Wpisy archiwalne w kategorii
cel: turistas
Dystans całkowity: | 7099.34 km (w terenie 843.20 km; 11.88%) |
Czas w ruchu: | 336:16 |
Średnia prędkość: | 21.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 42571 m |
Liczba aktywności: | 76 |
Średnio na aktywność: | 93.41 km i 4h 29m |
Więcej statystyk |
Przeprawa promowa w Brzegu Dolnym
Piątek, 13 sierpnia 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 102.34 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 04:40 | km/h: | 21.93 |
Pr. maks.: | 50.51 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Postanowiłem przed rozpoczęciem urlopu, a właściwie na jego rozpoczęcie, bo dziś już miałem wolne odwiedzić Brzeg Dolny. Miasteczko jakich wiele można by powiedzieć, ale ta przeprawa... Nagrałęm filmik, żeby przedstawić jak to wygląda, także zapraszam do przeglądnięcia co tam niżej jest w tym wpisie.
Start raczej późno, bo dopiero o 11 udało mi się wyjechać z domu. Pogoda zadziwiająco dobra, nawet Słoneczko wyglądało dzisiaj zza chmurek. Ale trzeba najpierw przejechać przez Wrocław. O ile na prawdę lubie jeździć po Wrocławiu, choćby wały to mistrzostwo świata, to przejechanie przez to miasto rowerem (samochodem, hulajnogą i na wrotkach zresztą też), tak żeby nie nadrabiać pierdyliona kilometrów a ominąć korki, niebezpieczne miejsca, złą nawierzchnię, remonty... Ehh, może zdjęcie odda to, co czuję gdy chcę po prostu przejechać z punktu A do B.
Troszkę źle skadrowałem, miało być poziomo, by widać było parking odległy o jakieś 20 metrów... Ale na ścieżce parkuje się wygodniej...
To zjawisko powyżej zaobserwowane na Legnickiej, jedna z moich ulubionych ścieżek, bardzo pomaga wyjechać z miasta, w przeciwieństwie do ścieżek bez sensu czy dla relaksu, ta faktycznie ma jakiś cel bycia, taka rowerowa autostrada. Oczywiście ma też swoje wielkie wady, jak przewężenia, a właściwie zniknięcia ścieżki w paru miejscach, choćby pod tam jakimś wiaduktem, gdzie są schody i zjazd z barierką dla inwalidów.
W każdym razie z Legnickiej zjeżdżam przed Parkiem Zachodnim ku Mostom Milenijnym. Tutaj dodam, że już na Legnickiej stwierdziłem, że mam wiatr w twarz i się nie wysilam, tempo na 25 i starczy. Z mostu zjeżdżam świeżo wyasfaltowanym zjazdem dla blachosmrodów, jeszcze zamknięty, więc jest pięknym fragmentem do rowerowania. Potem od razu wskakuje na wały. A te oczywiście prowadzą do... Lasku Osobowickiego :D
Podsumowanie przejazdu przez miasto. W czasie godziny udało mi sie poruszać przez niewiele ponad 40 minut, złapałem chyba wszystkie możliwe czerwone światła. Dziś wyjątkowo nigdzie nie łamałem przepisów, nie przejeżdżałem na czerwonym ani nie jeździłem chodnikami czy ścieżką pod prąd. Średnia zaskakująco wysoka 19kmh ;-)
Lasek Osobowicki... to lubię. Oczywiście zjechałem sobie z góreczki, ale tylko raz, bo nieco zaniedbana i zarosło się jej. Do tego nie chciałem wyciąć orła przed tym jak właściwie wyprawa się zaczęłą.
Potem kawałek przejechałem brukiem... Bruk to mój wróg, ale nie było tego za wiele, w dodatku mogłem podziwiać kolejne miejsce gdzie budują jakieś wielkie pasy asfaltu. Trzeba będzie je rozdziewiczyć jeszcze przed oficjalnym otwarciem dla blachosmrodów ]:-D> Z bruku wpadłem wprost do Lasu Rędzińskiego. Fantastyczny jest. Szkoda, że tak daleko i całe miasto muszę pokonać, żeby tam dotrzeć.
Droga przez Las Rędziński zakończyła się w sposób dość nieoczekiwany ;-) Ale całe szczęście byli tam jak zwykle niezmordowani wędkarze, znaczy byli przede mną wiele razy, scieżka wzdłuż Odry pięknie wyjeżdżona.
Taki widok ukazał się mym oczom. Wspaniałą góreczka, nic tylko podjechać... Niestety, po drugiej stronie rzeki... Ale jest kolejny cel na trasie.
Z nadbrzeżnych chaszczo-polo-wędko ścieżynek wyjechałem taką piękną ścieżką, prawie jak na czerwonym do Wójcina, tylko mniej kolczaście, bo to nie akacje.
Las Lesicki i listek na pajęczynie.
Moja pierwsza wizyta w Lesie Lesickim, razem z Laskiem Osobowickim i Lasem Rędzińskim tworzą fantastyczne miejsce do rowerowych przejażdżek. Orzełowi też się podobało.
Woda w barwach maskujących w Lesie Lesickim. Gdyby nie krawężnik to bym wjechał...
Rzeczka ścieczka a w niej masa zawalonych pniaczków. Skoro stawik się tutaj w barwy maskujące przebrał to dlaczego rzeczka nie moze zamaskować się pieńkami drzew i krzaczorami? Dodam, że troche dalej maskowała się zderzakiem samochodu.
W kategorii zamaskowane elementy Lasu Lesickiego wygrał bezapelacyjnie most. Zamaskował się tak bardzo, że miałem wątpliwości czy rzeczywiście jest tam most. Ostatecznie zdecydowałem się poszukać mostu zdrowego psychicznie i nie bawiącego się w komandosa czy innego ninja.
Kiedyś w jakiś wpisie napisałem, że muszę mieć te tablice do mojej kolekcji tablic. To już mam.
Ruiny zameczku w Urazie. Gdyby choć z jednej strony te krzaczory wycięli. Z jednej strony git, że nikt ze sprejem nie wpadnie na te ruinki, ale z drugiej strony ja też nie mogę. No nic, przynajmniej jest tajemnica i miejsce, które dla dobrej fotki warto będzie odwiedzić zimą.
Już Brzeg Dolny. Iście prezydencka siedziba włodarzy gminy.
Brzeg Dolny. Kamieniczki tuż przed zjazdem na przeprawę. Najładniej odmalowane w okolicy. Wiedzą gdzie Adam lubi przyjechać i w jakim celu to robi.
Odjazd... wróć! Odpływ? Odbijamy! Cała naprzód! Przeprawiamy się przez Odrę.
Może średnio to widać, ale panowie promowi kierowcy ruszają tę machinę ręcznie. Najpierw siłą mięśni i stalowej brechy pan odpycha prom od brzegu. Następnie wspólnymi siłami panowie ciągną stalową linę i tym sposobem docierają do połowy, gdzie robote zaczyna wykonywać prąd. Niby cena za przejazd to 2zł od roweru, ale jeszcze nigdy nie płaciłem. Tym razem nawet nie pobierali opłat, w dodatku nie było nawet podanego czasu odjazdu. Chyba ruszają jak sie nazbiera na którymś brzegu klientów.
Z Brzegu Dolnego asfaltem dojechałem aż za Księgienice. Jakaś wioska jeszcze za nimi była, pare domów, nazwy zapomniłem. W niej się skończył asfalt i zaczęła jazda wałami. Na wałach zabawy samowyzwalaczem.
Jakaś rura.
Znalazłem te coś. Jak się okazało...
To zrekultywowane wysypisko śmieci i jestem już w Maślicach. Do samego Wrocławia powałach zajechałem. Nieraz było to niewidzialny single track, ale i tak świetna trasa.
Dojechałem do mety w najlepszym momencie, nadchodził akurat Ragnarok, po paru minutach lunęło.
Start raczej późno, bo dopiero o 11 udało mi się wyjechać z domu. Pogoda zadziwiająco dobra, nawet Słoneczko wyglądało dzisiaj zza chmurek. Ale trzeba najpierw przejechać przez Wrocław. O ile na prawdę lubie jeździć po Wrocławiu, choćby wały to mistrzostwo świata, to przejechanie przez to miasto rowerem (samochodem, hulajnogą i na wrotkach zresztą też), tak żeby nie nadrabiać pierdyliona kilometrów a ominąć korki, niebezpieczne miejsca, złą nawierzchnię, remonty... Ehh, może zdjęcie odda to, co czuję gdy chcę po prostu przejechać z punktu A do B.
Troszkę źle skadrowałem, miało być poziomo, by widać było parking odległy o jakieś 20 metrów... Ale na ścieżce parkuje się wygodniej...
To zjawisko powyżej zaobserwowane na Legnickiej, jedna z moich ulubionych ścieżek, bardzo pomaga wyjechać z miasta, w przeciwieństwie do ścieżek bez sensu czy dla relaksu, ta faktycznie ma jakiś cel bycia, taka rowerowa autostrada. Oczywiście ma też swoje wielkie wady, jak przewężenia, a właściwie zniknięcia ścieżki w paru miejscach, choćby pod tam jakimś wiaduktem, gdzie są schody i zjazd z barierką dla inwalidów.
