Wpisy archiwalne w kategorii
cel: turistas
Dystans całkowity: | 7099.34 km (w terenie 843.20 km; 11.88%) |
Czas w ruchu: | 336:16 |
Średnia prędkość: | 21.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 42571 m |
Liczba aktywności: | 76 |
Średnio na aktywność: | 93.41 km i 4h 29m |
Więcej statystyk |
Alpy 2011 -05- Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770mnpm)
Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 108.90 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 05:55 | km/h: | 18.41 |
Pr. maks.: | 80.38 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 3099m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.
Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D
Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.
Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.
Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!
Widoczki mamy prześwietne.
Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)
Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)
Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).
I wyżej.
Aż trafiamy na szlak pieszy :)
Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".
Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^
Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).
Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.
Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).
Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.
Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.
A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."
Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.
Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!
Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!
Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.
Tutaj w innym ujęciu.
Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)
Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.
Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.
Mówiłem, że rześkie.
Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.
Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)
Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.
Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!
Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.
Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.
Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.
Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.
Księżycowy krajobraz ;-)
I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.
Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.
Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D
Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.
Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.
Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!
Widoczki mamy prześwietne.
Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)
Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)
Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).
I wyżej.
Aż trafiamy na szlak pieszy :)
Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".
Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^
Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).
Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.
Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).
Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.
Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.
A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."
Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.
Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!
Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!
Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.
Tutaj w innym ujęciu.
Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)
Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.
Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.
Mówiłem, że rześkie.
Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.
Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)
Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.
Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!
Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.
Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.
Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.
Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.
Księżycowy krajobraz ;-)
I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.
Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.
Alpy 2011 -04- Na skraju Alp - Lago d'Orta
Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 71.55 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:34 | km/h: | 20.06 |
Pr. maks.: | 73.08 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1243m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Noc w namiocie - wreszcie się wyspałem. Namiot się sprawdził, nie zbiera nic a nic pary wodnej, wszelka woda zostaje na tropiku. W nocy jedynie przejeżdżające zupełnie w pobliżu pociągi parę razy mnie obudziły. Raz też jakiś motocyklista. Ogólnie dźwiękowo miejsce wypadało tragicznie, sam bałbym się tam nawet odlać po ciemku.
Podjeżdżamy pare metrów od miejsca noclegowego na punkt widokowy pod kościołem w Ameno. Faktycznie niezłe widoki. Możemy sobie pooglądać jeziorko które będziemy objeżdżać a także dalsze widoczki.
Po powrocie już tej białej górki nie było widać, a szkoda.
Pierwszy kontakt z brzegiem Lago D'Orta.
W zdjęciach luka, dojechaliśmy na przeciwległy brzeg. W tle widać wysepkę i półwysep na jeziorze. Jakby się dobrze przyjrzeć to może i żółty kościółek w Ameno się wypatrzy.
Po drodze kolejna przygoda z włoskim angielskim. Tym razem ja pytam jakiegoś młodego włocha o drogę. Na moje "You speak english?" macha ręką, co zapewne ma oznaczać dominujące w tych rejonach "a little bit". Pytam więc "Is this a way around a lake?"... no i pytanie przerosło możliwości chłopaka, nie rozumie ani słowa "lake" ani "around". Ostatecznie metodą migową domyślam się, że around=rotunda, lake=lago, więc dochodzimy metodą migowo włoską do pytania gdzie dłoń to lago i pokazuję kółko dookoła... skąd on tą rotundę wziął, intorno to dookoła jak mi teraz podpowiada translate.google... W każdym razie pal go licho, aqua lago rotunda jedzta chłopy i nie wracajta... No i pojechaliśmy. Mocny podjazd był, ale za to potem źródełko swiętej wody. Następnie znalazłem też jabłka. Zielone, jeszcze nie całkiem dojrzałe, kwaskowe, takie lubię, więc 3 zabrałem i czerwone, słodziutkie, pyszniutkie, 4 wziąłem ^^ Włoska ziemia ponownie karmi i poi polskie dzieci. Trasa którą podjechaliśmy była w zasadzie przejezdna, pełno było na niej znaków MTB ->. Ale my nie mtb. Na slickach nie ma kontroli wystarczającej, no i opony już po pierwszych dniach poprzecinane wszędzie...
Nie było łatwo znaleźć jakiegoś zejścia nad wodę, które nie byłoby zabramowane, zabunkrowane i opatrzone tabliczką "private".
Postanowiliśmy więc przejąć jedną z prywatnych plaż. Przerzuciliśmy rowery przez żywopłot obok bramy, zeszliśmy nad wodę i chlup. Mały piknik sobie zrobiliśmy. Było to niesamowicie regenerujące.
Zaburzę nieco chronologię teraz - tak wyglądał nasz półwysep na jeziorze D'Orta z góry. Postanowiliśmy go pozwiedzać, bo do auta zostało niewiele, a do tego pod górę niestety.
W sercu półwyspu jest wzniesienie - Sacro Monte di Orta - a tam jakiś klasztor obronny czy coś. W każdym razie ładne budyneczki było z niego widać. Niestety większość nie nadawała się do fotografowania, bo za drzewiorami, które ciężko byłoby występlować ;-) A tutaj całkiem ciekawie udało się uchwycić. Straciłem przez to zjaździk, ale co tam, większe zjaździki już były.
Dróżka idzie jednak dalej. Widać z niej także wysepkę i pewnie miejsce z którego wcześniej się fotografowaliśmy po drugiej stronie jeziorka.
Okazuje się, że poza sferą sacrum jest na półwyspie i profanum. Przejeżdżamy przez miasteczko Orta San Giulio (a dokładniej jego część jeśli się nie mylę, bo miało ono część także poza półwyspem).
Może być ciężko w to uwierzyć, ale przez zrobieniem tej fotki musieliśmy przepuścić samochód jadący do końca tej ścieżki, gdzie kończyła się część totalnie turystyczna a zaczynała bardziej normalna.
Przed tym miejscem stał znak zakazu wjazdu... No cóż, przyjęliśmy że zapomnieli powiesić tabliczkę "Nie dotyczy" z rysunkiem rowerka ^^ W każdym razie fenomenalna jazda nabrzeżem była.
Potem jeszcze tylko podjazd do auta i możemy jechać. Tego dnia w planie mamy opuszczenie Włoch. Włochy zaczęły się bardzo grubo, potem bardzo deszczowo, ale na pożegnanie pokazały się z prawdziwie pięknej strony.
Przed odjazdem staram się nabrać swiętej wody z Ameno. Niestety osuszyłem im kranik pod kościołem napełniając jedną 1.5 litrową butelkę :/ Dobrze, że nie było faceta, który rano czyścił parking po jednym papierku i nas uważnie obserwował. Pewnie by mnie skasował za zużycie świętej wody i wysuszenie jej źródełka do cna.
I już jedziemy. Ogólnie taka ciekawostka, prawie żadnych upraw w ciągu całej podróży przez Włochy nie zaobserwowałem. Jedyne krzaczory jakie były to jabłonki. Skąd więc bierze się Włoskie wino? Ze zbórz tylko kukurydza była.
Klasycznie, robię serię zdjęć z samochodu. Tym razem z wykorzystaniem telefonu komórkowego, bo i tak większość to syf wychodzi ;-)
Dla oszczędności jedziemy drogą równolegle idącą do autostrady.
Przez co widoki są całkiem niezłe.
Ruch na takich drogach chyba większy niż na autostradzie.
Ale w zdjęciowaniu mi to nie przeszkadza.
Dlatego duuuużo porobiłem tego dnia.
Szczególnie, że podjeżdżaliśmy pod Bernardów.
Pierdylion pińcetny wodospad, ale niech ma fotkę :)
Góra za górą i tak aż po horyzont.
Zamczysk też nie brakło tego dnia.
Niestety ze względu na krętość drogi i tempo nie było mi łatwo cokolwiek uchwycić.
Włosi jednak coś uprawiają... pewnie jabłka :)
Nagrodą dla wytrwałych którzy przejrzeli te wszystkie zdjęcia jest.......
Monte Bianco - góra gór. Jej ogrom i monumentalność budzą grozę. Trzeba przyznać, że ten kolos coś w sobie ma. Mimo stosunkowo delikatnie brzmiącej nazwy widać tutaj taką siłę, że strach podejść. Nie wiem jakim trzeba być szaleńcem, żeby przekopać pod takim gigantem tunel.
Podjazd na Bernarda całkiem fajny. Sama przełęcz już taka sobie. Tomkowi było zimno, ja się jakoś trzymałem :)
I sam Benek na przełęczy.
Od Benka czeka nas jeszcze sporo zjazdu. Robi się ciemno a jeszcze nie mamy pojęcia gdzie będziemy spać. Nie chcę znowu w aucie, potrzebuję snu.
Miasteczko Seez, w którego okolicy mamy się rozbić i z którego okolicy jutro startujemy.
Jeździliśmy sobie przez chwilę po okolicy. Wszędzie domy, zero znaków hostel czy kemping. Wjechaliśmy w jakąś drogę cieniej oznaczoną na nawigacji. Pech chciał, że ciągle z jednej strony drogi była ściana a z drugiej urwisko... Jedziemy nią po ciemku, nie ma nawet gdzie zawrócić, gdy wtem... docieramy do czyjegoś domu xD Zawracamy i wracamy do miasta. Po chwili namysłu jedziemy w stronę jutrzejszego startu. Główna droga schodzi do dolinki i zaczynają pojawiać się łączki. Wreszcie znajdujemy jedną, która ma parę drzewek oddzielających ją choć częściowo od drogi. Nic lepszego nie znajdziemy. Znowu trzeba rozbić namiot po ciemku, idzie jednak zdecydowanie szybciej. Kolacja i w kime.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Noc w namiocie - wreszcie się wyspałem. Namiot się sprawdził, nie zbiera nic a nic pary wodnej, wszelka woda zostaje na tropiku. W nocy jedynie przejeżdżające zupełnie w pobliżu pociągi parę razy mnie obudziły. Raz też jakiś motocyklista. Ogólnie dźwiękowo miejsce wypadało tragicznie, sam bałbym się tam nawet odlać po ciemku.
Podjeżdżamy pare metrów od miejsca noclegowego na punkt widokowy pod kościołem w Ameno. Faktycznie niezłe widoki. Możemy sobie pooglądać jeziorko które będziemy objeżdżać a także dalsze widoczki.
Po powrocie już tej białej górki nie było widać, a szkoda.
Pierwszy kontakt z brzegiem Lago D'Orta.
W zdjęciach luka, dojechaliśmy na przeciwległy brzeg. W tle widać wysepkę i półwysep na jeziorze. Jakby się dobrze przyjrzeć to może i żółty kościółek w Ameno się wypatrzy.
