Wpisy archiwalne w kategorii
opis: foto
Dystans całkowity: | 7536.08 km (w terenie 1195.20 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 348:35 |
Średnia prędkość: | 21.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 44244 m |
Liczba aktywności: | 93 |
Średnio na aktywność: | 81.03 km i 3h 44m |
Więcej statystyk |
Praded 2010
Sobota, 17 lipca 2010 Kategoria opis: foto, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 142.69 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 06:03 | km/h: | 23.59 |
Pr. maks.: | 75.00 | Temperatura: | 35.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień dobry, mam mokre gatki bo troszeczkę nas pokropiło. Wyprawa w zasadzie jeszcze nie dobiegła końca, bo nie jestem jeszcze w żadnej z baz końcowych. Siedzę w domu u Tomusia (Platon) i piszę wpisik na bs, bo ten pojechał dostarczyć Darka na pkp Opole.
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Syców
Sobota, 29 maja 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: olds, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 130.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 04:30 | km/h: | 28.89 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: oldsmobile | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ależ mi dzisiaj nogi zapodawały... nie wiem czy to wina lemondki, pomyślnych wiatrów, przejażdżki 8ką, niewyjeżdżenia, fenomenalnej jak na ten rok pogody czy wszystkich powyzszych. Nie przypuszczałem, że mogę tak jechać, przecież ja w tym roku nic nie przejechałem...
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
Ogólonie to zepsuła mi się blokada do oldsa, przez co nie mam go czym przypinać a samego nie zostawię, więc i te marne <10 km przebiegi dzienne by mi zniknęły... W sumie nic straconego i tak mi się ich wpisywać nie chce, bo co pod nimi można napisać? Czasem jak się powódź jakaś dzieje czy coś to bym i fotke ale mi się nie chce ;-) To zagubienie blokady było przyczyną że postanowiłem się do Sycowa przejechać, nawet do platona napisałem, ale niestety, ten już miał inny plan.
Tak, Syców... Neutralnie, w piątek troche mi się popiło i w ogóle fajnie było, ale przez to w sobote... no nie moge powiedzieć, obudziłem się troche po piątej (kładłem się to pierwsza była). Nie mam pojęcia dlaczego się obudziłem, ale strasznie śpiący byłem i totalnie mi się pić chciało (ciekawe dlaczego?). Coś tam wypiłem i starałem się zasnąć. Chyba się udało, bo w miarę przytomność odzyskałem o 10. Coś zjadłem i tak sądziłem, że za późno żeby do Sycowa jechać, w końcu Bogdan zamyka o 14 w soboty. No ale jak już się najadłem i napiłem to stwierdziłem, że skoro miałem zrobić sete to jade, nawet jak nic mi się załatwić nie uda.
Oczywiście musiałem wpaść na jakiś genialny pomysł i postanowiłem że nie będe jechał 2 razy tą samą trasą, że trzeba by pojechać do Sycowa tymi bocznymi a wrócić 8ką. No i jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Problemy zaczęły się stosunkowo szybko, w Wilczcach na mojej zaplanowanej trasie stał taki znaczek białe kółeczko z czerwoną obwódką. Pomyślałem wpierw - łeee zapomnieli dopisać rowerów nie dotyczy - no i przejechałem... ale nie za daleko, bo się nie dało - woda ;-) niby tydzień od kulminacji, wisła... znaczy odra już do koryta wróciła a tutaj na wsi taki numer. No nic, w takim razie pojade drugą drogą przez te wieś, spotykają sie przecież... No i tam przez drogę też woda szła, tyle że mniej i dało się swobodnie przejechać, mimo to atrakcja świetna, polecam, aż się zatrzymałem i fotki robiłem, można je zobaczyć tutaj a poniżej te które uważam za najfajniejsze.
Tutaj straciłem sporo czasu, ale potem jeszcze droge pogubiłem przez co trafiłem nie gdzie indziej a do Chrząstawy i jechałem terenem... masakra, strasznie się kolarką w błocie jedzie, pare chwil było takich że miałem dość, ale ostatecznie z obłoconymi nogami dotarłem spowrotem na twarde, równe i szybkie przede wszystkim.