W każdym razie z Legnickiej zjeżdżam przed Parkiem Zachodnim ku Mostom Milenijnym. Tutaj dodam, że już na Legnickiej stwierdziłem, że mam wiatr w twarz i się nie wysilam, tempo na 25 i starczy. Z mostu zjeżdżam świeżo wyasfaltowanym zjazdem dla blachosmrodów, jeszcze zamknięty, więc jest pięknym fragmentem do rowerowania. Potem od razu wskakuje na wały. A te oczywiście prowadzą do... Lasku Osobowickiego :D
Podsumowanie przejazdu przez miasto. W czasie godziny udało mi sie poruszać przez niewiele ponad 40 minut, złapałem chyba wszystkie możliwe czerwone światła. Dziś wyjątkowo nigdzie nie łamałem przepisów, nie przejeżdżałem na czerwonym ani nie jeździłem chodnikami czy ścieżką pod prąd. Średnia zaskakująco wysoka 19kmh ;-)
Lasek Osobowicki... to lubię. Oczywiście zjechałem sobie z góreczki, ale tylko raz, bo nieco zaniedbana i zarosło się jej. Do tego nie chciałem wyciąć orła przed tym jak właściwie wyprawa się zaczęłą.
Potem kawałek przejechałem brukiem... Bruk to mój wróg, ale nie było tego za wiele, w dodatku mogłem podziwiać kolejne miejsce gdzie budują jakieś wielkie pasy asfaltu. Trzeba będzie je rozdziewiczyć jeszcze przed oficjalnym otwarciem dla blachosmrodów ]:-D> Z bruku wpadłem wprost do Lasu Rędzińskiego. Fantastyczny jest. Szkoda, że tak daleko i całe miasto muszę pokonać, żeby tam dotrzeć.
Droga przez Las Rędziński zakończyła się w sposób dość nieoczekiwany ;-) Ale całe szczęście byli tam jak zwykle niezmordowani wędkarze, znaczy byli przede mną wiele razy, scieżka wzdłuż Odry pięknie wyjeżdżona.
Taki widok ukazał się mym oczom. Wspaniałą góreczka, nic tylko podjechać... Niestety, po drugiej stronie rzeki... Ale jest kolejny cel na trasie.
Z nadbrzeżnych chaszczo-polo-wędko ścieżynek wyjechałem taką piękną ścieżką, prawie jak na czerwonym do Wójcina, tylko mniej kolczaście, bo to nie akacje.
Las Lesicki i listek na pajęczynie.
Moja pierwsza wizyta w Lesie Lesickim, razem z Laskiem Osobowickim i Lasem Rędzińskim tworzą fantastyczne miejsce do rowerowych przejażdżek. Orzełowi też się podobało.
Woda w barwach maskujących w Lesie Lesickim. Gdyby nie krawężnik to bym wjechał...
Rzeczka ścieczka a w niej masa zawalonych pniaczków. Skoro stawik się tutaj w barwy maskujące przebrał to dlaczego rzeczka nie moze zamaskować się pieńkami drzew i krzaczorami? Dodam, że troche dalej maskowała się zderzakiem samochodu.
W kategorii zamaskowane elementy Lasu Lesickiego wygrał bezapelacyjnie most. Zamaskował się tak bardzo, że miałem wątpliwości czy rzeczywiście jest tam most. Ostatecznie zdecydowałem się poszukać mostu zdrowego psychicznie i nie bawiącego się w komandosa czy innego ninja.
Kiedyś w jakiś wpisie napisałem, że muszę mieć te tablice do mojej kolekcji tablic. To już mam.
Ruiny zameczku w Urazie. Gdyby choć z jednej strony te krzaczory wycięli. Z jednej strony git, że nikt ze sprejem nie wpadnie na te ruinki, ale z drugiej strony ja też nie mogę. No nic, przynajmniej jest tajemnica i miejsce, które dla dobrej fotki warto będzie odwiedzić zimą.
Już Brzeg Dolny. Iście prezydencka siedziba włodarzy gminy.
Brzeg Dolny. Kamieniczki tuż przed zjazdem na przeprawę. Najładniej odmalowane w okolicy. Wiedzą gdzie Adam lubi przyjechać i w jakim celu to robi.
Odjazd... wróć! Odpływ? Odbijamy! Cała naprzód! Przeprawiamy się przez Odrę.
Może średnio to widać, ale panowie promowi kierowcy ruszają tę machinę ręcznie. Najpierw siłą mięśni i stalowej brechy pan odpycha prom od brzegu. Następnie wspólnymi siłami panowie ciągną stalową linę i tym sposobem docierają do połowy, gdzie robote zaczyna wykonywać prąd. Niby cena za przejazd to 2zł od roweru, ale jeszcze nigdy nie płaciłem. Tym razem nawet nie pobierali opłat, w dodatku nie było nawet podanego czasu odjazdu. Chyba ruszają jak sie nazbiera na którymś brzegu klientów.
Z Brzegu Dolnego asfaltem dojechałem aż za Księgienice. Jakaś wioska jeszcze za nimi była, pare domów, nazwy zapomniłem. W niej się skończył asfalt i zaczęła jazda wałami. Na wałach zabawy samowyzwalaczem.
Jakaś rura.
Znalazłem te coś. Jak się okazało...
To zrekultywowane wysypisko śmieci i jestem już w Maślicach. Do samego Wrocławia powałach zajechałem. Nieraz było to niewidzialny single track, ale i tak świetna trasa.
Dojechałem do mety w najlepszym momencie, nadchodził akurat Ragnarok, po paru minutach lunęło.
Uwaga! Nisko latający rowerzyści
Środa, 11 sierpnia 2010 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 142.67 | Km teren: | 30.00 | Czas: | 06:53 | km/h: | 20.73 |
Pr. maks.: | 68.85 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie mam sił dzisiaj pisać. Ale zdjęcia przygotowałem :D
Orzeł7 przed wyjazdem. Prawie czysty i opakowany. Nie lubie z plecakiem, a wody trzeba było i coś na deszcz ochronnego, do tego pare kluczy też zabrałem.
Początek był ciężki, pod wiatr. Tempo ustaliło się na 26kmh.
Koniki w Krzyżowicach, zrobiłem im focię, bo akurat przy nich nawracałem, pomyliłem drogę...
Tuż za wsią Bąki a przed Owsianką skręciłem na jakiś nowy asfalcik. Ładnie się kwiatki prezentowały, a i tak musiałem przelać wodę więc im zrobiłem słitaśne focie.
W pionie i poziomie, bo nie wiedziałem które lepsze.
Mój cel, w przeciwieństwie do ostatniej wycieczki w te strone tym razem był cały czas doskonale widoczny.
Potem mam luke w zdjęciach, na podjeździe się skupiłem. Dopiero ten znak mnie wyrwał z tego szału kręcenia po lasach porastających masyw Ślęży. Nazwałem go "Uwaga! Nisko latający rowerzyści" i od niego tytuł dzisiejszej wycieczki.
Nikt co prawda nie przeleciał, ale nazwa Ślęży wywodzi się od błota nie bez przyczyny. Buty się suszą.
Przez te bajorka miałem sporo postajów na trasie. Jeden z nich wypadł jednak w całkiem przyjemnym miejscu, co prawda komary cięły jak wszędzie, ale widoczki były.
Pare chwil bez roweru. Po schodkach do góry, obadać co tam jest.
Jak się wspinałem do góry po schodkach to z tajniaka obserwował mnie jakiś gościu ukryty w skale. Ninja zapewne.
A oto co czekało na mnie na szczycie. Woda nie była może najlepsza, ale za to zimniasta. Szkoda że nie zabrałem do góry bidonu.
Po 19 kilometrach jeżdżenia skończyła mi się ścieżka. Oceniłem że szczyt blisko i można targać z buciora. Po drodze trafiłem na coś co jest może z 200m od szczytu, w poziomie, opisane prawdopodobnie jako miejsce kultu, ale kamień był bardzo starty. W każdym razie woda syfiasta i na nic się nie przydały te dołki. Jak widać orzeł też odpoczytał.
Pare chwil po zdobyciu prawie szczytu :D zdjęcie z kamienia pod krzyżem.
Widok na kolejny cel na dzisiaj. Już ze szczytu, a nawet z wieży na szczycie.
Nadal na wieży. Widoczek na Sulistrowiczki.
Wypatrzyłem coś co przypomina stok narciarski na Raduni. Ciekawe jak długi i czy warto byłoby sie tam wybrać? Trzeba będzie obadać, zarówno pod kątem nart, snowboardu jak i downillu :D
Autoportret, żeby nie było, że zdjęcia ukradłem i nabijam sobie kilomterów wycieczkami palcem po mapie.
Po 20 minutach na wieży, zjedzeniu chałwy mocy i wydudlaniu resztek wody czas zejść z wieży widokowej i pomknąć w dal. Dochodzi 15 a ja jeszcze daleko od domu.
Pożegnalne zdjęcie kościółka.
Pogoniłem niedźwiedzia.
Ale potem niedźwiedź pogonił mnie. Na zjeździe max speed wycieczki. Tutaj już widok na Ślęże z zapory mietkowskiej. Po drodze na Mietków się pogubiłem znowu i jechałem przez Zacharzyce.