Po drodze kolejna przygoda z włoskim angielskim. Tym razem ja pytam jakiegoś młodego włocha o drogę. Na moje "You speak english?" macha ręką, co zapewne ma oznaczać dominujące w tych rejonach "a little bit". Pytam więc "Is this a way around a lake?"... no i pytanie przerosło możliwości chłopaka, nie rozumie ani słowa "lake" ani "around". Ostatecznie metodą migową domyślam się, że around=rotunda, lake=lago, więc dochodzimy metodą migowo włoską do pytania gdzie dłoń to lago i pokazuję kółko dookoła... skąd on tą rotundę wziął, intorno to dookoła jak mi teraz podpowiada translate.google... W każdym razie pal go licho, aqua lago rotunda jedzta chłopy i nie wracajta... No i pojechaliśmy. Mocny podjazd był, ale za to potem źródełko swiętej wody. Następnie znalazłem też jabłka. Zielone, jeszcze nie całkiem dojrzałe, kwaskowe, takie lubię, więc 3 zabrałem i czerwone, słodziutkie, pyszniutkie, 4 wziąłem ^^ Włoska ziemia ponownie karmi i poi polskie dzieci. Trasa którą podjechaliśmy była w zasadzie przejezdna, pełno było na niej znaków MTB ->. Ale my nie mtb. Na slickach nie ma kontroli wystarczającej, no i opony już po pierwszych dniach poprzecinane wszędzie...
Nie było łatwo znaleźć jakiegoś zejścia nad wodę, które nie byłoby zabramowane, zabunkrowane i opatrzone tabliczką "private".
Postanowiliśmy więc przejąć jedną z prywatnych plaż. Przerzuciliśmy rowery przez żywopłot obok bramy, zeszliśmy nad wodę i chlup. Mały piknik sobie zrobiliśmy. Było to niesamowicie regenerujące.
Zaburzę nieco chronologię teraz - tak wyglądał nasz półwysep na jeziorze D'Orta z góry. Postanowiliśmy go pozwiedzać, bo do auta zostało niewiele, a do tego pod górę niestety.
W sercu półwyspu jest wzniesienie - Sacro Monte di Orta - a tam jakiś klasztor obronny czy coś. W każdym razie ładne budyneczki było z niego widać. Niestety większość nie nadawała się do fotografowania, bo za drzewiorami, które ciężko byłoby występlować ;-) A tutaj całkiem ciekawie udało się uchwycić. Straciłem przez to zjaździk, ale co tam, większe zjaździki już były.
Dróżka idzie jednak dalej. Widać z niej także wysepkę i pewnie miejsce z którego wcześniej się fotografowaliśmy po drugiej stronie jeziorka.
Okazuje się, że poza sferą sacrum jest na półwyspie i profanum. Przejeżdżamy przez miasteczko Orta San Giulio (a dokładniej jego część jeśli się nie mylę, bo miało ono część także poza półwyspem).
Może być ciężko w to uwierzyć, ale przez zrobieniem tej fotki musieliśmy przepuścić samochód jadący do końca tej ścieżki, gdzie kończyła się część totalnie turystyczna a zaczynała bardziej normalna.
Przed tym miejscem stał znak zakazu wjazdu... No cóż, przyjęliśmy że zapomnieli powiesić tabliczkę "Nie dotyczy" z rysunkiem rowerka ^^ W każdym razie fenomenalna jazda nabrzeżem była.
Potem jeszcze tylko podjazd do auta i możemy jechać. Tego dnia w planie mamy opuszczenie Włoch. Włochy zaczęły się bardzo grubo, potem bardzo deszczowo, ale na pożegnanie pokazały się z prawdziwie pięknej strony.
Przed odjazdem staram się nabrać swiętej wody z Ameno. Niestety osuszyłem im kranik pod kościołem napełniając jedną 1.5 litrową butelkę :/ Dobrze, że nie było faceta, który rano czyścił parking po jednym papierku i nas uważnie obserwował. Pewnie by mnie skasował za zużycie świętej wody i wysuszenie jej źródełka do cna.
I już jedziemy. Ogólnie taka ciekawostka, prawie żadnych upraw w ciągu całej podróży przez Włochy nie zaobserwowałem. Jedyne krzaczory jakie były to jabłonki. Skąd więc bierze się Włoskie wino? Ze zbórz tylko kukurydza była.
Klasycznie, robię serię zdjęć z samochodu. Tym razem z wykorzystaniem telefonu komórkowego, bo i tak większość to syf wychodzi ;-)
Dla oszczędności jedziemy drogą równolegle idącą do autostrady.
Przez co widoki są całkiem niezłe.
Ruch na takich drogach chyba większy niż na autostradzie.
Ale w zdjęciowaniu mi to nie przeszkadza.
Dlatego duuuużo porobiłem tego dnia.
Szczególnie, że podjeżdżaliśmy pod Bernardów.
Pierdylion pińcetny wodospad, ale niech ma fotkę :)
Góra za górą i tak aż po horyzont.
Zamczysk też nie brakło tego dnia.
Niestety ze względu na krętość drogi i tempo nie było mi łatwo cokolwiek uchwycić.
Włosi jednak coś uprawiają... pewnie jabłka :)
Nagrodą dla wytrwałych którzy przejrzeli te wszystkie zdjęcia jest.......
Monte Bianco - góra gór. Jej ogrom i monumentalność budzą grozę. Trzeba przyznać, że ten kolos coś w sobie ma. Mimo stosunkowo delikatnie brzmiącej nazwy widać tutaj taką siłę, że strach podejść. Nie wiem jakim trzeba być szaleńcem, żeby przekopać pod takim gigantem tunel.
Podjazd na Bernarda całkiem fajny. Sama przełęcz już taka sobie. Tomkowi było zimno, ja się jakoś trzymałem :)
I sam Benek na przełęczy.
Od Benka czeka nas jeszcze sporo zjazdu. Robi się ciemno a jeszcze nie mamy pojęcia gdzie będziemy spać. Nie chcę znowu w aucie, potrzebuję snu.
Miasteczko Seez, w którego okolicy mamy się rozbić i z którego okolicy jutro startujemy.
Jeździliśmy sobie przez chwilę po okolicy. Wszędzie domy, zero znaków hostel czy kemping. Wjechaliśmy w jakąś drogę cieniej oznaczoną na nawigacji. Pech chciał, że ciągle z jednej strony drogi była ściana a z drugiej urwisko... Jedziemy nią po ciemku, nie ma nawet gdzie zawrócić, gdy wtem... docieramy do czyjegoś domu xD Zawracamy i wracamy do miasta. Po chwili namysłu jedziemy w stronę jutrzejszego startu. Główna droga schodzi do dolinki i zaczynają pojawiać się łączki. Wreszcie znajdujemy jedną, która ma parę drzewek oddzielających ją choć częściowo od drogi. Nic lepszego nie znajdziemy. Znowu trzeba rozbić namiot po ciemku, idzie jednak zdecydowanie szybciej. Kolacja i w kime.
Alpy 2011 -03- Szwajcarski Raj - Lago Lugano
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 51.76 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:04 | km/h: | 16.88 |
Pr. maks.: | 61.64 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1588m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Pobudka, śniadanie i jedziemy gdzieś poszukać dobrego miejsca na start.
Widoczki z auta nastrajają pozytywnie. Po Stelvio pogoda zdecydowanie się poprawiła.
Miasteczka poprzyklejane do gór. Zapewne przepełnione wąskimi uliczkami bez chodników z zaparkowanymi wszędzie autami. Tak, ze nieraz nie wiadomo jak w ogóle ktoś wpadł na pomysł, ze tam można zaparkować.
Kiedyś pewien włoch popatrzył na takie miasteczko i wybudował pierwszy wieżowiec.
Nie ma chodników, nie ma miejsc parkingowych a na drodze między budynkami ledwo mijają się dwa samochody osobowe.
Taak, ładnie, ładnie ^^
Nie było łatwo, ale i nam udało się znaleźć jakieś miejsce gdzie dało się zaparkować nie wykorzystując umiejętności jakich uczy włoska szkoły jazdy. Zaparkowaliśmy w Argegno.
Warto tutaj wspomnieć, że tego dnia, byłem świadkiem najważniejszej lekcji włoskiej szkoły jazdy. Siedzę sobie na parkingu popijając herbatkę a tutaj podjeżdża włoch. Jeden z takich bardziej włoskich włochów jakich się widuje, podobny troche do... coś jakby połącznie Mario Mario z Luigi Mario, ani to wysoki ani to niski, ano to gruby ani to chudy... ale włosy miał jak oni. W każdym razie wparowuje na parking, wybiera jedyne wolne miejsce wjeżdża, odbija się przodem samochodu od ściany na jakieś 20 cm i auto staje. Koleś wysiada i idzie do sklepu jakby nic dziwnego się nie stało... No cóż, teraz troche lepiej rozumiem skąd tak dziwnie zaparkowane auta widujemy, włosi po prostu parkują podobnie do Ace Ventury ;-)
Wyjazd zaczyna się pod górkę. Do tego jednak już przywykłem. Mamy drobne kłopoty nawigacyjne w jednej z miejscowości po drodze. Ale jakoś wracamy na szlak. Trochę ludzi jeździ, miła odmiana po poprzednich dniach, kiedy ani żywej duszy nie mijaliśmy.
Totalnie prześwietna trasa zaczyna się w pobliżu Szwajcarii. Szwajcaria to kraj gdzie trawa jest zieleńsza, serpentyny szybsze i bardziej strome, asfalt gładszy, powietrze czystsze, woda bardziej i słońce jakoś tak radośniej świeci.
Najlepsze serpentyny są w Szwajcarii.
Stąd robione to zdjęcie było.
A tamto stąd ;-)
Nikt nie wie dlaczego, ale szwajcarzy dodatkowo upiększają swój piękny kraj kwiatkami.
A energię czerpią z paneli słonecznych.
Zjazdy do miasteczka są jeszcze bardziej zjazdowe niż gdziekolwiek indziej.
Wąskie i strome, niesamowicie klimatyczne uliczki w Szwajcarii są węższe, stromsze i jeszcze bardziej klimatyczne niż gdziekolwiek indziej.
A woda niezdatna do spożycia ze szwajcarskich przydrożnych kraników jest jeszcze smaczniejsza niż jakakolwiek inna woda niezdatna do spozycia.
W Szwajcarii dróżki bez chodników są jeszcze bardziej bez chodników!
