szczycie parę fotek, tak zwyczajowo z wieżyczki na której zwyczajowo popas sobie zrobiłem i totalnie wymarzłem.
Potem jeszcze fotka blureja przed zjazdem, prawdopodobnie ostatnie jego zdjęcie bez rys na ramie :)
Siodełko w dół o jakieś 7cm i na zjazd. Ludzi dzisiaj wchodziło/schodziło bardzo niewiele, co plusowało tym, że nie trzeba było na ludzi uważać na zjeździe. Minus taki, że jakbym sie rozwalił gdzieś o drzewo to na pomoc bym z 20 minut musiał czekać. Zresztą nie mam jeszcze skilli na zjeździe, więc wielkiego szaleństwa nie było. Mimo to zjazd jest wymagający przez te same kamulce które utrudniają podjazd. Na najgorszym odcinku wystopowałem i zjeżdżałem ~15kmh, to odcinek zaraz po wybrukowanych zjazdach, dla mnie zbyt hardkorowy. Za nim jednak zaczęło się szaleństwo, na jakie orzeł nie pozwalał. Amortyzator faktycznie pozwala na sporo więcej. Te śmieszne progi nie zmuszały mnie do hamowania, a jedynie zwiększonej ostrożności, bo trzeba je było w miare nisko zbierać, coby nie wyfrunąc w las. Prędkość na większości zjazdu w okolicach 34kmh, ale jak się kamulców mniej zrobiło to dobiłem do 50 nawet :D Pare niebezpiecznych chwil w których w ogóle nie miałem przyczepności albo jechałem tylko na przednim kole w zakręcie było... ale to takie urywki, jednak kontrola jakaś tam była i nie był to zjazd na krawędzi.
Na parkingu postój, żeby uspokoić nerwy, zluzować dłonie pracujące na hamulcach i nogi momentami kurczowo ściskające siodełko. Siodełko w górę, wszystko spowrotem na swoje miejsce, blokada skoku i na zjazd asfaltem. Zjazd pokazał, że oponki 2.25 albo cały rower w obecnej konfiguracji nie nadaje się do bicia rekordów prędkości.na zjazdach asfaltowych. Max wycieczki nie jest imponujący i został okupiony sporą dawką dokręcania. Bez dokręcania zwalniałem do 47kmh, także z leksza lipa.
Powrót w większości trasą numer 8. Średnia z 21.5 wzrosła do tylu ile widać. Zupełnie nie wiem raz mi się doskonale jedzie 34kmh, by po chwili utrzymanie 26 stanowiło kłopot. Zwalę całą winę na opony, ponoć ważą 730g sztuka, przywykłem do 450g, więc na tym można blureja odchudzić ładnie. Przywiozłem w weekend Larseny, może je zamontuje na dniach, tylko muszę poczytać o wyjmowaniu koła z hamulcami tarczowymi.
W okolicach 110 km tyłek mnie już bolał. Trzeba popracować nad pozycją, bo do orzełowej daleko, a nie wiem czy szybko przywyknę do tej tutaj. Może jednak siodełko zmienię, chociaż nie wiem czy to wiele da, jednak tutaj zupełnie inaczej mam mase rozłożoną, zdecydowanie mniej na ręce, więcej na tyłek i w ogóle na tylne koło przesunięty jestem... Jeszcze pare takich wyjazdów muszę zrobić, żeby pozycję właściwą ustawić.
Od szczytu dodatkowe ubranie założyłem, bo się zimno zrobiło, jednak już późno i zdecydowanie większe zachmurzenie się zrobiło.
Totalnie mnie ten wyjazd zmęczył, wieczorem na nic sił nie miałem i tylko zjadłem obiadokolację i poszedłem spać. W nogach mocy nie brakło, co dziwne, bo ostatnio właśnie nogi przestawały dopisywać, za to organizm mówił dość. Pewnie wina słabego odżywiania na trasie. W każdym razie całe 10 godzin spałem jak zabity i z rana jak młody bóg się czuje :)
Lans :)
Sobota, 16 lipca 2011 Kategoria bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 36.00 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 01:38 | km/h: | 22.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ogólnie cały dzień spędziłem w pobliżu blureja, jakby mogło być inaczej :) Kilometry na moją niekorzyść pozaokrąglane, czas też raczej z dupy brany, jak ostatnio ciągle, bo jak nie wpisywałem wcale czasów to sie mechanizmy bs burzyły.