Gdzieś po drodze widziałem jeszcze coś co zastanawia mnie już jakiś czas, może tutaj mi ktoś powie co to u licha jest?
W zasadzie nic ciekawego na trasie mnie nie spotkało poza tym Wilczynem ;-) spokojnie dojechałem do Sycowa, posiedziałem z godzinke i ruszyłem spowrotem. To właśnie powrót jest główną przyczyną średniej. Mimo czerwonej fali na jaką trafiłem średnia powrotu wyszła gdzieś w okolicach 34 kmh, no ale z wiatrem było ;-)
Tutaj trase w te i spowrotem
Święta I
Sobota, 3 kwietnia 2010 Kategoria baza: Byczyna, bike: elnino, cel: niedzielnie, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 70.68 | Km teren: | 18.00 | Czas: | 03:14 | km/h: | 21.86 |
Pr. maks.: | 39.60 | Temperatura: | 14.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wreszcie święta, wreszcie siadłem na rower. Mieliśmy na te święta ambitne plany z bratem, jednak 20 stopniowych upałów tej wiosny nie wystarczyło do świąt. W zasadzie to jeszcze wczoraj bałem się czy z tych całych planów nie przejażdżka wokół zalewu czy ewentualnie terenowa 30stka, bo jak jechałem pociągiem do domu to za oknem pogoda zachęcała do wyjazdu na narty.
Głód roweru zrobił jednak swoje. Zakupiliśmy glaciere i ruszyliśmy na początek mało ambitnie, pod hasłem "na Bolesławiec". Już po pierwsym kilometrze od domu hasło pozostało hasłem, a droga jednak poszła w swoją stronę. Jednak pozostawaliśmy na asfalcie i to raczej była dobra decyzja, sądząc po jeziorkach które można było obserwować po lewej i prawej stronie drogi. Nawet nadjordańskie bagienka były dziś bardziej okazała niż zwykle.
Mimo nędznego startu już w Łubniach średnia dobiła 26kmh. Jak się potem okazało nie miałą na takim poziomie pozostać, bo były miejsca w których wiał dość silny wiatr, oczywiście, żeby urozmaicić wycieczkę wiał zawsze w twarz ;-) no bo innego wiatru się tak nie rejestruje, a już na pewno nie opowiada się o nim z taką przyjemnością.
Popas w Bolesławcu to standard, tradycja zjazdu niewłaściwą stroną także została dopełniona.
Prawdopodobnie ze względu na wiatr, a być może z rosnącej amicji w dziedzinie dystansu jaki powinien zostać pokonany dodaliśmy trochę terenu do trasy. Odcinek między Stoigniewem a LAskami miał dać tytuł całej wyprawie. Ogólnie droga pokryta w większej części błotem, w tej jeszcze większej błotem przypominającym konsystencją jakiś turbo obornik czy coś ;-) Ogólnie gówniana droga, przez co wpis miał dostać tytuł gówniana masakra... ale jednak była to super przejażdżka i nie wypada rzucać kałem w tytule.
Jakimś cudem las między Komorznem a Proślicami nie zamienił się w bagno i udało się przezeń w miarę sucho przejechać, oczywiście zachowując tempo bezpieczne pod kątem odrywania się błota w kierunku twarzy, tego staraliśmy się uniknąć. Proślice to już oczywisty kierunek - zalew. Aż do zalewu w sumie miałem czystą kurtkę, te pare grudek na rękawie pewnie by się odkruszyło. Ale jak to mam w zwyczaju w znajomym terenie nie jeżdżę tak ostrożnie. No i już pierwsza zalewowa kałuża potraktowała mnie błotem po twarzy... Jednak miło było suszyć to błoto leżąc sobie na molo w promieniach słońca.
Super przejażdżka, ja chcę jeszcze raz.