Podobno to Monte San Salvatore jak odkrywa przed czytelnikami Tomek... dla mnie to kolejna bardziej górska góra niż gdziekolwiek indziej.
Jeziora są bardziej jeziorowe. A zdjęcia wychodzą lepsze. Oto właśnie Lago Lugano, które celem dzisiejszego dnia jest.
Dzisiaj mieliśmy odpoczywać, ale Tomek postanowił poćwiczyć do triathlonu i przepłynął sobie jeziorko. Trening w Szwajcarii jest pewnie bardziej treningowy. Ja tylko nogi pomoczyłem, bo woda była bardziej mokra.
Kiedy zaczęliśmy wracać to troszkę zaczęło kropić. W sumie dobrze, bo przynajmniej mam fotkę z tym miejscem. Górki w tle, za jeziorkiem działały na mnie hipnotycznie. Na zdjęciu wyglądają przeciętnie, ale to był na prawdę niesamowity widok.
I wracamy, niestety grawitacja w Szwajcarii działa tak samo jak na całym świecie. W sumie to może na szczęście działa jak na całym świecie, bo inaczej moglibyśmy nie dać rady wrócić.
Na powrocie łapie nas burza, którą przeczekujemy pod daszkiem tego kościółka.
Jako, że była chwila postoju to mogłem się pobawić w fotografa, taką oto symetrię wypatrzyłem i uwieczniłem. Niestety brakło mi szerokości obiektywu i możliwości matrycy, niebo przepalone a do zamknięcia figur paruset metrów brakuje...
Skracamy drogę powrotną, Włochy przestały być piękne po zapoznaniu się ze Szwajcarią ;-) jedziemy dalej, na kolejny etap wyprawy. Kolejne jeziorka, ale dojazd biegnie jakoś jakby zupełnie po płaskim... całe szczęście (bo płaskiego to jednak mam masę w domu) końcówka już na pagórkach. Szukamy intensywnie miejsca gdzie by można rozbić namiot, bo pierwszy raz dojeżdżamy pod cel jak jeszcze coś widać. Ostatecznie i tak robi się ciemno, ale znajdujemy całkiem ciekawe miejsce na rozbicie namiotu. Kiedy szwędam się z czołówką, a obok Tomek przyświeca jeszcze moją przednią lampką. Kiedy uczę się rozbijać namiot kupiony w dniu wyjazdu po ciemku... właśnie wtedy nadleżdża patrol policji i świeci sobie szperaczem po łączce. Trafia na nas, my stajemy jak pieski preriowe i lampimy się w światło szperacza... mija tam parenaście sekund, które dla mnie trwało godzinę i... patrol odjeżdża jakby nic się nie stało :) Jednak dobrze wyczytałem w sieci, że dziki namiot jest olewany przez karabinieri.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Pobudka, śniadanie i jedziemy gdzieś poszukać dobrego miejsca na start.
Widoczki z auta nastrajają pozytywnie. Po Stelvio pogoda zdecydowanie się poprawiła.
Miasteczka poprzyklejane do gór. Zapewne przepełnione wąskimi uliczkami bez chodników z zaparkowanymi wszędzie autami. Tak, ze nieraz nie wiadomo jak w ogóle ktoś wpadł na pomysł, ze tam można zaparkować.
Kiedyś pewien włoch popatrzył na takie miasteczko i wybudował pierwszy wieżowiec.
Nie ma chodników, nie ma miejsc parkingowych a na drodze między budynkami ledwo mijają się dwa samochody osobowe.
Taak, ładnie, ładnie ^^
Nie było łatwo, ale i nam udało się znaleźć jakieś miejsce gdzie dało się zaparkować nie wykorzystując umiejętności jakich uczy włoska szkoły jazdy. Zaparkowaliśmy w Argegno.
Warto tutaj wspomnieć, że tego dnia, byłem świadkiem najważniejszej lekcji włoskiej szkoły jazdy. Siedzę sobie na parkingu popijając herbatkę a tutaj podjeżdża włoch. Jeden z takich bardziej włoskich włochów jakich się widuje, podobny troche do... coś jakby połącznie Mario Mario z Luigi Mario, ani to wysoki ani to niski, ano to gruby ani to chudy... ale włosy miał jak oni. W każdym razie wparowuje na parking, wybiera jedyne wolne miejsce wjeżdża, odbija się przodem samochodu od ściany na jakieś 20 cm i auto staje. Koleś wysiada i idzie do sklepu jakby nic dziwnego się nie stało... No cóż, teraz troche lepiej rozumiem skąd tak dziwnie zaparkowane auta widujemy, włosi po prostu parkują podobnie do Ace Ventury ;-)
Wyjazd zaczyna się pod górkę. Do tego jednak już przywykłem. Mamy drobne kłopoty nawigacyjne w jednej z miejscowości po drodze. Ale jakoś wracamy na szlak. Trochę ludzi jeździ, miła odmiana po poprzednich dniach, kiedy ani żywej duszy nie mijaliśmy.
Totalnie prześwietna trasa zaczyna się w pobliżu Szwajcarii. Szwajcaria to kraj gdzie trawa jest zieleńsza, serpentyny szybsze i bardziej strome, asfalt gładszy, powietrze czystsze, woda bardziej i słońce jakoś tak radośniej świeci.
Najlepsze serpentyny są w Szwajcarii.
Stąd robione to zdjęcie było.
A tamto stąd ;-)
Nikt nie wie dlaczego, ale szwajcarzy dodatkowo upiększają swój piękny kraj kwiatkami.
A energię czerpią z paneli słonecznych.
Zjazdy do miasteczka są jeszcze bardziej zjazdowe niż gdziekolwiek indziej.
Wąskie i strome, niesamowicie klimatyczne uliczki w Szwajcarii są węższe, stromsze i jeszcze bardziej klimatyczne niż gdziekolwiek indziej.
A woda niezdatna do spożycia ze szwajcarskich przydrożnych kraników jest jeszcze smaczniejsza niż jakakolwiek inna woda niezdatna do spozycia.
W Szwajcarii dróżki bez chodników są jeszcze bardziej bez chodników!
Podobno to Monte San Salvatore jak odkrywa przed czytelnikami Tomek... dla mnie to kolejna bardziej górska góra niż gdziekolwiek indziej.
Jeziora są bardziej jeziorowe. A zdjęcia wychodzą lepsze. Oto właśnie Lago Lugano, które celem dzisiejszego dnia jest.
Dzisiaj mieliśmy odpoczywać, ale Tomek postanowił poćwiczyć do triathlonu i przepłynął sobie jeziorko. Trening w Szwajcarii jest pewnie bardziej treningowy. Ja tylko nogi pomoczyłem, bo woda była bardziej mokra.
Kiedy zaczęliśmy wracać to troszkę zaczęło kropić. W sumie dobrze, bo przynajmniej mam fotkę z tym miejscem. Górki w tle, za jeziorkiem działały na mnie hipnotycznie. Na zdjęciu wyglądają przeciętnie, ale to był na prawdę niesamowity widok.
I wracamy, niestety grawitacja w Szwajcarii działa tak samo jak na całym świecie. W sumie to może na szczęście działa jak na całym świecie, bo inaczej moglibyśmy nie dać rady wrócić.
Na powrocie łapie nas burza, którą przeczekujemy pod daszkiem tego kościółka.
Jako, że była chwila postoju to mogłem się pobawić w fotografa, taką oto symetrię wypatrzyłem i uwieczniłem. Niestety brakło mi szerokości obiektywu i możliwości matrycy, niebo przepalone a do zamknięcia figur paruset metrów brakuje...
Skracamy drogę powrotną, Włochy przestały być piękne po zapoznaniu się ze Szwajcarią ;-) jedziemy dalej, na kolejny etap wyprawy. Kolejne jeziorka, ale dojazd biegnie jakoś jakby zupełnie po płaskim... całe szczęście (bo płaskiego to jednak mam masę w domu) końcówka już na pagórkach. Szukamy intensywnie miejsca gdzie by można rozbić namiot, bo pierwszy raz dojeżdżamy pod cel jak jeszcze coś widać. Ostatecznie i tak robi się ciemno, ale znajdujemy całkiem ciekawe miejsce na rozbicie namiotu. Kiedy szwędam się z czołówką, a obok Tomek przyświeca jeszcze moją przednią lampką. Kiedy uczę się rozbijać namiot kupiony w dniu wyjazdu po ciemku... właśnie wtedy nadleżdża patrol policji i świeci sobie szperaczem po łączce. Trafia na nas, my stajemy jak pieski preriowe i lampimy się w światło szperacza... mija tam parenaście sekund, które dla mnie trwało godzinę i... patrol odjeżdża jakby nic się nie stało :) Jednak dobrze wyczytałem w sieci, że dziki namiot jest olewany przez karabinieri.
Alpy 2011 -02- Passo dello Stelvio
Niedziela, 7 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 49.62 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:30 | km/h: | 14.18 |
Pr. maks.: | 63.55 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1915m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:
Widok w stronę jedną.
Natomiast w drugą stronę taki:
Widok w stronę drugą.
Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)
Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.
Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.
W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.
Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.
Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.
Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.
Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...
Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.
Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh
Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.
Tutaj powoli zaczynał się podjazd.
I nadal pod górkę.
Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.
Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.
Śnieg w sierpniu - bezcenne.
Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.
Dla odmiany popatrzmy w dół.
Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.
Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.
49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.
Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.
Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.
I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.
Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.
Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)
Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.
Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)
Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:
Widok w stronę jedną.
Natomiast w drugą stronę taki:
Widok w stronę drugą.
Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)
Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.
Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.
W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.
Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.
Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.
Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.
Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...
Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.
Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh
Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.
Tutaj powoli zaczynał się podjazd.
I nadal pod górkę.
Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.
Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.
Śnieg w sierpniu - bezcenne.
Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.
Dla odmiany popatrzmy w dół.
Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.
Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.
49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.
Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.
Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.
I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.
Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.
Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)
Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.
Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)
Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.
Alpy 2011 -01- La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
Sobota, 6 sierpnia 2011 Kategoria dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 118.13 | Km teren: | 7.00 | Czas: | 06:46 | km/h: | 17.46 |
Pr. maks.: | 86.80 | Temperatura: | 23.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 3534m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Staraliśmy się spać gdzieś we Włoszech pomiędzy 4 a 8 rano. Po pobudce okazało się, że niebo jest całe w chmurach i wyprawa może przypominać ostatni wyjazd na Pradziada. Tuż po pobudce zajazd na tankowanie, gdzie spotkało nas coś jakże typowego dla tego regionu:
Tomek: Bondziorno
Kasjer na stacji benzynowej: Bondziorno
T: Do You speak english?