Ale od początku. Miałem dzisiaj pojechać do Byczyny rowerkiem. Pogoda wyśmienita ku temu, ale wczoraj troche zapiłem i byłem z rana słabo dysponowany. Wsiadłem w pociąg do Wołczyna i stamtąd jechałem spokojnie blurejem na Byczynę. No dobra, nie tak całkiem spokojnie. Ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się od Skałąg. Trafiłem na szybki traktor. Ehh. cóż jest piękniejszego niż szybki traktor kiedy trzeba szybko pokojać kawałek asfaltu. Równa droga, czyste niebo, piękne krajobrazy pełne dojrzałych zbóż i lecimy 40kmh bez przerwy. Chwała niech będzie wynalazcy tempomatu :) A pan traktorzysta jechał ze snopkami na Kolonię zapewne... w każdym razie pod samo dom mnie holował. W niecałe 40 minut dojechałem z Wołczyna, co daje średnią powyżej 30kmh na oponach 2.25... brzmi nieźle, nawet biorąc pod uwagę szybki traktor.
Jak dojechałem to najpierw obiad a potem wymiana pedałów. Bez spd to nie jazda, gdyby blurej nie był blurejem to bym na nim nie jeździł przez to że nie miał spd... Pedały dawniej zamontowane w Fernando leżały spokojnie i czekały na swój czas. Te z orzeła są obecnie w gorszym stanie. Potem wymontowałem podstawkę licznika z orzeła i zamontowałem na blureja... ale nie wiem co zrobiłem z licznikiem... chyba został we Wrocławiu, jak nie to trzeba nowy kupić.
Potem sesja foto z udziałem blureja i od czasu do czasu mnie. Trzeba było zrobić mu fotkę do dowodu i na jego konto na bikestats. Tutaj pare słitaśnych foci. Pewnie wpadnie ich z czasem więcej :)
Z wieczora, tak, że już ciemno się całkiem zrobiło spacerek z kuzynem i psem po częściach terenowej dwudziestki. To właśnie tam spadła średnia. Chociaż pies wyjątkowo dzisiaj zrywny był. Nie lubi dźwięku hamowania tarczami, ucieka wtedy - bardzo dobry nawyk :)
Ale od początku. Miałem dzisiaj pojechać do Byczyny rowerkiem. Pogoda wyśmienita ku temu, ale wczoraj troche zapiłem i byłem z rana słabo dysponowany. Wsiadłem w pociąg do Wołczyna i stamtąd jechałem spokojnie blurejem na Byczynę. No dobra, nie tak całkiem spokojnie. Ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się od Skałąg. Trafiłem na szybki traktor. Ehh. cóż jest piękniejszego niż szybki traktor kiedy trzeba szybko pokojać kawałek asfaltu. Równa droga, czyste niebo, piękne krajobrazy pełne dojrzałych zbóż i lecimy 40kmh bez przerwy. Chwała niech będzie wynalazcy tempomatu :) A pan traktorzysta jechał ze snopkami na Kolonię zapewne... w każdym razie pod samo dom mnie holował. W niecałe 40 minut dojechałem z Wołczyna, co daje średnią powyżej 30kmh na oponach 2.25... brzmi nieźle, nawet biorąc pod uwagę szybki traktor.
Jak dojechałem to najpierw obiad a potem wymiana pedałów. Bez spd to nie jazda, gdyby blurej nie był blurejem to bym na nim nie jeździł przez to że nie miał spd... Pedały dawniej zamontowane w Fernando leżały spokojnie i czekały na swój czas. Te z orzeła są obecnie w gorszym stanie. Potem wymontowałem podstawkę licznika z orzeła i zamontowałem na blureja... ale nie wiem co zrobiłem z licznikiem... chyba został we Wrocławiu, jak nie to trzeba nowy kupić.