Trasa:
Byczyna -> Borek -> Łubnice -> Dzietrzkowice -> Kolonia Dietrzkowice -> Jeziorko -> Wójcin -> Kolonia Bolesławiec -> Bolesławiec (popas pod wieżyczką) -> Podbolesławiec -> Opatów -> Łęka opatowska -> Lipie -> Stoigniew (gówniana masakra) -> Laski -> Kuźnica Trzcińska -> zapomniałem nazwy tej wioski -> Komorzno -> Proślice (wokół zalewu) -> Polanowice -> Byczyna
Głód roweru zrobił jednak swoje. Zakupiliśmy glaciere i ruszyliśmy na początek mało ambitnie, pod hasłem "na Bolesławiec". Już po pierwsym kilometrze od domu hasło pozostało hasłem, a droga jednak poszła w swoją stronę. Jednak pozostawaliśmy na asfalcie i to raczej była dobra decyzja, sądząc po jeziorkach które można było obserwować po lewej i prawej stronie drogi. Nawet nadjordańskie bagienka były dziś bardziej okazała niż zwykle.
Mimo nędznego startu już w Łubniach średnia dobiła 26kmh. Jak się potem okazało nie miałą na takim poziomie pozostać, bo były miejsca w których wiał dość silny wiatr, oczywiście, żeby urozmaicić wycieczkę wiał zawsze w twarz ;-) no bo innego wiatru się tak nie rejestruje, a już na pewno nie opowiada się o nim z taką przyjemnością.
Popas w Bolesławcu to standard, tradycja zjazdu niewłaściwą stroną także została dopełniona.
Przejęcie sadyby mafii bolec ;-)© badas
Prawdopodobnie ze względu na wiatr, a być może z rosnącej amicji w dziedzinie dystansu jaki powinien zostać pokonany dodaliśmy trochę terenu do trasy. Odcinek między Stoigniewem a LAskami miał dać tytuł całej wyprawie. Ogólnie droga pokryta w większej części błotem, w tej jeszcze większej błotem przypominającym konsystencją jakiś turbo obornik czy coś ;-) Ogólnie gówniana droga, przez co wpis miał dostać tytuł gówniana masakra... ale jednak była to super przejażdżka i nie wypada rzucać kałem w tytule.
Żułąwy Pratwiane© badas
Jakimś cudem las między Komorznem a Proślicami nie zamienił się w bagno i udało się przezeń w miarę sucho przejechać, oczywiście zachowując tempo bezpieczne pod kątem odrywania się błota w kierunku twarzy, tego staraliśmy się uniknąć. Proślice to już oczywisty kierunek - zalew. Aż do zalewu w sumie miałem czystą kurtkę, te pare grudek na rękawie pewnie by się odkruszyło. Ale jak to mam w zwyczaju w znajomym terenie nie jeżdżę tak ostrożnie. No i już pierwsza zalewowa kałuża potraktowała mnie błotem po twarzy... Jednak miło było suszyć to błoto leżąc sobie na molo w promieniach słońca.
Wszędzie dobrze, ale na molu najlepiej© badas
Typowo na bikestats ;-)© badas
Super przejażdżka, ja chcę jeszcze raz.
Trasa:
Byczyna -> Borek -> Łubnice -> Dzietrzkowice -> Kolonia Dietrzkowice -> Jeziorko -> Wójcin -> Kolonia Bolesławiec -> Bolesławiec (popas pod wieżyczką) -> Podbolesławiec -> Opatów -> Łęka opatowska -> Lipie -> Stoigniew (gówniana masakra) -> Laski -> Kuźnica Trzcińska -> zapomniałem nazwy tej wioski -> Komorzno -> Proślice (wokół zalewu) -> Polanowice -> Byczyna
Zalew
Sobota, 20 marca 2010 Kategoria baza: Byczyna, bike: elnino, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: foto
Km: | 17.71 | Km teren: | 8.00 | Czas: | 00:55 | km/h: | 19.32 |
Pr. maks.: | 50.10 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 meta
Sobota, 22 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 187.33 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 08:46 | km/h: | 21.37 |
Pr. maks.: | 54.23 | Temperatura: | 17.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Finisz
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Rozewie Tour 2009 stage 3
Piątek, 21 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Bałtyk
Km: | 224.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 09:24 | km/h: | 23.83 |
Pr. maks.: | 55.26 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Stage 3
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka
Rozewie Tour 2009 stage 2
Czwartek, 20 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Bałtyk
Km: | 130.63 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:37 | km/h: | 23.26 |
Pr. maks.: | 58.29 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Stage 2
Etap drugi z .. do Polichna nieopodal Nakła nad Notecią
Ciężko było wstać. Noc w namiocie, choć o dziwo nie zmokłem ani nie przemarzłem, a i jakoś specjalnie zimno nie było do najlżejszych nie należała. Upłynęła pod znakiem California Blue i ogólnie przyśpiewek szantowo-obozowo-harcerskich. Sporo udało się także przespać, pewnie diablo chrapiąc. Droga dzisiaj mocno chilloutowa, powoli, skutecznie do celu. Po drodze spotkałem ojca z dwoma synami, którzy z małopolski jechali do tego samego celu co ja. Rozewie ma moc. Niestety choć się starałem ich tempo (mieli kolarki niezłe, powinni zapierniczać jak szaleni) było nieco nie w mój plan dnia i musiałem pojechać przodem. Ich trasa pozbawiona zwiedzania też się z moją nie zgadzała.