Zoom na Ślęże.
Zoom na stateczek.
W oddali to zapewne Sowie Góry. Trzeba będzie je przerowerować kiedyś.
Bożygniew.
A to już Wrocław. Takie coś mi się znalazło. Swoją drogą wracałem przez Wrocław takimi zakątkami jakich nigdy nie widziałem. Od Mokronosa. Ostatecznie pięknie dojechałem na Grabiszyński park. Przez park przewiozłem się na kole jakichś średnio rozmownych dwóch mtbowców. Przyzpieszyli mnie, ale za to dobrze pokierowali, lepiej pojechali niż sam bym do domu miał kierować się.
Orzeł7 przed wyjazdem. Prawie czysty i opakowany. Nie lubie z plecakiem, a wody trzeba było i coś na deszcz ochronnego, do tego pare kluczy też zabrałem.
Początek był ciężki, pod wiatr. Tempo ustaliło się na 26kmh.
Koniki w Krzyżowicach, zrobiłem im focię, bo akurat przy nich nawracałem, pomyliłem drogę...
Tuż za wsią Bąki a przed Owsianką skręciłem na jakiś nowy asfalcik. Ładnie się kwiatki prezentowały, a i tak musiałem przelać wodę więc im zrobiłem słitaśne focie.
W pionie i poziomie, bo nie wiedziałem które lepsze.
Mój cel, w przeciwieństwie do ostatniej wycieczki w te strone tym razem był cały czas doskonale widoczny.
Potem mam luke w zdjęciach, na podjeździe się skupiłem. Dopiero ten znak mnie wyrwał z tego szału kręcenia po lasach porastających masyw Ślęży. Nazwałem go "Uwaga! Nisko latający rowerzyści" i od niego tytuł dzisiejszej wycieczki.
Nikt co prawda nie przeleciał, ale nazwa Ślęży wywodzi się od błota nie bez przyczyny. Buty się suszą.
Przez te bajorka miałem sporo postajów na trasie. Jeden z nich wypadł jednak w całkiem przyjemnym miejscu, co prawda komary cięły jak wszędzie, ale widoczki były.
Pare chwil bez roweru. Po schodkach do góry, obadać co tam jest.
Jak się wspinałem do góry po schodkach to z tajniaka obserwował mnie jakiś gościu ukryty w skale. Ninja zapewne.
A oto co czekało na mnie na szczycie. Woda nie była może najlepsza, ale za to zimniasta. Szkoda że nie zabrałem do góry bidonu.
Po 19 kilometrach jeżdżenia skończyła mi się ścieżka. Oceniłem że szczyt blisko i można targać z buciora. Po drodze trafiłem na coś co jest może z 200m od szczytu, w poziomie, opisane prawdopodobnie jako miejsce kultu, ale kamień był bardzo starty. W każdym razie woda syfiasta i na nic się nie przydały te dołki. Jak widać orzeł też odpoczytał.
Pare chwil po zdobyciu prawie szczytu :D zdjęcie z kamienia pod krzyżem.
Widok na kolejny cel na dzisiaj. Już ze szczytu, a nawet z wieży na szczycie.
Nadal na wieży. Widoczek na Sulistrowiczki.
Wypatrzyłem coś co przypomina stok narciarski na Raduni. Ciekawe jak długi i czy warto byłoby sie tam wybrać? Trzeba będzie obadać, zarówno pod kątem nart, snowboardu jak i downillu :D
Autoportret, żeby nie było, że zdjęcia ukradłem i nabijam sobie kilomterów wycieczkami palcem po mapie.
Po 20 minutach na wieży, zjedzeniu chałwy mocy i wydudlaniu resztek wody czas zejść z wieży widokowej i pomknąć w dal. Dochodzi 15 a ja jeszcze daleko od domu.
Pożegnalne zdjęcie kościółka.
Pogoniłem niedźwiedzia.
Ale potem niedźwiedź pogonił mnie. Na zjeździe max speed wycieczki. Tutaj już widok na Ślęże z zapory mietkowskiej. Po drodze na Mietków się pogubiłem znowu i jechałem przez Zacharzyce.
Zoom na Ślęże.
Zoom na stateczek.
W oddali to zapewne Sowie Góry. Trzeba będzie je przerowerować kiedyś.
Bożygniew.
A to już Wrocław. Takie coś mi się znalazło. Swoją drogą wracałem przez Wrocław takimi zakątkami jakich nigdy nie widziałem. Od Mokronosa. Ostatecznie pięknie dojechałem na Grabiszyński park. Przez park przewiozłem się na kole jakichś średnio rozmownych dwóch mtbowców. Przyzpieszyli mnie, ale za to dobrze pokierowali, lepiej pojechali niż sam bym do domu miał kierować się.
Praded 2010 - powrót
Niedziela, 18 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: nie sam
Km: | 76.11 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:44 | km/h: | 27.85 |
Pr. maks.: | 53.01 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W Równem (Równym?) spało mi się zadziwiająco dobrze. Szczególnie biorąc pod uwagę skład kolacji z poprzedniego dnia. Obudziłem się tak standardowo, jak do pracy, coś w okolicach 6tej godziny. Nie wstawałem od razu, bo i po co? Czekała na mnie dzisiaj trasa conajmniej Równe -> Opole, a nawet chciałbym z Opola kontynuować do Byczyny.
Zgodnie z przewidywaniami ubrania nie bardzo wyschnęły. Koszulka którą udało się wycisnąć porządnie była prawie sucha gdy ją wieszałem. Teraz była sucha. Spodenki których nie bardzo było jak wycisnąć, nadal były okropnie mokre, choć sądząc po wczoraj powstającej plamie, troche z nich skapło. Buty może przemilczę...
Na śniadanie ostatni banan, pozostały z dnia wczorajszego i do tego kawa 3in1. Nie pijam kawy, ale tutaj coś ciepłego na prawde się przydało. Zjadłem do tego jedną z moich wielokilometrowych chałw. Były już one nad morzem, zjeździły okolice Wrocławia, były i w Sycowie. No ogólnie chałwy podróżniczki. Po tym jakże pożywnym i zdrowym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Gdy pół godziny przed startem poszedłem podlać szopę niebo miało kolor sino nijaki, ale nie padało. Jak tylko przekroczyliśmy brame meliny Platona zaczęło mżyć. I po kiego wafla mi sucha koszulka była? Na te 3 kilometry przez które była sucha równie dobrze sprawdziła by się mokra. No ale w sumie dobrze, ta przynajmniej miała rękawki ;-)
W sumie nie wiem czy warto mówić o deszczu, bo przy opadach z dnia poprzedniego to nawet bym go nie poczuł za bardzo, jedynie mi okulary zachlapało. Jest w tym zachlapaniu sporo mojej winy - nie ubrałem kasku, a ten daszek jednak się przydaje. Ogólnie to ponownie potwierdziła się teoria, że w deszczu załącza się jakaś dodatkowa moc. Spory fragment drogi ciągnąłem sobie spokojnie ponad 30kmh. Oczywiście co podjazd to tempo znacznie się obniżało, ale czy muszę tutaj opisywać tak oczywiste oczywistości? Potem Tomek wpadł na czoło i pięknie zaczął równo 30kmh ciągnąć. Dopiero w pobliżu Krapkowic zmiana na 28kmh nadeszła. Pamiętam jednak w pewnym momencie jak jechaliśmy, Spojrzałem przez moje zakropione szkła okularów na licznik, a nie było wcale tak łatwo oderwać wzrok od obracającego się przede mną czerwonego koła, licznik wskazywał 28kmh i strzałeczka w dół - średnia spada... Cenny widok na oponach dwucalowych ;-)
Ze średnią w okolicy 28kmh dotarliśmy do Opola, było jeszcze przed 11 godziną. Żeby jakieś atrakcje były i tego dnia Platon postanowił odbyć stosunek seksualny z orłem (nawias od 18 lat: wyjebał orła), w dodatku na przejeździe kolejowym. Akurat jechałem z przodu i tego nie widziałem. Sądząc jednak z wrażeń akustycznych musiało być fajnie. Nie zdarł się (dziwne, nie wiem co mi się stało że spojrzałem na niego a nie tylko na rower...) a i rowerowi chyba nic poza zgiętą klamką się nie stało. Calowe opony + tory = zuo. Dojechaliśmy do niego nieskrótową drogą. Obżarliśmy go (podziękuj ładnie mamie za jajecznice, podniosła mnie z martwych) i pojedynczo odjeżdżaliśmy na pkp. Podczas pierwszej odprawy na pkp powstał początek poprzedniego wpisu. Gdy ja byłem celem odprowadzenia na dworzec Tomek złapał kapcia (god damn, te kolarki do niczego poza prędkością się nie nadają), całe szczęście już miałem prostą drogę do dworca, może z 500m mnie od niego dzieliło. Połączenie było na tyle udane że pod sam dom dojechałem ciapągiem. Wiem, leń ze mnie i leszczuch, ale kurde dość już deszczu miałem i zimno się robić zaczęło.