K: Noo
Na doskonałej jakości włoskim oleju napędowym pognaliśmy na start dzisiejszego etapu - Campolongo, dalej zwane Kampaniolo, bo tak nazywaliśmy miasteczko w trakcie jazdy. Parkujemy chyba w centrum wioski. Mamy całkiem niezłe widoczki z parkingu, jest fontanna i potoczek tuż obok. Przebieramy się świecąc tyłkami w centrum miasta i ruszamy.
Pełna gotowość bojowa osiągnięta, ruszamy!
Już po chwili poprawiam jedną ze swoich życiówek, osiągam bez większych problemów 89.9km/h na zjeździe!!! Co prawda jak się potem okazało miałem tego dnia źle ustawiony do rozmiaru koła licznik i musiałem zmodyfikować wskazania, ale osiągnięte 86.8 jest nie mniej okazałym wynikiem :D
Pierwszy raz gdy widzi się na prawdę wysokie góry jest niesamowity, chciałoby się wszystko filmować, bo zdjęcia to za mało. Pierwszy raz gdy jedzie się tymi krętymi ścieżkami, po których jednej stronie jest ściana a po drugiej urwisko, także robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz gdy mija się wodospadziki... To wszystko jest niesamowite, ale potem pojawiają się jeszcze bardziej niesamowite widoki, a kolejny, setny czy dwusetny wodospadzik już nie jest tak wielką atrakcją, musi się czymś wyróżnić. Powyżej wszystko pierwsze, bo z pierwszego dnia. Na 3 fotce orzeł - droga tylko dla orłów. Do tego widać chmurki, wiało grozą, bo jednak wyżej niż Praded mieliśmy wjechać.
Po osiągnięciu prawie 90 kmh musiałem gdzieś chwilkę ochłonąć. Zrobiłem sobie sporą przewagę nad Tomkiem, więc stanąłem na jednej z serpentyn i wyczekiwałem na uchwycenie go. Niestety chciał za dobrze i pojechał na mnie zamiast zjeżdżać normalnie, popsuł mi ujęcie ;-)
Przed wjazdem w tunel.
I już w tunelu. Miały być wszędzie przed nimi zakazy wjazdu, jednak jak się okazało na tych bardziej rowerowo atrakcyjnych trasach zwykle takich zakazów nie było. Z perspektywy kierowcy samochodu powiem, że kiepska sprawa napotkanie rowerzysty w tunelu, szczególnie nieoświetlonego rowerzysty.
Przez całą wyprawę chciałem zrobić zdjęcie jakiegoś akweduktu albo fajnego górskiego mosteczku z kamienia... nie bardzo się udało, jakoś ich brakowało na naszej trasie. Także ten z pierwszego dnia wypadł chyba najlepiej. Tym razem minęliśmy go tylko, ale w drodze powrotnej przejechaliśmy nim.
Już niby wjazd się zaczyna, potem tylko miasteczko i start mocnego podjazdu.
La Porta per L'Inferno w języku włoskim oznacza prawdopodobnie Wrota Piekieł. Nie wiedziałem w co właściwie się pcham. Tuż przy tym znaku był kranik w którym uzupełniłem braki w bidonach i przemyłem umęczoną już twarz.
Dokładnie ten kranik :)
Po chwili spędzonej przy wrotach piekieł nasze uszy usłyszały zaskakujące w tych stronach "dzień dobry". Dopiero wtedy zorientowałem się że nieopodal zaparkowane jest bmw serii x na włoskich blachach. Kierowcą okazała się polka, która stanowczo odradzała nam podążania dalej tą drogą. Stwierdziła, że na zdrowie nam to nie wyjdzie.
Faktycznie, droga ta okazała się niezdrowa. Jak widać na zdjęciu, ktoś leżący obok Tomka zupełnie odparował na skutek nadmiernego ciepła generowanego przez mięśnie podczas ekstremalnego wysiłku. Przy prędkości podjazdu w granicach 5kmh chłodzenie powietrzem po prosty nie wyrabia.
To samo miejsce widok w drugą stronę.
Kolejny przystanek.
Tuż przed szczytem było kilka malutkich, cieniutkich, ciemniutkich i zimniutkich tunelików.
Na szczyt praktycznie równo z nami wdrapały się krowy, motocykliści i trójka rowerzystów prawdopodobnie czeskiego pochodzenia (oceniam po języku, którym się między sobą porozumiewali) a chwilę potem jeszcze jakiś prawdopodobnie włoski dziadzio kolarz i jakaś włoska rodzinka samochodem.
Z krowami stołującymi się na Monte Zoncolan. Te to muszą mieć powera skoro codziennie włażą na szczyt.
Monte Zoncolan 1750 m npm wbite, nowa maksymalna wysokość osiągnięta :)
Tutaj już na szczycie. Zoncolan uznaję obecnie za najtrudniejszy podjazd z jakim miałem do czynienia. Gdyby nie był pokryty asfaltem to pewnie niewiele osób byłoby w stanie pokonać tą drogę pieszo, a co dopiero przejechać na rowerze. W przeciwieństwie do Tomka bardzo chętnie powalczyłbym z nim jeszcze raz. Trochę siara jechać na 24x36, a do tego doszło na podjeździe. Faktycznie, gdybym chciał walczyć na maksa i miał reanimację zapewnioną to spokojnie pociągnałbym te 6kmh na 24x28 przy jeszcze przyzwoitej kadencji. Spokojnie mogłem kręcić 60 obrotów i więcej, co sprawiało że mogłem Tomka (który miał coś pod 40 obrotów za co wielki szacun że w ogóle jechał) odstawiać nie nadwyrężając się zbytnio, szczególnie, ze i tak pot lał się ze mnie strumieniami. Najbardziej mnie wkurza to, ze na końcówce dałem się Tomkowi wyprzedzić, bo według znaków na niebie i ziemii było jeszcze półtora kilometra podjazdu. Okazało się, że jest około 400m i mimo, że zaatakowałem, Tomek spostrzegł to i nie dał się wyprzedzić. No cóż, a miałbym zdobycie szczytu zagwarantowane dzięki przewadze sprzętowej :) A tak jedyny szczyt na którym to ja miałem przewagę sprzętową umknął mi sprzed nosa. Przynajmniej czasowo podjazd mam wygrany, bo podjechałem w 1:15 (czas podjazdu z postojami 1:42)
Zjazd przedstawiał to, co chyba każdy kolejny, na odcinkach z zakrętami mam przewagę hamulców, dokręcam już w zakręcie i wyhamowuję na ostatnią chwilę. Dłuższe proste wygrywa Tomek, który po prostu kładzie się i rower sam jedzie. Mimo przewagi w postaci wagi przegrywam na tym polu niemiłosiernie, szczególnie jak już dokręcanie nic nie daje. Zjazdy za szybkie żeby robić jakiekolwiek zdjęcia, dlatego przerwa w fotorelacji na jakieś kilkanaście kilometrów ;-) Ogólnie jakby naprostować im te wszystkie serpentyny to leciałoby się 100 albo i więcej na godzinę. A tak trzeba co chwila hamować i przyspieszać. Dobrze chociaż że na Zoncolanie nie było za wiele samochodów.
Jak już wspomniałem wcześniej, na mostek wjechaliśmy troszkę później, ten moment nastał właśnie teraz :)
Jedną z wad Włoch jest to, że nie ma tam sklepów. Jeśli już są to zamknięte i właściwie nie wiadomo kiedy były otwarte. Dlatego też taka rzecz jak woda nie jest tam rzeczą o której zdobycie jest szczególnie łatwo. Podjazd na Zoncolan wycisnął z nas sporo wody, dlatego też ta sadzawka stojąca przy drodze okazała się wodą zycia.
Okropecznie mi się podobają te galerie czy tam półtunele czy jakkolwiek to nazwać. Kojarzą mi się z grą Need For Speed ;-) W każdym razie sporo ich było i często starałem się je fotografować.
Kwintesencja włoskiego miasteczka - cieniutka dróżka, przyklejone do niej budynki, całkowity brak chodnika a do tego często drzwi otwierające się na zewnątrz xD
Jeden z wielu widoków dla których na prawdę warto pokonywać te wszystkie górki.
Kolejny niespecjalnie okazały mostek, nad niespecjalnie okazałą rzeczką. Ale dobrze, że był.
Bo nie zawsze mostki były i czasem trzeba było przejechać przez bród.
Ajjj, brodziło się :)
Bo może jeszcze nie wiecie, ale z drugiej wysokości dzisiaj, nazywanej Forcella di Lavardet (1542mnpm) zjeżdżaliśmy szutrówką, czasem nawet kamieniówką.
Były momenty w których na prawdę żałowałem że nie ubrałem grubych bucików blurejowi.
Jednak było warto, bo dzięki niej dojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc wyprawy. Otoczeni przez wspaniały góry, prześwietne serpentyny pod nami, widoczek na dolinkę przed nami. Miodnie.
Mostek i dolinka.
I ja :)
Żeby było słitaśniej ^^
Między innymi o takich widokach mówię.
I takich.
Profil dzisiejszej trasy.
Profil samego Zoncolana
Trailer mrożącego krew w żyłach filmu ze zjazdu po serpentynach autorstwa platona z bikestats.
Film dokumentalny opisujący zjazd po serpentynach mojego autorstwa. Nagrywane w większości w nowatorskiej w tego typu produkcjach perspektywy kierownicy roweru górskiego. takie rozwiązanie zapewnia niesamowitą perspektywę, można poczuć te delikatne ruchy dłoni zaciskającej palce na klamkach hamulca.
Pogoda wyśmienicie dopisała. Chmury jedynie postraszyły. A chwilowe opady jakie nas spotkały dały jakże potrzebne ochłodzenie. Ogólnie po tym dniu można było spokojnie wracać do Polski - i tak byłoby co opowiadać na wiele kolejnych dni :)
Po wszystkim zajechaliśmy do Kampaniolo. Było już późno, więc zjedliśmy coś gotując na wodzie z fontanny oraz umyliśmy się korzystając z także fontannowej wody nalanej do miski. Spanie w aucie, nie wybieraliśmy się nawet na poszukiwania miejsca na namiot, po ciemku nie chciałem go rozbijać. Tym razem jednak przerzuciliśmy nasz dobytek na przednie siedzenia i spaliśmy na tyle. Właśnie, spaliśmy, bo udało mi się jednak coś przespać. Jednak lepsza pozycja i zmęczenie robią swoje.