A co zwiedzałem tego dnia? Trzeci raz w życiu Biskupin i Wenecja. Może i niewiele się zmieniło. W Biskupinie jedynie dodatkowo zabudowania utworzone na potrzeby ekranizacji Starej Baśni. Tak po za tym nihil novi. Ale warto było, jednak na rowerku jeszcze tam nie byłem nigdy wcześniej.
Nocleg u dalszej rodzinki w Polichnie. Złoci ludzi, na prawde dobrym pomysłem było wykorzystać rodzinę do przenocowania mnie, powspominało się, wymieniło historiami rodzinnymi. Ogólnie energia i czad.
trasa [plan]:
1. na Kleczew, po 4km na Biskupie
2. Biskupie
3. Ostrowąż -> Góry -> Wiśniewa -> Kopydłowo
4. Wilczogóra -> Wilczyn -> Kownaty
5. Wójcin -> Przyjezierze -> Ostrowo
6. Gębice -> Bielice -> Olsza -> Świerkowice
7. Mogilno -> Padniewko -> Niestrowno -> Drewno -> Oćwieka
8. Gąsawa -> Wenecja -> Żnin -> Szubin -> Nakło nad Notecią -> Polichno
Trasa przebiegła bez większych modyfikacji. Być może szerszy opis potem.
Kilka fotek
Etap drugi z .. do Polichna nieopodal Nakła nad Notecią
Ciężko było wstać. Noc w namiocie, choć o dziwo nie zmokłem ani nie przemarzłem, a i jakoś specjalnie zimno nie było do najlżejszych nie należała. Upłynęła pod znakiem California Blue i ogólnie przyśpiewek szantowo-obozowo-harcerskich. Sporo udało się także przespać, pewnie diablo chrapiąc. Droga dzisiaj mocno chilloutowa, powoli, skutecznie do celu. Po drodze spotkałem ojca z dwoma synami, którzy z małopolski jechali do tego samego celu co ja. Rozewie ma moc. Niestety choć się starałem ich tempo (mieli kolarki niezłe, powinni zapierniczać jak szaleni) było nieco nie w mój plan dnia i musiałem pojechać przodem. Ich trasa pozbawiona zwiedzania też się z moją nie zgadzała.
A co zwiedzałem tego dnia? Trzeci raz w życiu Biskupin i Wenecja. Może i niewiele się zmieniło. W Biskupinie jedynie dodatkowo zabudowania utworzone na potrzeby ekranizacji Starej Baśni. Tak po za tym nihil novi. Ale warto było, jednak na rowerku jeszcze tam nie byłem nigdy wcześniej.
Nocleg u dalszej rodzinki w Polichnie. Złoci ludzi, na prawde dobrym pomysłem było wykorzystać rodzinę do przenocowania mnie, powspominało się, wymieniło historiami rodzinnymi. Ogólnie energia i czad.
trasa [plan]:
1. na Kleczew, po 4km na Biskupie
2. Biskupie
3. Ostrowąż -> Góry -> Wiśniewa -> Kopydłowo
4. Wilczogóra -> Wilczyn -> Kownaty
5. Wójcin -> Przyjezierze -> Ostrowo
6. Gębice -> Bielice -> Olsza -> Świerkowice
7. Mogilno -> Padniewko -> Niestrowno -> Drewno -> Oćwieka
8. Gąsawa -> Wenecja -> Żnin -> Szubin -> Nakło nad Notecią -> Polichno
Trasa przebiegła bez większych modyfikacji. Być może szerszy opis potem.