Podsumowanie wyprawy (kolejność przypadkowa):
1. orzeł7 już nie tylko prosi, ale błaga o remont, po pierwszym dniu na łańcuchu pojawiła się rdza... no dobra może nie na łańcuchu, bo w sumie w tej rdzy nie udało mi się go odnaleźć
2. Platon musi zabierać ze sobą więcej niż jedną zapasową dętke, bo łapie kapcie jak ja w pierwszych dniach jeżdżenia na ultra lightach
3. mam nowy rekord prędkości maksymalnej
4. mam nowy rekord podjazdu na pradziada, chociaż z tym akurat się nie musiałem starać
5. potwierdziło się, że w czechach mają piękne rowerzystki (ta druga od końca jest moja :P)
6. zawsze twierdziłem, że temperatura 35C jest idealna do jazdy - jest, ale na płaskim, w górach gdzie nie wystarczy równe tempo, podjazdy niszczą wtedy za bardzo
7. tlk nie jest tanie, za 9 zeta trzeba stać z rowerem przy kiblu i wysłuchiwać pojękiwań ludzi jak to im źle że tamujemy przejście
8. a jednak, w deszczu się szybciej jedzie
9. woda z zardzewiałej rury może smakować jak dobre zimne piwo jeżeli tylko odpowiedno chce się pić
10. jeżeli w pogodzie zapowiadają burze i ulewne deszcze, a Ty akurat wybierasz się na wyprawe rowerową, to gdy najdzie Cię myśl "a wezme te kurtke przeciwdeszczową" to posłuchaj jej nawet gdy kurtka jest brudna po poprzedniej wyprawie na której się nie przydała, w deszczu i tak kurzu nie bedzie widac, a jak nie bedzie dezczu to moze lezec schowana i nikt jej nie zauwazy
byłoby więcej, ale tak przynajmniej skończe na okrągłej wartości ;-)
Zgodnie z przewidywaniami ubrania nie bardzo wyschnęły. Koszulka którą udało się wycisnąć porządnie była prawie sucha gdy ją wieszałem. Teraz była sucha. Spodenki których nie bardzo było jak wycisnąć, nadal były okropnie mokre, choć sądząc po wczoraj powstającej plamie, troche z nich skapło. Buty może przemilczę...
Na śniadanie ostatni banan, pozostały z dnia wczorajszego i do tego kawa 3in1. Nie pijam kawy, ale tutaj coś ciepłego na prawde się przydało. Zjadłem do tego jedną z moich wielokilometrowych chałw. Były już one nad morzem, zjeździły okolice Wrocławia, były i w Sycowie. No ogólnie chałwy podróżniczki. Po tym jakże pożywnym i zdrowym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Gdy pół godziny przed startem poszedłem podlać szopę niebo miało kolor sino nijaki, ale nie padało. Jak tylko przekroczyliśmy brame meliny Platona zaczęło mżyć. I po kiego wafla mi sucha koszulka była? Na te 3 kilometry przez które była sucha równie dobrze sprawdziła by się mokra. No ale w sumie dobrze, ta przynajmniej miała rękawki ;-)
W sumie nie wiem czy warto mówić o deszczu, bo przy opadach z dnia poprzedniego to nawet bym go nie poczuł za bardzo, jedynie mi okulary zachlapało. Jest w tym zachlapaniu sporo mojej winy - nie ubrałem kasku, a ten daszek jednak się przydaje. Ogólnie to ponownie potwierdziła się teoria, że w deszczu załącza się jakaś dodatkowa moc. Spory fragment drogi ciągnąłem sobie spokojnie ponad 30kmh. Oczywiście co podjazd to tempo znacznie się obniżało, ale czy muszę tutaj opisywać tak oczywiste oczywistości? Potem Tomek wpadł na czoło i pięknie zaczął równo 30kmh ciągnąć. Dopiero w pobliżu Krapkowic zmiana na 28kmh nadeszła. Pamiętam jednak w pewnym momencie jak jechaliśmy, Spojrzałem przez moje zakropione szkła okularów na licznik, a nie było wcale tak łatwo oderwać wzrok od obracającego się przede mną czerwonego koła, licznik wskazywał 28kmh i strzałeczka w dół - średnia spada... Cenny widok na oponach dwucalowych ;-)
Ze średnią w okolicy 28kmh dotarliśmy do Opola, było jeszcze przed 11 godziną. Żeby jakieś atrakcje były i tego dnia Platon postanowił odbyć stosunek seksualny z orłem (nawias od 18 lat: wyjebał orła), w dodatku na przejeździe kolejowym. Akurat jechałem z przodu i tego nie widziałem. Sądząc jednak z wrażeń akustycznych musiało być fajnie. Nie zdarł się (dziwne, nie wiem co mi się stało że spojrzałem na niego a nie tylko na rower...) a i rowerowi chyba nic poza zgiętą klamką się nie stało. Calowe opony + tory = zuo. Dojechaliśmy do niego nieskrótową drogą. Obżarliśmy go (podziękuj ładnie mamie za jajecznice, podniosła mnie z martwych) i pojedynczo odjeżdżaliśmy na pkp. Podczas pierwszej odprawy na pkp powstał początek poprzedniego wpisu. Gdy ja byłem celem odprowadzenia na dworzec Tomek złapał kapcia (god damn, te kolarki do niczego poza prędkością się nie nadają), całe szczęście już miałem prostą drogę do dworca, może z 500m mnie od niego dzieliło. Połączenie było na tyle udane że pod sam dom dojechałem ciapągiem. Wiem, leń ze mnie i leszczuch, ale kurde dość już deszczu miałem i zimno się robić zaczęło.
Podsumowanie wyprawy (kolejność przypadkowa):
1. orzeł7 już nie tylko prosi, ale błaga o remont, po pierwszym dniu na łańcuchu pojawiła się rdza... no dobra może nie na łańcuchu, bo w sumie w tej rdzy nie udało mi się go odnaleźć
2. Platon musi zabierać ze sobą więcej niż jedną zapasową dętke, bo łapie kapcie jak ja w pierwszych dniach jeżdżenia na ultra lightach
3. mam nowy rekord prędkości maksymalnej
4. mam nowy rekord podjazdu na pradziada, chociaż z tym akurat się nie musiałem starać
5. potwierdziło się, że w czechach mają piękne rowerzystki (ta druga od końca jest moja :P)
6. zawsze twierdziłem, że temperatura 35C jest idealna do jazdy - jest, ale na płaskim, w górach gdzie nie wystarczy równe tempo, podjazdy niszczą wtedy za bardzo
7. tlk nie jest tanie, za 9 zeta trzeba stać z rowerem przy kiblu i wysłuchiwać pojękiwań ludzi jak to im źle że tamujemy przejście
8. a jednak, w deszczu się szybciej jedzie
9. woda z zardzewiałej rury może smakować jak dobre zimne piwo jeżeli tylko odpowiedno chce się pić
10. jeżeli w pogodzie zapowiadają burze i ulewne deszcze, a Ty akurat wybierasz się na wyprawe rowerową, to gdy najdzie Cię myśl "a wezme te kurtke przeciwdeszczową" to posłuchaj jej nawet gdy kurtka jest brudna po poprzedniej wyprawie na której się nie przydała, w deszczu i tak kurzu nie bedzie widac, a jak nie bedzie dezczu to moze lezec schowana i nikt jej nie zauwazy
byłoby więcej, ale tak przynajmniej skończe na okrągłej wartości ;-)
Praded 2010
Sobota, 17 lipca 2010 Kategoria opis: foto, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 142.69 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 06:03 | km/h: | 23.59 |
Pr. maks.: | 75.00 | Temperatura: | 35.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień dobry, mam mokre gatki bo troszeczkę nas pokropiło. Wyprawa w zasadzie jeszcze nie dobiegła końca, bo nie jestem jeszcze w żadnej z baz końcowych. Siedzę w domu u Tomusia (Platon) i piszę wpisik na bs, bo ten pojechał dostarczyć Darka na pkp Opole.
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Sam pomysł przejażdżki na Pradziada to jeszcze pod koniec czerwca powstał. Tomek postanowił zostać rekordzistą w liczbie podjazdów na Pradziada i jeździ tam teraz co tydzień. Ja chciałem wreszcie odwiedzić rodziców, bo w domu od ładnych paru tygodni nie byłem na dłużej niż jeden nocleg, no i zostawiłem tam pare istotnych dla mnie przedmiotów podczas gdy wyjeżdżałem na Where The Hell Is Hell Trip 2010. No ale ostatecznie czego się nie robi dla fajnej przejażdżki w dobrym towarzystwie? Zaproponowałem szaleńczą myśl, trasę Wrocław -> Pradziad -> Opole -> Byczyna. Ponad 300km w jeden dzień z hiper przewyższeniem. Całe szczęście, że się nie udało.
Do Nysy dojechaliśmy pociągami. Dwoma. TLK do Brzegu kosztujące 9 zeta za rower i ileśtam za rowerzystę, potem regio szynobusik 1 zł za rower i ileśtam za rowerzystę. Łącznie - koło 24 zeta - cena niemalże jak do Chojnic... a nie, zaraz - taka sama!! Ścisk i upał w TLK dobił, ale całe szczęście klimatyzowany szynobusik był bardzo przyjemny.