Pierwszy dzień wyprawy i mam ustawione 3 życiówki:
1. największa osiągnięta na rowerze prędkość pobita o 11km/h - 86.8 km/h
2. największa wysokość na jaką wspiąłem się na rowerze, prędzej Praded 1491 m npm - obecnie Monte Zoncolan 1750 m npm
3. największe przewyższenie zrobione jednego dnia, wcześniej Dlouhé Stráně + Pradziad 3290 m - obecnie Monte Zoncolan (1750m) i Forcella di Lavardet (1542m) 3534 m
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Staraliśmy się spać gdzieś we Włoszech pomiędzy 4 a 8 rano. Po pobudce okazało się, że niebo jest całe w chmurach i wyprawa może przypominać ostatni wyjazd na Pradziada. Tuż po pobudce zajazd na tankowanie, gdzie spotkało nas coś jakże typowego dla tego regionu:
Tomek: Bondziorno
Kasjer na stacji benzynowej: Bondziorno
T: Do You speak english?
K: Noo
Na doskonałej jakości włoskim oleju napędowym pognaliśmy na start dzisiejszego etapu - Campolongo, dalej zwane Kampaniolo, bo tak nazywaliśmy miasteczko w trakcie jazdy. Parkujemy chyba w centrum wioski. Mamy całkiem niezłe widoczki z parkingu, jest fontanna i potoczek tuż obok. Przebieramy się świecąc tyłkami w centrum miasta i ruszamy.
Pełna gotowość bojowa osiągnięta, ruszamy!
Już po chwili poprawiam jedną ze swoich życiówek, osiągam bez większych problemów 89.9km/h na zjeździe!!! Co prawda jak się potem okazało miałem tego dnia źle ustawiony do rozmiaru koła licznik i musiałem zmodyfikować wskazania, ale osiągnięte 86.8 jest nie mniej okazałym wynikiem :D
Pierwszy raz gdy widzi się na prawdę wysokie góry jest niesamowity, chciałoby się wszystko filmować, bo zdjęcia to za mało. Pierwszy raz gdy jedzie się tymi krętymi ścieżkami, po których jednej stronie jest ściana a po drugiej urwisko, także robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz gdy mija się wodospadziki... To wszystko jest niesamowite, ale potem pojawiają się jeszcze bardziej niesamowite widoki, a kolejny, setny czy dwusetny wodospadzik już nie jest tak wielką atrakcją, musi się czymś wyróżnić. Powyżej wszystko pierwsze, bo z pierwszego dnia. Na 3 fotce orzeł - droga tylko dla orłów. Do tego widać chmurki, wiało grozą, bo jednak wyżej niż Praded mieliśmy wjechać.
Po osiągnięciu prawie 90 kmh musiałem gdzieś chwilkę ochłonąć. Zrobiłem sobie sporą przewagę nad Tomkiem, więc stanąłem na jednej z serpentyn i wyczekiwałem na uchwycenie go. Niestety chciał za dobrze i pojechał na mnie zamiast zjeżdżać normalnie, popsuł mi ujęcie ;-)
Przed wjazdem w tunel.
I już w tunelu. Miały być wszędzie przed nimi zakazy wjazdu, jednak jak się okazało na tych bardziej rowerowo atrakcyjnych trasach zwykle takich zakazów nie było. Z perspektywy kierowcy samochodu powiem, że kiepska sprawa napotkanie rowerzysty w tunelu, szczególnie nieoświetlonego rowerzysty.
Przez całą wyprawę chciałem zrobić zdjęcie jakiegoś akweduktu albo fajnego górskiego mosteczku z kamienia... nie bardzo się udało, jakoś ich brakowało na naszej trasie. Także ten z pierwszego dnia wypadł chyba najlepiej. Tym razem minęliśmy go tylko, ale w drodze powrotnej przejechaliśmy nim.
Już niby wjazd się zaczyna, potem tylko miasteczko i start mocnego podjazdu.
La Porta per L'Inferno w języku włoskim oznacza prawdopodobnie Wrota Piekieł. Nie wiedziałem w co właściwie się pcham. Tuż przy tym znaku był kranik w którym uzupełniłem braki w bidonach i przemyłem umęczoną już twarz.
Dokładnie ten kranik :)
Po chwili spędzonej przy wrotach piekieł nasze uszy usłyszały zaskakujące w tych stronach "dzień dobry". Dopiero wtedy zorientowałem się że nieopodal zaparkowane jest bmw serii x na włoskich blachach. Kierowcą okazała się polka, która stanowczo odradzała nam podążania dalej tą drogą. Stwierdziła, że na zdrowie nam to nie wyjdzie.
Faktycznie, droga ta okazała się niezdrowa. Jak widać na zdjęciu, ktoś leżący obok Tomka zupełnie odparował na skutek nadmiernego ciepła generowanego przez mięśnie podczas ekstremalnego wysiłku. Przy prędkości podjazdu w granicach 5kmh chłodzenie powietrzem po prosty nie wyrabia.
To samo miejsce widok w drugą stronę.
Kolejny przystanek.
Tuż przed szczytem było kilka malutkich, cieniutkich, ciemniutkich i zimniutkich tunelików.
Na szczyt praktycznie równo z nami wdrapały się krowy, motocykliści i trójka rowerzystów prawdopodobnie czeskiego pochodzenia (oceniam po języku, którym się między sobą porozumiewali) a chwilę potem jeszcze jakiś prawdopodobnie włoski dziadzio kolarz i jakaś włoska rodzinka samochodem.
Z krowami stołującymi się na Monte Zoncolan. Te to muszą mieć powera skoro codziennie włażą na szczyt.
Monte Zoncolan 1750 m npm wbite, nowa maksymalna wysokość osiągnięta :)
Tutaj już na szczycie. Zoncolan uznaję obecnie za najtrudniejszy podjazd z jakim miałem do czynienia. Gdyby nie był pokryty asfaltem to pewnie niewiele osób byłoby w stanie pokonać tą drogę pieszo, a co dopiero przejechać na rowerze. W przeciwieństwie do Tomka bardzo chętnie powalczyłbym z nim jeszcze raz. Trochę siara jechać na 24x36, a do tego doszło na podjeździe. Faktycznie, gdybym chciał walczyć na maksa i miał reanimację zapewnioną to spokojnie pociągnałbym te 6kmh na 24x28 przy jeszcze przyzwoitej kadencji. Spokojnie mogłem kręcić 60 obrotów i więcej, co sprawiało że mogłem Tomka (który miał coś pod 40 obrotów za co wielki szacun że w ogóle jechał) odstawiać nie nadwyrężając się zbytnio, szczególnie, ze i tak pot lał się ze mnie strumieniami. Najbardziej mnie wkurza to, ze na końcówce dałem się Tomkowi wyprzedzić, bo według znaków na niebie i ziemii było jeszcze półtora kilometra podjazdu. Okazało się, że jest około 400m i mimo, że zaatakowałem, Tomek spostrzegł to i nie dał się wyprzedzić. No cóż, a miałbym zdobycie szczytu zagwarantowane dzięki przewadze sprzętowej :) A tak jedyny szczyt na którym to ja miałem przewagę sprzętową umknął mi sprzed nosa. Przynajmniej czasowo podjazd mam wygrany, bo podjechałem w 1:15 (czas podjazdu z postojami 1:42)
Zjazd przedstawiał to, co chyba każdy kolejny, na odcinkach z zakrętami mam przewagę hamulców, dokręcam już w zakręcie i wyhamowuję na ostatnią chwilę. Dłuższe proste wygrywa Tomek, który po prostu kładzie się i rower sam jedzie. Mimo przewagi w postaci wagi przegrywam na tym polu niemiłosiernie, szczególnie jak już dokręcanie nic nie daje. Zjazdy za szybkie żeby robić jakiekolwiek zdjęcia, dlatego przerwa w fotorelacji na jakieś kilkanaście kilometrów ;-) Ogólnie jakby naprostować im te wszystkie serpentyny to leciałoby się 100 albo i więcej na godzinę. A tak trzeba co chwila hamować i przyspieszać. Dobrze chociaż że na Zoncolanie nie było za wiele samochodów.
Jak już wspomniałem wcześniej, na mostek wjechaliśmy troszkę później, ten moment nastał właśnie teraz :)
Jedną z wad Włoch jest to, że nie ma tam sklepów. Jeśli już są to zamknięte i właściwie nie wiadomo kiedy były otwarte. Dlatego też taka rzecz jak woda nie jest tam rzeczą o której zdobycie jest szczególnie łatwo. Podjazd na Zoncolan wycisnął z nas sporo wody, dlatego też ta sadzawka stojąca przy drodze okazała się wodą zycia.
Okropecznie mi się podobają te galerie czy tam półtunele czy jakkolwiek to nazwać. Kojarzą mi się z grą Need For Speed ;-) W każdym razie sporo ich było i często starałem się je fotografować.
Kwintesencja włoskiego miasteczka - cieniutka dróżka, przyklejone do niej budynki, całkowity brak chodnika a do tego często drzwi otwierające się na zewnątrz xD
Jeden z wielu widoków dla których na prawdę warto pokonywać te wszystkie górki.
Kolejny niespecjalnie okazały mostek, nad niespecjalnie okazałą rzeczką. Ale dobrze, że był.
Bo nie zawsze mostki były i czasem trzeba było przejechać przez bród.
Ajjj, brodziło się :)
Bo może jeszcze nie wiecie, ale z drugiej wysokości dzisiaj, nazywanej Forcella di Lavardet (1542mnpm) zjeżdżaliśmy szutrówką, czasem nawet kamieniówką.
Były momenty w których na prawdę żałowałem że nie ubrałem grubych bucików blurejowi.
Jednak było warto, bo dzięki niej dojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc wyprawy. Otoczeni przez wspaniały góry, prześwietne serpentyny pod nami, widoczek na dolinkę przed nami. Miodnie.
Mostek i dolinka.
I ja :)
Żeby było słitaśniej ^^
Między innymi o takich widokach mówię.
I takich.
Profil dzisiejszej trasy.
Profil samego Zoncolana
Trailer mrożącego krew w żyłach filmu ze zjazdu po serpentynach autorstwa platona z bikestats.
Film dokumentalny opisujący zjazd po serpentynach mojego autorstwa. Nagrywane w większości w nowatorskiej w tego typu produkcjach perspektywy kierownicy roweru górskiego. takie rozwiązanie zapewnia niesamowitą perspektywę, można poczuć te delikatne ruchy dłoni zaciskającej palce na klamkach hamulca.