Potem sesja foto z udziałem blureja i od czasu do czasu mnie. Trzeba było zrobić mu fotkę do dowodu i na jego konto na bikestats. Tutaj pare słitaśnych foci. Pewnie wpadnie ich z czasem więcej :)
Z wieczora, tak, że już ciemno się całkiem zrobiło spacerek z kuzynem i psem po częściach terenowej dwudziestki. To właśnie tam spadła średnia. Chociaż pies wyjątkowo dzisiaj zrywny był. Nie lubi dźwięku hamowania tarczami, ucieka wtedy - bardzo dobry nawyk :)
Umarł król, niech żyje król!
Czwartek, 14 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, cel: bez celu, dist: less than 50, bike: blurej, opis: foto
Km: | 24.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 01:04 | km/h: | 22.50 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
14 lipca okazał się dla mnie jednym z tych dni, kiedy nagle świat staje się niesamowicie piękny i aż trudno uwierzyć w to, co się dzieje.
Nie będę tutaj opisywał wszystkich fajnych spraw, które mnie tego dnia spotkały, skupię się na jednaj. Mianowicie, wymieniłem
na
Myślę, że wymiana była dla mnie korzystna. Za kilka sztuk kolorowego papieru dostałem przyjaciela. A podobno przyjaźni nie da się kupić ;)
Imię jego blurej, ale z racji rodziny swojej prawie kubusiem został nazwany. Pochodzi bowiem z rodu zacnego Cube LTD Team.
W stosunku do swoich pobratymców z napiskiem Team ma wstawioną korbę Shimano SLX, co sprawiło, że kompletnie uzbrojony jest w tą właśnie grupę osprzętu. Musi się czymś wyróżniać, w końcu to blurej a nie jakiś tam rower :)
Pierwsze wrażenia mega pozytywne. Nawet tarcze mnie przekonują, dla hamujących przodem to dobra rzecz jednak. Widelca się na razie boje. Chyba za miękko ustawiony jak dla mnie, będzie trzeba mu pierdnąć w bliższej przyszłości.
Krótko, bo dzień pełen wrażeń i się nagle późno zrobiło. Na prawdę super dzień i bardzo dobrze, że blurej dołączył do wszystkich super wydarzeń tego dnia. Na wieczornej przejażdżce znalazłem 10gr. Chyba od stu lat nie znalazłem żadnego pieniążka, także dzień na prawde fenomenalny :)
Nie będę tutaj opisywał wszystkich fajnych spraw, które mnie tego dnia spotkały, skupię się na jednaj. Mianowicie, wymieniłem
na
Myślę, że wymiana była dla mnie korzystna. Za kilka sztuk kolorowego papieru dostałem przyjaciela. A podobno przyjaźni nie da się kupić ;)
Imię jego blurej, ale z racji rodziny swojej prawie kubusiem został nazwany. Pochodzi bowiem z rodu zacnego Cube LTD Team.
W stosunku do swoich pobratymców z napiskiem Team ma wstawioną korbę Shimano SLX, co sprawiło, że kompletnie uzbrojony jest w tą właśnie grupę osprzętu. Musi się czymś wyróżniać, w końcu to blurej a nie jakiś tam rower :)
Pierwsze wrażenia mega pozytywne. Nawet tarcze mnie przekonują, dla hamujących przodem to dobra rzecz jednak. Widelca się na razie boje. Chyba za miękko ustawiony jak dla mnie, będzie trzeba mu pierdnąć w bliższej przyszłości.
Krótko, bo dzień pełen wrażeń i się nagle późno zrobiło. Na prawdę super dzień i bardzo dobrze, że blurej dołączył do wszystkich super wydarzeń tego dnia. Na wieczornej przejażdżce znalazłem 10gr. Chyba od stu lat nie znalazłem żadnego pieniążka, także dzień na prawde fenomenalny :)