Ekipa w szynobusiku
Tuż po wyjściu z szynobusika
Z Nysy do Głuchołaz(?) czyli pierwsze 20pare km pokonaliśmy rześko i raźnie. Tam zjechaliśmy pod Lidla na popas. Jogurciki z Lidla dają rade, kupiłem też soczek pomarańczowy 0,33. No i zaczął się podjazd. Najpierw spokojnie, potem były Zlate Hory, a za nimi - już mniej spokojnie. Podobno, jak głoszą miejscowe legendy podjazd ma na jakimś fragmencie 13% - nieźle. Nie pamiętam już poniżej ilu nie spadłem, ale biorąc pod uwage, że raczej na całym wyjeździe pilnowałem 8kmh to luz, siary nie ma ;-) Co nie zmienia faktu, że zdechłem. Co innego kaszubskie krótkie podjazdy z następującymi po nich krótkimi zjazdami na których można się nieźle ochłodzić, a co innego podjeżdżanie pod górę przez któryś kilometr z rzędu w upale dochodzącym - ponownie, jak głoszą miejscowe legendy - 36 stopni Celsjusza w cieniu. Pot lał się strumieniami.
Leszczyłem na podjazdach, chyba coraz gorzej, ale co tam, miałem cały czas pod uwagą dojazd do Byczyny - koło 250km trasa, musiałem się oszczędzać. Pijalnia wody, ten przystanek na podjeździe zapamiętałem z poprzedniej podróży - toksyczna woda która jednak ostatecznie przydała się strasznie. Teraz zatankowałem jej ponad 2 litry + to co wlałem na miejscu w siebie. W tej wodzie jest moc. I tym razem niesamowicie mi zasmakowała ;-)
Ja od strony pijalni w strone skąd przybyliśmy
Zaraz za pijalnią postój, dosyć długi, z 30 minutowy na zamoczenie i ochłodę w górskim potoczku. Woda zimna smerfastycznie, ale wodospadzik który tam powinien być - wysechł, zmęczeni podróżni wypili zapewne. To my w swojej dobromyślności dosikaliśmy troszkę, na zdrowie kolejnym podróżnym. W sumie nie w potok i pewnie wyparowało a nie wsiąkło... ale co tam... Tak i rozpoczął się podjazd.
Pierwsze 1500 metrów trzymałem niebotyczną prędkość 11kmh momentami było nawet 11.5. Ale te pierwsze 1500m tak mi dało w mięśnie, że stwierdziłem, że nie dojade do Byczyny jak sie tak będe przemęczał, więc spadło na 9kmh. To było dobre tempo. Czasem w cieniu powiał wiaterek i mnie schłodził. Czasem na pareset metrów przyspieszyłem bo zobaczyłem jakiąś konkurencję. Chłopaki z kolareczkami uciekli mi trzymając 11kmh albo i więcej. Ja powoli, swoim tempem turlałem się ku szczytowi. W sumie 3 pary rowerzystów połknąłem, z czego 2 zjechały przed moim manewrem ślimaczego wyprzedzania na pobocze, niby zmęczeni podjazdem ;-) Ja wiem, że nie chcieli zostać wyprzedzeni przez kogoś kto zarzucił na chwile 11kmh ;-) Ogólnie nikt mnie nie wyprzedził, więc siary nie ma. Na szczycie byłem 12 minut za chłopakami, coś koło godziny podjeżdżałem. Jeden postój zrobiłem, przy hotelu, bo musiałem nalać wody mocy do bidonu, przy okazji osuszyłem soczek pomarańczowy z Lidla, dał rady i w sumie pod szczyt może ze 2 łyki z bidonu wziąłem. Gdyby nie myśl o jeździe na Byczyne może i z 11 bym utrzymał, a przynajmniej 9.5 ;-)
Na jedynym przystanku podczas podjazdu
Już na szczycie
Zjazd był przefantastyczny. Zapowiedziałem, że dokręcać nie będe, ale nie udało się dotrzymać słowa. Takie drobne oszukaństwo. Miałem kask, to szaleństwa nie udało się powstrzymać. Padł max speed, moja nowa maksymalna prędkość, znowu na Pradziadzie, z 74kmh na 75.00 km/h podniosłem te statystyke.
Początek zjazdu
Teraz już dojechałem, więc dopiszę reszte relacji, a przynajmniej kolejną jej część...
Jak już się zjechaliśmy to chwile studziliśmy emocje po zjeździe i ruszyliśmy w dalszą drogę - ku Opolu. Wybraliśmy drogę w wariancie ryzykownym, jeszcze nie pokonywaną rowerem, niegdyś z nienajlepszą nawierzchnią. Okazało się, że akurat tej nawierzchni czcigodni tambylcy nie wymienili na nową. Mnie to wielkiej różnicy nie robiło, nadal na podjazdach leszczyłem, a te pare kamyszków i dziurek na zjeździe niewiele dla moich dwóch cali znaczyło. Na całe nieszczęście dla kolarek nie był to taki lajcik i Platon złapał kapcia. Krótka przerwa na warsztat i w drogę.
Wulkanizacja
Popisałbym coś o trasie, ale jakoś nie mogę odtworzyć kolejności tych czeskich wioseczek, wiem że jechaliśmy przez Bruntal i Krnow. Po drodze porobiłem trochę forek, więc jak wiatr dobrze powieje to dodam do tego artykuliku.
Teraz czas na moment kulminacyjny. Pewnie nie domyślacie się co nim jest, w sumie kulminacja to był Praded ;-) ale spotkała nas jeszcze większa kulminacja. Gdy w oddali zaczęła majaczyć granica Polski, niebo pokryte było metalowymi chmutami (metafora taka). Ojczyzna powitała nas ze łzami, dowaliła deszczem i wiatrem w twarz. Już po paru chwilach deszcz przemienił się w ulewę, jedna my - niezmordowani poszukiwacze przygody - jechaliśmy dalej, meta wciąż była daleko. Gdy ulewa zamieniła się w pewną formę potopu a jadąc na 3 pozycji nie widziałem już pierwszego stwierdziłem, że chcę żyć a o to ciężko gdy rozjedzie mnie blachosmród który mnie nie zauważy w tej ulewie. Całe szczęście Darek również nie był zwolennikiem kontynuacji tego szaleństwa. Zatrzymaliśmy się na najbliższym przystanku pks. Myślę, że przystanki pks powinny być dofinansowywane z państwowej kasy jeżeli nie są, a za niszczenie przystanków powinno dawać się dożywocie, albo lepiej dożywotnią pracę przymusową przy budowaniu przystanków. Przystanki powinny także oferować jakieś łóżka w razie gdyby grupa rowerzystów miała ciężką drogę a spotkałaby ich niebezpieczna burza. W każdym bądź razie, posiedzieliśmy pare chwil na przystanku. Po jakimś czasie dojechały pod nasz przytanek dwa autka. Moi ludzie sądząc po rejestracji EWI ;-) Wieluń albo Wieruszów, zawsze mi się mylą które ma EWI a które EWE. Sądząc po tym, że przeczekali tylko najgorszy deszcz, to pewnie też się po prostu zatrzymali by przeczekać najgorsze. Gdy tylko skończyła się najgorsza ulewa ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie myślcie sobie jednak że nie padało. Wody leciało z nieba co nie miara. Właściwie to nie wiem ile, bo nie mogłem za bardzo głowy podnosić, bo mi od razu okulary zapadowywało, a tak kask troszeczkę widoczności pozostawiał. Kolejny raz wracam z Pradziada i kolejny raz w ulewie. Kolejny też raz okazuje się że ulewa dodaje skrzydeł. Skurcze które czułem, że są tuż tuż odeszły jak ręką odjął. Zaczęła się jazda >30kmh. Właściwie to spory kawałek był 40kmh. Nie pamiętam nazwy wioski w której wykonaliśmy zjazd z głównej na Równe gdzie czekała na nas baza noclegowa, tak zwana melina Platona ;-) W każdym razie po obrocie kierunku jazdy o 90 stopni w lewo, nagle cała hiper mega ultra burza i ściana deszczu walnęły prosto w twarz. Dawno mnie tak nic nie bolało jak moje zjarane słońcem ramie gdy walił nam na czoło ten grad(?). Trzymałem kierę jedną, tą bolącą ręką, a drugą zasłaniałem tę pierwszą. Było w tym więcej ryzyka niż się w pierwszym momencie wydaje. W ogóle sama jazda była debilizmem, ale nawet teraz nie widzę innego wyjścia z sytuacji w której się wtedy znaleźliśmy. Pioruny nawalały po lewej, po prawej, tuż przed nami (jeden walnął z 600m przed nami tuż obok drogi, tak to przynajmniej wyglądało) i pewnie też za nami, ale jakoś się nie oglądałem za siebie. Zacinał albo totalnie okropeczny deszcz, albo drobny grad, ciężko stwierdzić, ale podniesienie głowy sprawiało że czuło się jakby ktoś nawalał serie ultra szybkich i mocnych liści prosto w pysk. Na drodze było tyle wody, że albo płynęła rzeka, albo stało jezioro, nie było widać dziur w drodze ani innych pułapek które mogły czekać pod wodą, w tym krokodyli i anakond które zapewne mogły już dopłynąć albo obudzić się w tej porze deszczowej. Ale dotarliśmy. Cali i zdrowi choć przemoczeni tak, że chyba pół Afryki byśmy mogli napoić wodą wyciśniętą z naszego sprzętu i nas samych. Oczywiście gdy przekraczaliśmy bramę domku w Równem - przestało padać.