Kilka fotek
Rozewie Tour 2009 start
Środa, 19 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Bałtyk
Km: | 178.12 | Km teren: | 2.00 | Czas: | 07:46 | km/h: | 22.93 |
Pr. maks.: | 41.15 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 czyli wyprawa z Byczyny w opolskim do Jastrzębiej Góry i przylądka Rozewie w Pomorskim. Celem jest osiągnięcie najdalej na północ wysuniętego punktu Polski, dalej na północ w kraju już na pewno nie będe.
Dziś po drodze właściwie nic ciekawego. Nocleg na polu namiotowym (10 zł). po drodze 2 dodatkowe butelki wody źródlanej z marketu Dino (2x1.4zł) i butelka coli 1l (3.8zł), także koszt dnia znikomy. Samopoczucie dobre. Brak uczucia zmęczenia i jakichkolwiek jego objawów. Jedyne co to nieco słonko przysmażyło, jednak pare godzin w szczycie się jechało. Pogoda zapowiada się dobra, wprost wymarzona. Przed snem martwie się czy nie przemarznę w namiocie z BricoMarche, oraz, że choć na chwilę zasnę, bo w namiocie mam z tym zwykle kłopoty. W kime uderzam niewiele po zachodzie słońca. Jutro ciężki dzięń.
trasa [plan]:
1. Byczyna -> Wieruszów trasą 450
2. Skręt w lewo 200m, potem prawo na Teklinów, Jutrków
3. potem znowu trasa 450
4. W Grabowi nad Prosną objazd, ale dalej trasa 450
5. W Chotowie prawo 0.7km
6. W Chotowie w lewo zjechać z 450 na trasę Lechosławską albo jakoś inaczej, bo to już Kalisz
7. 12 potem 25 ul. Stawiszyńska\
8. Konin
9 Trasa 25 -> ul Okólna 100m -> ul Leśna 6.4km -> na Grąblin -> na Licheń -> finisz
faktyczna trasa potem. chociaż tego dnia na prawde nic ciekawego nie było
Kilka fotek:
Dziś po drodze właściwie nic ciekawego. Nocleg na polu namiotowym (10 zł). po drodze 2 dodatkowe butelki wody źródlanej z marketu Dino (2x1.4zł) i butelka coli 1l (3.8zł), także koszt dnia znikomy. Samopoczucie dobre. Brak uczucia zmęczenia i jakichkolwiek jego objawów. Jedyne co to nieco słonko przysmażyło, jednak pare godzin w szczycie się jechało. Pogoda zapowiada się dobra, wprost wymarzona. Przed snem martwie się czy nie przemarznę w namiocie z BricoMarche, oraz, że choć na chwilę zasnę, bo w namiocie mam z tym zwykle kłopoty. W kime uderzam niewiele po zachodzie słońca. Jutro ciężki dzięń.
trasa [plan]:
1. Byczyna -> Wieruszów trasą 450
2. Skręt w lewo 200m, potem prawo na Teklinów, Jutrków
3. potem znowu trasa 450
4. W Grabowi nad Prosną objazd, ale dalej trasa 450
5. W Chotowie prawo 0.7km
6. W Chotowie w lewo zjechać z 450 na trasę Lechosławską albo jakoś inaczej, bo to już Kalisz
7. 12 potem 25 ul. Stawiszyńska\
8. Konin
9 Trasa 25 -> ul Okólna 100m -> ul Leśna 6.4km -> na Grąblin -> na Licheń -> finisz
faktyczna trasa potem. chociaż tego dnia na prawde nic ciekawego nie było
Kilka fotek:
mietków i sulistrowiczki wf
Niedziela, 10 maja 2009 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 120.00 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 04:42 | km/h: | 25.53 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
godzina 8.26
adaś czeka na tomusia i robi foty wrocławskim menelom i nadodrzeńskim mewom. przy okazji w obiektyw wpadł polujący na kilometry orzeł
godzina??