Pogoda wyśmienicie dopisała. Chmury jedynie postraszyły. A chwilowe opady jakie nas spotkały dały jakże potrzebne ochłodzenie. Ogólnie po tym dniu można było spokojnie wracać do Polski - i tak byłoby co opowiadać na wiele kolejnych dni :)
Po wszystkim zajechaliśmy do Kampaniolo. Było już późno, więc zjedliśmy coś gotując na wodzie z fontanny oraz umyliśmy się korzystając z także fontannowej wody nalanej do miski. Spanie w aucie, nie wybieraliśmy się nawet na poszukiwania miejsca na namiot, po ciemku nie chciałem go rozbijać. Tym razem jednak przerzuciliśmy nasz dobytek na przednie siedzenia i spaliśmy na tyle. Właśnie, spaliśmy, bo udało mi się jednak coś przespać. Jednak lepsza pozycja i zmęczenie robią swoje.
Pierwszy dzień wyprawy i mam ustawione 3 życiówki:
1. największa osiągnięta na rowerze prędkość pobita o 11km/h - 86.8 km/h
2. największa wysokość na jaką wspiąłem się na rowerze, prędzej Praded 1491 m npm - obecnie Monte Zoncolan 1750 m npm
3. największe przewyższenie zrobione jednego dnia, wcześniej Dlouhé Stráně + Pradziad 3290 m - obecnie Monte Zoncolan (1750m) i Forcella di Lavardet (1542m) 3534 m
Alpy 2011 -start-
Piątek, 5 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, cel: turistas, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Jak już prawie wszystko udało się załatwić, bo nie wszystko się udało zrobić - nadeszła wiekopomna chwila, telefon od Tomka - "zaraz u Ciebie będę".
Nadjechał w trymiga, zarzucamy sprzęt w auto, blurej z liskiem na bagażnik i ruszamy. Najpierw na Decathlon i Auchan - muszę kupić karimatę i namiot oraz coś do jedzenia na drogę w samochodzie. Udało się w miarę uwinąć, tylko kolejka w kasie w Auchanie mnie spowolniła strasznie.
Tuż przed startem, auto już spakowane.
Wyjazd z Wrocławia wcale nie był łatwy i szybki, jak to zwykle w okolicach godziny 17. Jednak w miarę jak czas płynął jechaliśmy coraz szybciej. By potem oczywiście zwolnić - wjechaliśmy w Alpy austriackie. Niestety jasno to już nie było, jednak mimo to wyprawa zapowiadała się ciekawie. Ja nigdy nawet w naszych Tatrach nie byłem... co ze mnie za podróżnik ;-) No ale nic, za to wszędzie najpierw na rowerze docieram.
Gdzieś w Austrii.
Około 4 nad ranem zatrzymujemy się we Włoszech, gdzieś w Alpach, prawdopodobnie otoczeni górami ("prawdopodobnie" bo ciemno i nic nie widać). Tego dnia nie dane nam zaznać wypoczynku podczas snu - śpimy w aucie, Tomek na tylnych siedzeniach, ja z przodu... masakra, w stanie półprzytomności starałem się dotrwać do rana...
To właśnie tutaj staraliśmy się przespać przed rozpoczęciem pierwszej walki z Alpami.
I tak waśnie zaczęła się wyprawa życia :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Jak już prawie wszystko udało się załatwić, bo nie wszystko się udało zrobić - nadeszła wiekopomna chwila, telefon od Tomka - "zaraz u Ciebie będę".
Nadjechał w trymiga, zarzucamy sprzęt w auto, blurej z liskiem na bagażnik i ruszamy. Najpierw na Decathlon i Auchan - muszę kupić karimatę i namiot oraz coś do jedzenia na drogę w samochodzie. Udało się w miarę uwinąć, tylko kolejka w kasie w Auchanie mnie spowolniła strasznie.
Tuż przed startem, auto już spakowane.
Wyjazd z Wrocławia wcale nie był łatwy i szybki, jak to zwykle w okolicach godziny 17. Jednak w miarę jak czas płynął jechaliśmy coraz szybciej. By potem oczywiście zwolnić - wjechaliśmy w Alpy austriackie. Niestety jasno to już nie było, jednak mimo to wyprawa zapowiadała się ciekawie. Ja nigdy nawet w naszych Tatrach nie byłem... co ze mnie za podróżnik ;-) No ale nic, za to wszędzie najpierw na rowerze docieram.
Gdzieś w Austrii.
Około 4 nad ranem zatrzymujemy się we Włoszech, gdzieś w Alpach, prawdopodobnie otoczeni górami ("prawdopodobnie" bo ciemno i nic nie widać). Tego dnia nie dane nam zaznać wypoczynku podczas snu - śpimy w aucie, Tomek na tylnych siedzeniach, ja z przodu... masakra, w stanie półprzytomności starałem się dotrwać do rana...
To właśnie tutaj staraliśmy się przespać przed rozpoczęciem pierwszej walki z Alpami.
I tak waśnie zaczęła się wyprawa życia :)
Ślęża
Poniedziałek, 18 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 140.97 | Km teren: | 22.00 | Czas: | 05:52 | km/h: | 24.03 |
Pr. maks.: | 62.75 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tak jakoś zebrało mi się żeby na Ślężę pojechać. Blurej musi poznać okolice, no i pierwszą setke trzeba było wreszcie zrobić. Pogoda zmienna, od palącego słońca przez kropiący deszczyk.
Wyjazd o 14. Późno, więc nie ma miejsca na wiele błędów nawigacyjnych. Większość terenu wpadła we Wrocławiu. Wałami dojeżdżałem w stronę miasta, z której trafię na właściwy szlak. Od Żórawiny trasa taka sama jak ostatnio orzełem. Z tą różnicą, że ominąłem wszystkie ścieżki, które prowadziły donikąd. Ogólnie dość silny wmordewiatr przez większość drogi, ale na Sulistrowiczkach miałem średnią bliską 26, i ponad 70km zrobione. Na podjeździe pod Tąpadła masa wody. Momentami zwalniałem, bo bym cały mokry był. Prawdziwe rwące rzeki przepływały w poprzek jezdni.
Podjazd od szlabanu na parkingu na przełęczy po plac przed schroniskiem na samym szczycie zajął mi 33 minuty. Drogowskaz dla pieszych turystów pokazuje 2h do schroniska, ale to chyba dla jakichś powolniaków wskazówka jest, bo raczej dłużej niż półtora godziny wejście nie trwa. Podczas wspinaczki miałem 4 postoje. Raz puszczałem jakichś turystów zjeżdżających samochodami (debile?) pozostałe 3 postoje spowodowane były utratą przyczepności na durnowatych luźnych kamulach i podparciem się w celu uniknięcia wywrotki. Raz nawet musiałem przeprowadzić rower z 20m, bo nie potrafiłem ruszyć nawet w poprzek drogi. Gdyby nie te kamulce to podjazd byłby dużo łatwiejszy i przyjemniejszy.
Na szczycie parę fotek, tak zwyczajowo z wieżyczki na której zwyczajowo popas sobie zrobiłem i totalnie wymarzłem.
Potem jeszcze fotka blureja przed zjazdem, prawdopodobnie ostatnie jego zdjęcie bez rys na ramie :)
Siodełko w dół o jakieś 7cm i na zjazd. Ludzi dzisiaj wchodziło/schodziło bardzo niewiele, co plusowało tym, że nie trzeba było na ludzi uważać na zjeździe. Minus taki, że jakbym sie rozwalił gdzieś o drzewo to na pomoc bym z 20 minut musiał czekać. Zresztą nie mam jeszcze skilli na zjeździe, więc wielkiego szaleństwa nie było. Mimo to zjazd jest wymagający przez te same kamulce które utrudniają podjazd. Na najgorszym odcinku wystopowałem i zjeżdżałem ~15kmh, to odcinek zaraz po wybrukowanych zjazdach, dla mnie zbyt hardkorowy. Za nim jednak zaczęło się szaleństwo, na jakie orzeł nie pozwalał. Amortyzator faktycznie pozwala na sporo więcej. Te śmieszne progi nie zmuszały mnie do hamowania, a jedynie zwiększonej ostrożności, bo trzeba je było w miare nisko zbierać, coby nie wyfrunąc w las. Prędkość na większości zjazdu w okolicach 34kmh, ale jak się kamulców mniej zrobiło to dobiłem do 50 nawet :D Pare niebezpiecznych chwil w których w ogóle nie miałem przyczepności albo jechałem tylko na przednim kole w zakręcie było... ale to takie urywki, jednak kontrola jakaś tam była i nie był to zjazd na krawędzi.
Na parkingu postój, żeby uspokoić nerwy, zluzować dłonie pracujące na hamulcach i nogi momentami kurczowo ściskające siodełko. Siodełko w górę, wszystko spowrotem na swoje miejsce, blokada skoku i na zjazd asfaltem. Zjazd pokazał, że oponki 2.25 albo cały rower w obecnej konfiguracji nie nadaje się do bicia rekordów prędkości.na zjazdach asfaltowych. Max wycieczki nie jest imponujący i został okupiony sporą dawką dokręcania. Bez dokręcania zwalniałem do 47kmh, także z leksza lipa.
Powrót w większości trasą numer 8. Średnia z 21.5 wzrosła do tylu ile widać. Zupełnie nie wiem raz mi się doskonale jedzie 34kmh, by po chwili utrzymanie 26 stanowiło kłopot. Zwalę całą winę na opony, ponoć ważą 730g sztuka, przywykłem do 450g, więc na tym można blureja odchudzić ładnie. Przywiozłem w weekend Larseny, może je zamontuje na dniach, tylko muszę poczytać o wyjmowaniu koła z hamulcami tarczowymi.
W okolicach 110 km tyłek mnie już bolał. Trzeba popracować nad pozycją, bo do orzełowej daleko, a nie wiem czy szybko przywyknę do tej tutaj. Może jednak siodełko zmienię, chociaż nie wiem czy to wiele da, jednak tutaj zupełnie inaczej mam mase rozłożoną, zdecydowanie mniej na ręce, więcej na tyłek i w ogóle na tylne koło przesunięty jestem... Jeszcze pare takich wyjazdów muszę zrobić, żeby pozycję właściwą ustawić.
Od szczytu dodatkowe ubranie założyłem, bo się zimno zrobiło, jednak już późno i zdecydowanie większe zachmurzenie się zrobiło.