Krótka przerwa na przystanku
Pare wieczornych smsków, sik na stodołe, śmichy chichy i kolacja z bananów i kabanosów oraz herbatka Deerjarling i w kime. To był bardzo udany dzień, mimo że nie padło kilometrów czysta, to padł nowy rekord prędkości a cały dzień obfitował w wydarzenia o których jest co napisać ;-) Wieczorne oglądanie wiadomości, szczególnie pogody, dało nam wiele radości. Obrazki samochodów przywalonych gałęziami, przystanków połamanych przez wiatr i walące się drzewa, informacja o ludziach porażonych piorunem, no i oczywiście to, że burze były zapowiadane i zazwyczaj przychodzą po godzinie 17... No jakby naszą podróż opowiadali, wszystko to było blisko.
A jutro, trzeba wracać do domu. Oby przestało padać, chociaż i tak wiadomo że nam nie wszystkie ubrania wyschną, o butach nawet nie ma co marzyć...
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 4 - plażowanie
Wtorek, 13 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: less than 50, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 21.10 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 01:27 | km/h: | 14.55 |
Pr. maks.: | 33.84 | Temperatura: | 33.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Powiem tak, ten dzień wyprawy to taka wisienka na torcie, która sprawiła że całą wyprawe ustawiam na czele najlepszych.
Maniacy zerkną teraz na przebieg, na maksymalną prędkość, ogólnie na statystyki i zaśmieją się. Ale tak na prawdę to wszystko jest nie ważne, liczy się dobra zabawa, a tego dnia bawiłem się wyśmienicie :D
a tak na zakończenie: HELL YEAH!
Maniacy zerkną teraz na przebieg, na maksymalną prędkość, ogólnie na statystyki i zaśmieją się. Ale tak na prawdę to wszystko jest nie ważne, liczy się dobra zabawa, a tego dnia bawiłem się wyśmienicie :D
a tak na zakończenie: HELL YEAH!
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 3
Poniedziałek, 12 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 112.04 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 07:05 | km/h: | 15.82 |
Pr. maks.: | 57.73 | Temperatura: | 31.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Niestety wyrąbało mi wpis...
Może potem odtworzyć spróbuje, teraz obiad jem.
Nie pamiętam co tutaj wcześniej napisałem. Ale nic to, coś jeszcze pamiętam.
Dzień zaczął się wcześnie. Nadal niewyspani, bo tak to jest jak na wyprawe bierze się pseudonamiot pseudo 2 osobowy a śpi się w nim we dwoje wielkich chłopów. Znaczy ja wielki i brat chudy ale też wysoki i pewnie urośnie za jakieś 2-3 lata.
Dzień się zaczął i już nie było weekendu, a to oznaczało że sklepy otwarte wcześniej niż dnia poprzedniego. Pakowanie i jazda przepiękną ścieżynką po mierzeji czy tam innym helskim lądzie. Do Władysławowa pod biedrone zakupić strawę, spożyć śniadanie, ogólnie popas numer jeden dnia owego.
Z Władysławowa ścieżyną się udało jechać, w przeciwieństwie do wyprawy Rozewie Tour 2009 (RT2009). Ścieżyna z Władysławowa w sumie niezła ciągnie się aż do Pucka. Wspomniana wyprawa RT2009 właśnie w Pucku wbiła na tę ścieżynkę. Okazuje się że tam się ona kończy. Jednak tym razem rowerki miały odpowiednie buciki więc teren był w planie. Przejechaliśmy jednak dokładnie do tego samego miejsca co RT2009, po prostu piaszczystość i pogorszenie szlaku jest tak przeogromne w penym momencie, że ni dy rydy pod sakwami. Przy okazji taka uwaga co do Bałtyku, a właściwie Zatoki Puckiej i szerzej Gdańskiej - okropnie śmierdzi od Jastarni gdzieś po samą Gdynie. Od godziny 5tej rano do 11 ciężko jest wytrzymać przy wietrze od strony wody.
Powrót z zapuckich terenów nie był tak udany jak podczas RT2009. Co prawda na asfalt wjechaliśmy zdecydowanie później i w zdecydowanie lepszej lokacji jak się okazało gdy to teraz na zumi sprawdziłem, to jednak zapytani o drogę tambylcy wskazali nam chyba najgorsze wyjście... Skierowali nas na drogę gówną! Złowroga droga główna numer 6 na trójmiasto może i kierowała, ale totalnie była ona zakorkowana, co wiązało się z jazdą chodnikami dla bezpieczeństwa (wiem, że to dziwnie brzmi, zazwyczaj droga bezpieczniejsza, ale nie tamta). No ale jakoś poruszaliśmy się w strone Gdyni. Ogólnie uważam te kilometry od zapytania o drogę do Gdyni za najgorszy fragment wyprawy. Po drodze była chyba PoloMarket. Sklepik traktowany przeze mnie - biedronkersa - z pewną wyższością okazał się źródłem wspaniałego napoju OSHEA - taki tańszy powerade, ale poza niższą ceną nie różni się ani smakiem ani walorami poprawiania nastroju do jazdy gdy już nie można przełknąć wody o smaku plastiku.
Gdynia godzina 15:34 - tutaj właściwie nastąpiło rozwiązanie wyprawy - pavel pojechał ciapągiem na Łódź. Pomachałem z peronu na pożegnanie i pojechałem zadbać o jakiś nocleg. Bo ogólnie wyprawa miała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale o tym cicho, bo dlaczego wszyscy mają wiedzieć, że ja potrafię na poczkaniu tak przebiegłe plany opracowywać.
Przejechałem pół Gdyni, cały Sopot i park w Gdańsku. W Gdynii zapytałem w 4 hotelach, potem z niej przejechałem raczej pieszą drogą pod smerfastyczną górkę przez jakiś park krajobrazowy czy inne coś tam coś tam do Sopotu. Ogólnie muszę się kiedyś jeszcze wybrać na tydzień na zwiedzanie samego 3-miasta. No może w wyjazdem na Hel, bo czadowo po drodze jest. W Sopocie to nawet nie wiem ile numerów obdzwoniłem. W każdym razie udało mi się usłyszeć najniższą cenę za jedną noc dla jednej osoby - 180 zeta (PLN). No nic, to brzydko wykorzystamy kochaną koleżankę Martę. Marta nie odbierała telefonu... To pojeździmy po ścieżce przyplażowej - tadam - pole namiotowe - cena 25 zeta za cały dobytek - 1 student, 1 namiot, 1 rower, przy czym rower gratis i może noclegować w garażu... zamieniłbym się z nim z chęcią... Marta odpisała, i zmartwiona i przejęta moją sytuacją chciała mi coś znaleźć, piszę o tym w ramach podzięki za to szczere przejęcie mimo że akurat gdzieś imprezowała, no wzruszyła mnie normalnie, aj lov ju bejbe. No ale nic, ostatecznie wylądowałem na polu namiotowym. Nabite było tak, że nawet mój pseudo namiot z drudem udało się rozbić, całe szczęście miejsca przy drodze i pod oświetleniem ulicznym nie mają największego wzięcia i były wolne. Chyba nawet większą część nocy przespałem.
Może potem odtworzyć spróbuje, teraz obiad jem.
Nie pamiętam co tutaj wcześniej napisałem. Ale nic to, coś jeszcze pamiętam.
Dzień zaczął się wcześnie. Nadal niewyspani, bo tak to jest jak na wyprawe bierze się pseudonamiot pseudo 2 osobowy a śpi się w nim we dwoje wielkich chłopów. Znaczy ja wielki i brat chudy ale też wysoki i pewnie urośnie za jakieś 2-3 lata.
Dzień się zaczął i już nie było weekendu, a to oznaczało że sklepy otwarte wcześniej niż dnia poprzedniego. Pakowanie i jazda przepiękną ścieżynką po mierzeji czy tam innym helskim lądzie. Do Władysławowa pod biedrone zakupić strawę, spożyć śniadanie, ogólnie popas numer jeden dnia owego.
Z Władysławowa ścieżyną się udało jechać, w przeciwieństwie do wyprawy Rozewie Tour 2009 (RT2009). Ścieżyna z Władysławowa w sumie niezła ciągnie się aż do Pucka. Wspomniana wyprawa RT2009 właśnie w Pucku wbiła na tę ścieżynkę. Okazuje się że tam się ona kończy. Jednak tym razem rowerki miały odpowiednie buciki więc teren był w planie. Przejechaliśmy jednak dokładnie do tego samego miejsca co RT2009, po prostu piaszczystość i pogorszenie szlaku jest tak przeogromne w penym momencie, że ni dy rydy pod sakwami. Przy okazji taka uwaga co do Bałtyku, a właściwie Zatoki Puckiej i szerzej Gdańskiej - okropnie śmierdzi od Jastarni gdzieś po samą Gdynie. Od godziny 5tej rano do 11 ciężko jest wytrzymać przy wietrze od strony wody.