już na zaporze w mietkowie, nie wiem jakim cudem udało nam się tam trafić biorąc pod uwage naszą niesamowitą tendencję to jechania okręzną drogą
godzina ta sama co w przypadku poprzedniego zdjęcia :P
nadal na zaporze, co więcej przemieściłem się co najwyżej 3m, ujęcie w strone mietkowa
godzina j.w.
zdjęcie w trzecią stronę. motyw główny jak widać: masyw Ślęża, szczyt Sobótka. to mi chyba najlepiej wyszło... wiadomo, pod słońce było xD
godzina 2 liony pozniej
mam nadzieje że mnie za publikacje nie zabije ;-) dla zainteresowanych dodam, że Platon nie miał pod słońce, chociaż u mnie w kategorii mina jak pod słońce trafił wprost na zaszczytne 3 miejsce xD
btw to diabelska 66 wycieczka w tym roku xD
adaś czeka na tomusia i robi foty wrocławskim menelom i nadodrzeńskim mewom. przy okazji w obiektyw wpadł polujący na kilometry orzeł
godzina??
już na zaporze w mietkowie, nie wiem jakim cudem udało nam się tam trafić biorąc pod uwage naszą niesamowitą tendencję to jechania okręzną drogą
godzina ta sama co w przypadku poprzedniego zdjęcia :P
nadal na zaporze, co więcej przemieściłem się co najwyżej 3m, ujęcie w strone mietkowa
godzina j.w.
zdjęcie w trzecią stronę. motyw główny jak widać: masyw Ślęża, szczyt Sobótka. to mi chyba najlepiej wyszło... wiadomo, pod słońce było xD
godzina 2 liony pozniej
mam nadzieje że mnie za publikacje nie zabije ;-) dla zainteresowanych dodam, że Platon nie miał pod słońce, chociaż u mnie w kategorii mina jak pod słońce trafił wprost na zaszczytne 3 miejsce xD
btw to diabelska 66 wycieczka w tym roku xD
wułef i bonusik
Sobota, 25 kwietnia 2009 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: niedzielnie, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 134.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:11 | km/h: | 25.85 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
z samego rana wyjazd na wułef
z punktu docelowego wułefu największymi skrótami do Wrocławia, czyli przez Syców.
Co tu duzo mowic, wreszcie pierwsza tegoroczna setka. Drugi rok z rzędu pierwsza setka do Sycowa.
Ogólnie WF spoko, albo grupa jest mocna, albo ja jestem słaby, albo po prostu to że wreszcie szanse są równe bo nie mam slicków a 2 calowe kloce zalorzone. W każdym razie mimo iż tempo nie było specjalnie wymagające, to o ucieczke też nie byłoby łatwo.
Ze Szczodrego które to było celem wycieczki wróciłem się do Długołęki na ósemeczkę i po niej pomknąłem do Sycowa gdzie złorzyłem z reklamacją gównianą sigmę 906, zakupiłem kask, zapięcie i chciałem zakupić korby. Ostatecznie się nie udało, choć może to i dobrze, bo jedyne jakie były w miare ok to acery były.
Fotuchy
z punktu docelowego wułefu największymi skrótami do Wrocławia, czyli przez Syców.
Co tu duzo mowic, wreszcie pierwsza tegoroczna setka. Drugi rok z rzędu pierwsza setka do Sycowa.
Ogólnie WF spoko, albo grupa jest mocna, albo ja jestem słaby, albo po prostu to że wreszcie szanse są równe bo nie mam slicków a 2 calowe kloce zalorzone. W każdym razie mimo iż tempo nie było specjalnie wymagające, to o ucieczke też nie byłoby łatwo.
Ze Szczodrego które to było celem wycieczki wróciłem się do Długołęki na ósemeczkę i po niej pomknąłem do Sycowa gdzie złorzyłem z reklamacją gównianą sigmę 906, zakupiłem kask, zapięcie i chciałem zakupić korby. Ostatecznie się nie udało, choć może to i dobrze, bo jedyne jakie były w miare ok to acery były.
Fotuchy