Totalnie mnie ten wyjazd zmęczył, wieczorem na nic sił nie miałem i tylko zjadłem obiadokolację i poszedłem spać. W nogach mocy nie brakło, co dziwne, bo ostatnio właśnie nogi przestawały dopisywać, za to organizm mówił dość. Pewnie wina słabego odżywiania na trasie. W każdym razie całe 10 godzin spałem jak zabity i z rana jak młody bóg się czuje :)
Wyjazd o 14. Późno, więc nie ma miejsca na wiele błędów nawigacyjnych. Większość terenu wpadła we Wrocławiu. Wałami dojeżdżałem w stronę miasta, z której trafię na właściwy szlak. Od Żórawiny trasa taka sama jak ostatnio orzełem. Z tą różnicą, że ominąłem wszystkie ścieżki, które prowadziły donikąd. Ogólnie dość silny wmordewiatr przez większość drogi, ale na Sulistrowiczkach miałem średnią bliską 26, i ponad 70km zrobione. Na podjeździe pod Tąpadła masa wody. Momentami zwalniałem, bo bym cały mokry był. Prawdziwe rwące rzeki przepływały w poprzek jezdni.
Podjazd od szlabanu na parkingu na przełęczy po plac przed schroniskiem na samym szczycie zajął mi 33 minuty. Drogowskaz dla pieszych turystów pokazuje 2h do schroniska, ale to chyba dla jakichś powolniaków wskazówka jest, bo raczej dłużej niż półtora godziny wejście nie trwa. Podczas wspinaczki miałem 4 postoje. Raz puszczałem jakichś turystów zjeżdżających samochodami (debile?) pozostałe 3 postoje spowodowane były utratą przyczepności na durnowatych luźnych kamulach i podparciem się w celu uniknięcia wywrotki. Raz nawet musiałem przeprowadzić rower z 20m, bo nie potrafiłem ruszyć nawet w poprzek drogi. Gdyby nie te kamulce to podjazd byłby dużo łatwiejszy i przyjemniejszy.
Na szczycie parę fotek, tak zwyczajowo z wieżyczki na której zwyczajowo popas sobie zrobiłem i totalnie wymarzłem.
Potem jeszcze fotka blureja przed zjazdem, prawdopodobnie ostatnie jego zdjęcie bez rys na ramie :)
Siodełko w dół o jakieś 7cm i na zjazd. Ludzi dzisiaj wchodziło/schodziło bardzo niewiele, co plusowało tym, że nie trzeba było na ludzi uważać na zjeździe. Minus taki, że jakbym sie rozwalił gdzieś o drzewo to na pomoc bym z 20 minut musiał czekać. Zresztą nie mam jeszcze skilli na zjeździe, więc wielkiego szaleństwa nie było. Mimo to zjazd jest wymagający przez te same kamulce które utrudniają podjazd. Na najgorszym odcinku wystopowałem i zjeżdżałem ~15kmh, to odcinek zaraz po wybrukowanych zjazdach, dla mnie zbyt hardkorowy. Za nim jednak zaczęło się szaleństwo, na jakie orzeł nie pozwalał. Amortyzator faktycznie pozwala na sporo więcej. Te śmieszne progi nie zmuszały mnie do hamowania, a jedynie zwiększonej ostrożności, bo trzeba je było w miare nisko zbierać, coby nie wyfrunąc w las. Prędkość na większości zjazdu w okolicach 34kmh, ale jak się kamulców mniej zrobiło to dobiłem do 50 nawet :D Pare niebezpiecznych chwil w których w ogóle nie miałem przyczepności albo jechałem tylko na przednim kole w zakręcie było... ale to takie urywki, jednak kontrola jakaś tam była i nie był to zjazd na krawędzi.
Na parkingu postój, żeby uspokoić nerwy, zluzować dłonie pracujące na hamulcach i nogi momentami kurczowo ściskające siodełko. Siodełko w górę, wszystko spowrotem na swoje miejsce, blokada skoku i na zjazd asfaltem. Zjazd pokazał, że oponki 2.25 albo cały rower w obecnej konfiguracji nie nadaje się do bicia rekordów prędkości.na zjazdach asfaltowych. Max wycieczki nie jest imponujący i został okupiony sporą dawką dokręcania. Bez dokręcania zwalniałem do 47kmh, także z leksza lipa.
Powrót w większości trasą numer 8. Średnia z 21.5 wzrosła do tylu ile widać. Zupełnie nie wiem raz mi się doskonale jedzie 34kmh, by po chwili utrzymanie 26 stanowiło kłopot. Zwalę całą winę na opony, ponoć ważą 730g sztuka, przywykłem do 450g, więc na tym można blureja odchudzić ładnie. Przywiozłem w weekend Larseny, może je zamontuje na dniach, tylko muszę poczytać o wyjmowaniu koła z hamulcami tarczowymi.
W okolicach 110 km tyłek mnie już bolał. Trzeba popracować nad pozycją, bo do orzełowej daleko, a nie wiem czy szybko przywyknę do tej tutaj. Może jednak siodełko zmienię, chociaż nie wiem czy to wiele da, jednak tutaj zupełnie inaczej mam mase rozłożoną, zdecydowanie mniej na ręce, więcej na tyłek i w ogóle na tylne koło przesunięty jestem... Jeszcze pare takich wyjazdów muszę zrobić, żeby pozycję właściwą ustawić.
Od szczytu dodatkowe ubranie założyłem, bo się zimno zrobiło, jednak już późno i zdecydowanie większe zachmurzenie się zrobiło.
Totalnie mnie ten wyjazd zmęczył, wieczorem na nic sił nie miałem i tylko zjadłem obiadokolację i poszedłem spać. W nogach mocy nie brakło, co dziwne, bo ostatnio właśnie nogi przestawały dopisywać, za to organizm mówił dość. Pewnie wina słabego odżywiania na trasie. W każdym razie całe 10 godzin spałem jak zabity i z rana jak młody bóg się czuje :)
nowy naped
Czwartek, 23 czerwca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more
Km: | 125.73 | Km teren: | 30.00 | Czas: | 05:00 | km/h: | 25.15 |
Pr. maks.: | 55.17 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rozdziewiczenie nowiuskiego napedu. Cel na dzis mial byc zupelnie inny, ale jak to w zyciu bywa, nie zawsze wszystko zgra sie tak jak sie tego chce. Tak jak zapowiadalem, miala byc dzisiaj fajna wycieczka jak cyklotur i towarzystwo dopisze. Cyklotur dopisal, no i pogoda dobra, to trzeba było wykorzystać.
Nowy naped to:
- kaseta hg61 11-32
- lancuch hg93
Wyjechalem okolo 10:20, po sniadaniu zlorzonym glownie z jajek, bo za bardzo nie mialem nic w lodowce a dzisiaj to swieto... Przez Wroclaw poszlo rewelacyjnie szybko jak na grube lacki. Srednia pod 28 mimo ze wiatr lekko w twarz wial.
Za miastem wiatr pokazal jednak klase i tempo zaczelo leciec na ryj. Noga za noga, jechalem nieznanymi sciezkami. Chcialem zebrac Sleze od strony Radunii. Jednak jak to zwykle bywa pogubilem sie i wyjechalem na dk8 tuz przy dojezdzie do Sobotki. Pojechalem wiec klasycznie, na Sady.
Na podjezdzie, jak tylko zrobilo sie ostrzej, zaczal mi przeskakiwac lancuch. Puscilem mega redukcje i jechalem z wysoka kadencja. Lancuch znowu zaczal przeskakiwac jak sie zrobilo stromiej. Zmniejszylem cisnienie i jakos poszlo. Niestety przez to polknal mnie jakis cwaniak na mtb. Ledwo 13kmh trzymal jak mnie wyprzedzil, ale obok mnie przelecial z 17. Widac sie spalil probujac przyszpanowac. Ale najgorsze ze nie wjezdzal na gore... Frajer, powinien szose kupic jak jezdzi po asfalcie. Platon mu powinien pokazac jak sie na szosie na szczyt wspina :)
Pierwsze metry podjazdu szly rewelacyjnie. Trzymalem tempo w okolicach 8kmh. Nie wiem czemu mi wtedy lancuch za bardzo nie przeskakiwal, ale jak juz zaczal to sie porobilo na maksa. Nawet telefon do chmiela nie pomogl rozwiazac problemu :/ wprowadzilem rower ostatnie pareset metrow.
Na szczycie podbilem do grupki rowerzystkow zapytac o rade, przyczyne takiego zachowania nowego napedu. Predzej w zlosci i furii "naprawiania" wygialem przerzutke. Zaaferowani fachowcy wszystko odgieli i poustawiali... downhillowcy znaja sie na takich usterkach. Ale co sie okazalo, winnych nie udało się ustalić, problem pozostał nierozwiązany. Jedno co, to rzucili okiem jak deptam w wciśniętym przednim hamulcem, łańcuch przeskakiwał na tarczy z przodu - tarcze do wymiany :(
Posiedziałem troche na wieżyczce na szczycie i skierowałem się na zjazd. Na zjeździe nie było lekko. Przez te kamulce i brak amortyzatora był niewiele mniej męczący niż podjazd. Na asfalcie praktycznie nic nie dokręcałem, bo szkoda mi łańcucha nowego, nie chcę go na starych tarczach dojechać za mocno. Ogólnie cały powrót spokojny. Jak na złość wiatr bardzo osłabł, a ja nie chciałem deptać żeby napęd oszczędzić... więc noga za nogą, powoli... Za bardzo kombinowałem jednak z trasą powrotu i znowu mi teren wpadł ;) Raz nawet poważnie się zgubiłem w lesie i zacząłem się wracać jak się okazało po wyjeździe z lasu... No ale nic, fajną trase udałoby się z tych scieżek odkrytych poukładać.
Ogólnie prześwietna pogoda na rower, świetnie wykorzystany dzień. Trzeba na cacy zrobić rower i wrócić na Ślężę, bo ciekawie zaczął się podjazd gdy skończył się asfalt, nawet mi to podjeżdżanie szło :)
Nowy naped to:
- kaseta hg61 11-32
- lancuch hg93
Wyjechalem okolo 10:20, po sniadaniu zlorzonym glownie z jajek, bo za bardzo nie mialem nic w lodowce a dzisiaj to swieto... Przez Wroclaw poszlo rewelacyjnie szybko jak na grube lacki. Srednia pod 28 mimo ze wiatr lekko w twarz wial.
Za miastem wiatr pokazal jednak klase i tempo zaczelo leciec na ryj. Noga za noga, jechalem nieznanymi sciezkami. Chcialem zebrac Sleze od strony Radunii. Jednak jak to zwykle bywa pogubilem sie i wyjechalem na dk8 tuz przy dojezdzie do Sobotki. Pojechalem wiec klasycznie, na Sady.