Powrót z zapuckich terenów nie był tak udany jak podczas RT2009. Co prawda na asfalt wjechaliśmy zdecydowanie później i w zdecydowanie lepszej lokacji jak się okazało gdy to teraz na zumi sprawdziłem, to jednak zapytani o drogę tambylcy wskazali nam chyba najgorsze wyjście... Skierowali nas na drogę gówną! Złowroga droga główna numer 6 na trójmiasto może i kierowała, ale totalnie była ona zakorkowana, co wiązało się z jazdą chodnikami dla bezpieczeństwa (wiem, że to dziwnie brzmi, zazwyczaj droga bezpieczniejsza, ale nie tamta). No ale jakoś poruszaliśmy się w strone Gdyni. Ogólnie uważam te kilometry od zapytania o drogę do Gdyni za najgorszy fragment wyprawy. Po drodze była chyba PoloMarket. Sklepik traktowany przeze mnie - biedronkersa - z pewną wyższością okazał się źródłem wspaniałego napoju OSHEA - taki tańszy powerade, ale poza niższą ceną nie różni się ani smakiem ani walorami poprawiania nastroju do jazdy gdy już nie można przełknąć wody o smaku plastiku.
Gdynia godzina 15:34 - tutaj właściwie nastąpiło rozwiązanie wyprawy - pavel pojechał ciapągiem na Łódź. Pomachałem z peronu na pożegnanie i pojechałem zadbać o jakiś nocleg. Bo ogólnie wyprawa miała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale o tym cicho, bo dlaczego wszyscy mają wiedzieć, że ja potrafię na poczkaniu tak przebiegłe plany opracowywać.
Przejechałem pół Gdyni, cały Sopot i park w Gdańsku. W Gdynii zapytałem w 4 hotelach, potem z niej przejechałem raczej pieszą drogą pod smerfastyczną górkę przez jakiś park krajobrazowy czy inne coś tam coś tam do Sopotu. Ogólnie muszę się kiedyś jeszcze wybrać na tydzień na zwiedzanie samego 3-miasta. No może w wyjazdem na Hel, bo czadowo po drodze jest. W Sopocie to nawet nie wiem ile numerów obdzwoniłem. W każdym razie udało mi się usłyszeć najniższą cenę za jedną noc dla jednej osoby - 180 zeta (PLN). No nic, to brzydko wykorzystamy kochaną koleżankę Martę. Marta nie odbierała telefonu... To pojeździmy po ścieżce przyplażowej - tadam - pole namiotowe - cena 25 zeta za cały dobytek - 1 student, 1 namiot, 1 rower, przy czym rower gratis i może noclegować w garażu... zamieniłbym się z nim z chęcią... Marta odpisała, i zmartwiona i przejęta moją sytuacją chciała mi coś znaleźć, piszę o tym w ramach podzięki za to szczere przejęcie mimo że akurat gdzieś imprezowała, no wzruszyła mnie normalnie, aj lov ju bejbe. No ale nic, ostatecznie wylądowałem na polu namiotowym. Nabite było tak, że nawet mój pseudo namiot z drudem udało się rozbić, całe szczęście miejsca przy drodze i pod oświetleniem ulicznym nie mają największego wzięcia i były wolne. Chyba nawet większą część nocy przespałem.
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 2
Niedziela, 11 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 192.49 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 09:37 | km/h: | 20.02 |
Pr. maks.: | 64.95 | Temperatura: | 32.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień drugi niesamowitej wyprawy wprost w czeluście piekielne półwyspu Hel. Wraz z nami w drogę wyruszyło na prawdę wielu śmiałków. Konduktor bileto-sprawdzacz gdzieś w okolicach przed Piłą stwierdził, że strasznie nas dużo do TYCH Chojnic jedzie. Jednak na trasie wcale tak wiele osób nam nie towarzyszyło, jak widać nasza ekipa okazała się najsilniejsza.
Skład o dziwo ten sam co dnia pierwszego. O dziwo biorąc pod uwage jak wiele osób odpadło już po opuszczeniu pociągu, albo nawet podczas przesiadek. Odsiew gorszy niż na pierwszym roku polibudy.
Z samego rana zebraliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę. Start nie był zbyt szybki, bo pod górkę. Przez szybki rozumiemy tutaj oczywiście szybkość jazdy. Najpierw powrót do Kościerzyny. Rześkie powietrze godziny siódmej rano można powiedzieć, że dodawało skrzydeł. W Kościerzynie brak znaków i takich tam elementów nieco mógł przeszkodzić w nawigacji, ale że w sumie celem był Hel, a droga nieznana i ustalana w trakcie, to jakoś poszło. A co do pójścia i idźcia, to najwięcej poszło wody. Tego dnia wydudlaliśmy po 6litrów na łebka...
Dobra, może kiedyś dopisze więcej, teraz mi sie makaron rozgotować może za chwileczke więc musze kończyć.
W każdym razie na Hel dojechaliśmy, wbiliśmy na cypelek, poczailiśmy wode, była zimna. Ogólnie w tym Helu to jedynie piekielnie dużo ludzi jest.
Nocleg tuż przy plaży, na dziko, gdzieś przed Chałupami. Tylko nie mówcie nikomu ;-) i nie powtarzajcie tego sami, komary nieziemsko nas tam pocięły.
Skład o dziwo ten sam co dnia pierwszego. O dziwo biorąc pod uwage jak wiele osób odpadło już po opuszczeniu pociągu, albo nawet podczas przesiadek. Odsiew gorszy niż na pierwszym roku polibudy.
Z samego rana zebraliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę. Start nie był zbyt szybki, bo pod górkę. Przez szybki rozumiemy tutaj oczywiście szybkość jazdy. Najpierw powrót do Kościerzyny. Rześkie powietrze godziny siódmej rano można powiedzieć, że dodawało skrzydeł. W Kościerzynie brak znaków i takich tam elementów nieco mógł przeszkodzić w nawigacji, ale że w sumie celem był Hel, a droga nieznana i ustalana w trakcie, to jakoś poszło. A co do pójścia i idźcia, to najwięcej poszło wody. Tego dnia wydudlaliśmy po 6litrów na łebka...
Dobra, może kiedyś dopisze więcej, teraz mi sie makaron rozgotować może za chwileczke więc musze kończyć.
W każdym razie na Hel dojechaliśmy, wbiliśmy na cypelek, poczailiśmy wode, była zimna. Ogólnie w tym Helu to jedynie piekielnie dużo ludzi jest.
Nocleg tuż przy plaży, na dziko, gdzieś przed Chałupami. Tylko nie mówcie nikomu ;-) i nie powtarzajcie tego sami, komary nieziemsko nas tam pocięły.
Where The Hell Is Hel Trip 2010 stage 1
Sobota, 10 lipca 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 75.19 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 03:20 | km/h: | 22.56 |
Pr. maks.: | 45.90 | Temperatura: | 34.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień pierwszy spontanicznej wyprawy w same czeluście piekielne czyli w upalne słońce cypelka na Helskiej mierzei.
Tym razem nadmorska wyprawa jakimś cudem nie w samotności, skład zespołu przedstawiał się nasępująco:
-pavel na red dragonie
-ja na orzele siódmym
Ze względu na to że trasa wycieczki została zaplanowana podczas jazdy, to może kiedyś ja przedstawie, ale teraz mi się nie chce :P
Ze względu na powolny internet z jakim przychodzi mi się męczyć to zdjęcia też może kiedyś udostępnie, bo teraz mi się nie chce.
Ogólnie to wyjazd o 7rano z Byczyny, na ciapąg do Chojnic. Dwie przesiadeczki i już o 17 jesteśmy w Chojnicach.
No to tak powoli z dnia na dzień będo coś dopisywał do tych wpisów aż wyjdą wpisy z prawdziwego zdarzenia a nie takie słabiutkie jak w przypadku Rozewie Tour 2009 (RT2009)
Dzisiaj chciałem napisać, że stacja PKP Chojnice to dla mnie wielka zagadka i uważam, że każda osoba która uważa się za podróżnika powinna ją odwiedzić. Dlaczego? Może nie powinienem odkrywać tak od razu całej tajemnicy, ale co tam, jak się tego nie zobaczy na własne oczy i nie przeżyje to się i tak nie liczy, więc napiszę o tych dziwniejszych rzeczach. Po pierwsze, do Chojnic jeździ masa pociągów. No jakbym nie patrzył w rozkładzie jazdy to wszędzie te Chojnice. Z południa na północ, z zachodu na wschód, wszędzie przez Chojnice, a nie mają tam w ogóle trakcji i większość torów to single-tracki. No i sprawa istotniejsza - opuszczenie dworca głównego PKP Chojnice to prawdziwe wyzwanie i zabawa dla najwytrwalszych, polecam.
Zjadamy część zapasów, coś tam popijamy, przebieramy się w obcisłe, to wszystko w środku miasta, w jakimś pseudo parku gdzie nawet ławek nie postawiono, no i wreszcie - napierniczamy przed siebie. Celem tego dnia było zrobienie tak z pięciu dyszek, żeby choć troszkę zbliżyć się do morza. Wyszło w sumie znacznie lepiej niż przypuszczałem. Co prawda droga nie była jakaś boczna, ale co chwila jeziorko z lewej, z prawej, jak to stwierdziłem w pewnym momencie "co dołek to jeziorek". Pod finiszem zaczął się bardziej falisty teren, podgórek i zgórek było coraz więcej z każdym kilometrem więc można wnioskować, że Chojnice to dobry punkt zaczepienia na kolejne wyprawy.
Nocleg w wioseczce pod Kościerzyną o wdzięcznej nazwie Szarlota. Skierowali nas tam tambylcy na pytanie o biwak i jeziorko. Kąpiel w jeziorku i te sprawy oczywiście się udało zrealizować. Rozbiliśmy się na dziko, ale sąsiedzi tuż obok też dziko rozbici, więc nie było tak źle. Cudne dźwięki dosco-polo dobiegały nas niosąc się po wodach jeziora z pola namiotowego które minęliśmy. Ogólnie lajcik i fart na maksa ten dzień. Przed snem pomorski Specjal, coby się zasnąć udało może w pseudonamiocie...
Tym razem nadmorska wyprawa jakimś cudem nie w samotności, skład zespołu przedstawiał się nasępująco:
-pavel na red dragonie
-ja na orzele siódmym
Ze względu na to że trasa wycieczki została zaplanowana podczas jazdy, to może kiedyś ja przedstawie, ale teraz mi się nie chce :P
Ze względu na powolny internet z jakim przychodzi mi się męczyć to zdjęcia też może kiedyś udostępnie, bo teraz mi się nie chce.
Ogólnie to wyjazd o 7rano z Byczyny, na ciapąg do Chojnic. Dwie przesiadeczki i już o 17 jesteśmy w Chojnicach.
No to tak powoli z dnia na dzień będo coś dopisywał do tych wpisów aż wyjdą wpisy z prawdziwego zdarzenia a nie takie słabiutkie jak w przypadku Rozewie Tour 2009 (RT2009)
Dzisiaj chciałem napisać, że stacja PKP Chojnice to dla mnie wielka zagadka i uważam, że każda osoba która uważa się za podróżnika powinna ją odwiedzić. Dlaczego? Może nie powinienem odkrywać tak od razu całej tajemnicy, ale co tam, jak się tego nie zobaczy na własne oczy i nie przeżyje to się i tak nie liczy, więc napiszę o tych dziwniejszych rzeczach. Po pierwsze, do Chojnic jeździ masa pociągów. No jakbym nie patrzył w rozkładzie jazdy to wszędzie te Chojnice. Z południa na północ, z zachodu na wschód, wszędzie przez Chojnice, a nie mają tam w ogóle trakcji i większość torów to single-tracki. No i sprawa istotniejsza - opuszczenie dworca głównego PKP Chojnice to prawdziwe wyzwanie i zabawa dla najwytrwalszych, polecam.
Zjadamy część zapasów, coś tam popijamy, przebieramy się w obcisłe, to wszystko w środku miasta, w jakimś pseudo parku gdzie nawet ławek nie postawiono, no i wreszcie - napierniczamy przed siebie. Celem tego dnia było zrobienie tak z pięciu dyszek, żeby choć troszkę zbliżyć się do morza. Wyszło w sumie znacznie lepiej niż przypuszczałem. Co prawda droga nie była jakaś boczna, ale co chwila jeziorko z lewej, z prawej, jak to stwierdziłem w pewnym momencie "co dołek to jeziorek". Pod finiszem zaczął się bardziej falisty teren, podgórek i zgórek było coraz więcej z każdym kilometrem więc można wnioskować, że Chojnice to dobry punkt zaczepienia na kolejne wyprawy.
Nocleg w wioseczce pod Kościerzyną o wdzięcznej nazwie Szarlota. Skierowali nas tam tambylcy na pytanie o biwak i jeziorko. Kąpiel w jeziorku i te sprawy oczywiście się udało zrealizować. Rozbiliśmy się na dziko, ale sąsiedzi tuż obok też dziko rozbici, więc nie było tak źle. Cudne dźwięki dosco-polo dobiegały nas niosąc się po wodach jeziora z pola namiotowego które minęliśmy. Ogólnie lajcik i fart na maksa ten dzień. Przed snem pomorski Specjal, coby się zasnąć udało może w pseudonamiocie...
Rozewie Tour 2009 meta
Sobota, 22 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam, trip: Bałtyk
Km: | 187.33 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 08:46 | km/h: | 21.37 |
Pr. maks.: | 54.23 | Temperatura: | 17.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Finisz
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Etap z Gdańska - Kiełpino Górne do Gdańsk Centrum Dworzec PKP Centralny
Patrząc na etap to nie zgadza się z odległością, jednak znając cel - Jastrzębią Górę i przylądek Rozewie powoli coś zaczyna świtać. Dodając, że jechałem przez Wejherowo i zgubiłem się zaraz po starcie panikując jeszcze przed opuszczeniem Gdańska można sobie uświadomić, że i tak mało kilometrów wyszło. Wyszło mało, bo dopiero o 10 ruszyłem w drogę, spańsko i niechęć spowodowana nocnymi opadami deszczu nie podnosiły morale, tak blisko celu i pogoda płata figle, nagle spada temperatura o 10C i mokro wszędzie. Wiatr wieje, jak to zawsze nad morzem. Niebo zachmurzone, tak że strategia jazdy na azymut wyznaczany słońcem nie daje rady, a wręcz to przez to gubię się w Gdańsku. Znowu też słońce mnie raduje, gdy na chwile się pojawia odkrywam, że źle jadę.
W opisie nie sam, bo spotkałem po drodze bikera, który jechał wzdłuż wybrzeża i jakoś tak nasze drogi się pokrywały na tym ostatnim fragmencie. Dzięki mu za wspólną jazdę.
Kilka fotek
Rozewie Tour 2009 stage 3
Piątek, 21 sierpnia 2009 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Bałtyk
Km: | 224.00 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 09:24 | km/h: | 23.83 |
Pr. maks.: | 55.26 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozewie Tour 2009 Stage 3
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka
Etap z Polichna do Gdańska
właściwie planowałem przejechać to zupełnie inaczej, ten etap miał być podzielony na 2 mniejsze z finiszem dużo bardziej na zachód i bardziej na północ, ale najlepiej nie planować za bardzo trasy i dać się prowadzić słońcu.
Mógłbym tutaj finiszować, właściwie to chciałem dojechać nad morze, zobaczyć je pierwszy raz w zyciu i git. Ale nie, siły są więc to tylko etap.
Co to dzisiaj było i dlaczego aż tyle kilometrów, tożto mało turistasowo. Początek był rześki i raźny. Doskonale wyspany (choć za mało). Z rana nie tyle rześko co nawet zimno, mimo że wyjazd już klasycznie po godzinie ósmej. Po drodze pomyliłem trasę i przejechałem pare bonusowych kilometrów, część w terenie. Ale taki był to dzień, gubienie się nie było tutaj niczym wyjątkowym. Minimalizacja błędów nawigacji sprawiała że trafiałem w drogi albo ledwo co wylane asfaltem, piękne i równe, albo nadal nie wylane asfaltem i kamieniste, moment nawet z piachem walczyłem. Od postanowienia że jade do Gdańska często głównymi jechałem. Przez jakiś czas na takiej głównej miałem demotywujący wmordewiatr, ale jednak... Wiatr w plecy także się trafił, tyle że na betonowej autostradzie ze szparami między płytami większymi niż moja oponka, to dopieto była demotywacja.
Dojechałem do tablicy Danzig jeszcze przed godziną 19. Do 20.20 zajęło mi odnalezienie się w miasteczku i trafienie na mój docelowy nocleg. Szacowną, przezacną koleżankę Martę, która niestety/na szczęście mieszkać musi w nieźle schowanej okolicy. Kolejny nocleg trafiony nadzwyczajnie, przez co znowu się nie wyspałem, dobrze że całej nocy nie przesiedziałem.
Taka myśl rowerzysty z nizin pierwsza która mi się skojarzyła po paru km po Gdańsku - San Francisko, miasto gdzie jedzie się pod górkę jak cholera, zjeżdża i hamuje, bo ronda są wszędzie i na nowo rozpoczyna się podjazd pod kolejną górkę. Czad!
trasa [plan]:
1. Polichno
2. Nakło nad Notecią -> Karnowo -> Kosowo -> Krukówko
3. Mrocza -> Drzewianowo -> Krąpiewo -> Popielewo [uwaga skręt na północ]
4. Łąsko Małe i Wielkie
5. Przez Wilcze lub Buszkowo do
6. Mąkowarsko -> Pruszcz -> Gostycyn -> Łyskowo
7. Tuchola -> Kiełpin -> Woziwoda -> Klocek
8. Czersk
3(alt). Mrocza -> Wiele -> Zabartowo -> Pęperzyn -> Skoraczewo -> Wąwelno -> Huta -> Osiek -> Dziedzinek
9. Stargard Gdański -> Kokoszkowy -> Trzcińsk
10. Godziszewo -> Gołębiowo -> Trąbki Wielkiee -> Żuława
11. Kiełpino Górne przez Łostowice, skręcając obok Auchan
Śmieszna fotka