Na podjezdzie, jak tylko zrobilo sie ostrzej, zaczal mi przeskakiwac lancuch. Puscilem mega redukcje i jechalem z wysoka kadencja. Lancuch znowu zaczal przeskakiwac jak sie zrobilo stromiej. Zmniejszylem cisnienie i jakos poszlo. Niestety przez to polknal mnie jakis cwaniak na mtb. Ledwo 13kmh trzymal jak mnie wyprzedzil, ale obok mnie przelecial z 17. Widac sie spalil probujac przyszpanowac. Ale najgorsze ze nie wjezdzal na gore... Frajer, powinien szose kupic jak jezdzi po asfalcie. Platon mu powinien pokazac jak sie na szosie na szczyt wspina :)
Pierwsze metry podjazdu szly rewelacyjnie. Trzymalem tempo w okolicach 8kmh. Nie wiem czemu mi wtedy lancuch za bardzo nie przeskakiwal, ale jak juz zaczal to sie porobilo na maksa. Nawet telefon do chmiela nie pomogl rozwiazac problemu :/ wprowadzilem rower ostatnie pareset metrow.
Na szczycie podbilem do grupki rowerzystkow zapytac o rade, przyczyne takiego zachowania nowego napedu. Predzej w zlosci i furii "naprawiania" wygialem przerzutke. Zaaferowani fachowcy wszystko odgieli i poustawiali... downhillowcy znaja sie na takich usterkach. Ale co sie okazalo, winnych nie udało się ustalić, problem pozostał nierozwiązany. Jedno co, to rzucili okiem jak deptam w wciśniętym przednim hamulcem, łańcuch przeskakiwał na tarczy z przodu - tarcze do wymiany :(
Posiedziałem troche na wieżyczce na szczycie i skierowałem się na zjazd. Na zjeździe nie było lekko. Przez te kamulce i brak amortyzatora był niewiele mniej męczący niż podjazd. Na asfalcie praktycznie nic nie dokręcałem, bo szkoda mi łańcucha nowego, nie chcę go na starych tarczach dojechać za mocno. Ogólnie cały powrót spokojny. Jak na złość wiatr bardzo osłabł, a ja nie chciałem deptać żeby napęd oszczędzić... więc noga za nogą, powoli... Za bardzo kombinowałem jednak z trasą powrotu i znowu mi teren wpadł ;) Raz nawet poważnie się zgubiłem w lesie i zacząłem się wracać jak się okazało po wyjeździe z lasu... No ale nic, fajną trase udałoby się z tych scieżek odkrytych poukładać.
Ogólnie prześwietna pogoda na rower, świetnie wykorzystany dzień. Trzeba na cacy zrobić rower i wrócić na Ślężę, bo ciekawie zaczął się podjazd gdy skończył się asfalt, nawet mi to podjeżdżanie szło :)
Wrocław-Szklarska-Harrachov-Frydlant-Zgorzelec
Sobota, 4 czerwca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: elnino, cel: treningowo, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam, opis: wierszyk
Km: | 223.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 08:06 | km/h: | 27.53 |
Pr. maks.: | 72.66 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2400m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Podgórkę (miejscowość taka była po drodze)
Była wczesna rana pora,
Gdym wpierniczał pomidora.
Po nim jajek pięć rozbiłem,
Na patelce usmażyłem.
Takie to było mistrza śniadanie,
Ale nie o nim jest opowiadanie.
W oponki z leksza pierdnąłem sobie,
Dobrze wiedziałem wówczas, co robie.
Jazda nie miała być wcale spokojna,
Tak teraz wspominam - to była wojna!
Ale spokojnie wszystko w swoim czasie,
Z drobnym opóźnieniem spotkaliśmy sie.
Na miejsce zbiórki sześciu nas przybyło,
I raźnym tempem w drogę wyruszyło.
W trzy pary się ustawiliśmy,
I tak wesoło przez miasto przejechaliśmy.
Po drodze offroadu z dziesięć metrów wpadło,
Rowery przenieść przez remont nam wypadło.
Były i objazdy i niebezpieczne dziury,
Zdarzył się i kierowca wredny który,
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Otrąbił nas ze złością z lewa i prawa,
Że jedziemy w parach, lecz to jego sprawa.
Teraz tak możemy, Przepisy się zmieniły,
A wredni kierowcy tylko dodają nam siły.
Za miastem nudno. Gdyby nie konwersacje,
To każdy by potwierdził, że mam racje.
Dookoła równina płaska i zielona była,
Jednak w naszych głowach myśl o górach żyła.
Asfalty były jak na Polskę równe zadziwiająco.
Tak jak nasza średnia zasługiwały na owacje na stojąco.
Dalszą część płaskiego już daruję sobie.
O podjazdach opowiem, tylko wdech głęboki zrobie.
Pierwsze poty wyssała z nas Łysa Góra,
Która wcale nie była łysa i ponura.
Wielka też jakoś nie jest specjalnie,
Ale mi w kość dała, co przyznam lojalnie.
Na szczycie słitaśne pamiątkowe zdjęcie,
I ruszamy na dół, dokręcając zawzięcie.
Widoki ze zjazdu są warte wspomnienia,
Albo nawet lepiej, na zdjęciu uwiecznienia.
W połowie zjazdu, postój pod sklepikiem,
Trzeba się posilić pysznym batonikiem.
Zjazd w sekund kilka i chwila wytchnienia,
Ale w górach nie ma lekko, kolejne wzniesienia.
Jedziemy na Szklarską Porębę i Jugowską przełęcz.
Droga wciąż pod górę, myśl wciąż jedna "nie jęcz!".
Do Szklarskiej dojeżdżam ostatni oczywiście,
Myśleliście inaczej to myliście się.
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Wyjeżdżam pierwszy, by przez chwile jedną,
Ostatni stający się pierwszym i nie był tylko legendą.
Widoki przewspaniałe, ale nie ma czasu,
Wyciągać aparatu czy skręcać do lasu.
Znaki kuszą do muzeum, strzałki wzywają do wodospadu,
Gdyby to była wyprawa turystyczna pojechałbym od razu.
Jednak jazda nasza chwilami wyścig przypominała,
Dokręcanie na zjazdach - to też przygoda wspaniała.
Gdy na szczycie wreszcie się zjawiłem,
Przeogromne rozczarowanie przeżyłem.
Jedyne, co ten szczyt jakkolwiek wyróżniało
To parking dla samochodów i to że trochę wiało.
Widoku z tego szczytu żadnego nie było,
Co mnie jednak trochę niemiło zaskoczyło.
Zjazd ponownie wynagrodził wszelkie niedogodności,
Posłał w niepamięć wspomnienie zwątpienia i słabości.
Z pięćdziesiątką na zegarze przelecieliśmy granice,
A tam piękne holki, smaczne piwo i równe ulice.
Jeśli jeszcze nie kojarzycie gdzie się dostaliśmy,
To już wyjaśniam, w Republikę Czeską wjechaliśmy.
Jednak tego całego dobrodziejstwa podziwianie,
Przyćmiło odrobinę drogi w niebo skierowanie.
Wtedy już takim sobie swoim tempem jechałem,
Że bez napinki, bez potów, widoki podziwiałem.
Wrażenie wielkie zrobiły na mnie górskie serpentyny,
Zakręty o sto osiemdziesiąt stopni i widok na doliny.
Wyśmienite i przyjemne było przełamanie,
Staw jakiś czy jezioro na nasze powitanie.
Czasu na kąpiel było niestety za mało, ale...
Strzeliliśmy sobie fotkę, którą się pochwale.
Jeszcze potem zjazdów i podjazdów nie brakowało,
Ale mi miejsca w pamięci chyba na nie było mało.
Wszystko w jeden piękny widok mi się zlało,
Przerywany patrzeniem w koło kiedy się szybko gnało.
We Frydlandzie grupa nam się na dwie rozłączyła,
Moja trójka na skróty na Zgorzelec wyruszyła.
Główną przyczyną rozdzielenia to było,
Że spóźnienie na pociąg nam się w głowach jawiło.
Zmęczenie już także o sobie dawało znać.
Organizm swój ciężko jest jednak oszukać.
Na ostatnich kilometrach wiele przygód nas spotkało,
Z tych do celu metrów, opowiadań będzie niemało.
Ze względu na ich obszerność i niesamowitość,
Będę miał nad czytelnikiem litość,
Opowiem je chętnie ale przy dobrym piwie,
Bo jak sobie o nich myślę to sam się dziwie,
Że to jest możliwe i mnie to spotkało,
takie to niesamowite zdarzenie miejsce miało.
Powiem krótko, by nie rozwijać za bardzo wątku,
Wróciliśmy razem, całą szóstką, bez wyjątku.
I powiem Wam, co teraz się stanie,
Zakończę wreszcie opowiadanie.
===============================================================================
Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że tak wiele zapamiętam z wyjazdy na którym miałem przez cały czas oglądać tylko koło. Właściwie, to poza podjazdami dawałem rady. Jak na brak formy, który mnie dotyka było nieźle. Zapamiętałem wiele, a opisałem we wpisie niewiele. To, co najciekawsze nie dało się krótko ubrać w słowa. Są to typowe, piękne anegdotki do opowiedzenia w miłym towarzystwie przy piwku. Były uciekające przesiadki, upadający ludzie, burze, łapanie stopa... pełen serwis. Tomek w swoim wpisie zasugerował, żebym to wszystko opisał... ale nie, niech to zostanie w gronie znajomych, po co się przechwalać publicznie ;-) Tutaj niech nam zazdroszczą trasy, widoków i jakby nie patrzeć świetnych rowerowych osiągów.
Jedno czego żałuję, to że przez trzymane ostre tempo (wszystko przez to że ostatni pociąg był o 19 a kilometrów sporo) nie było czasu na przystanki, podziwianie krajobrazów, robienie zdjęć... No, nie był to wyjazd specjalnie turystyczny. Ale na takie też od czasu do czasu można się wybrać. A to, że ostatecznie spotkaliśmy się wszyscy w jednym pociągu było dość zaskakujące. W każdym razie było o czym rozmawiać podczas powrotu.
U Artura widziałem ile kilogramów spalił... Ja dzisiaj stanąłem na wadze rano i się okazało, że mam 2.5 kg mniej (niż mało)... masakra, więcej takich przejażdżek i zniknę.
W przejażdżce udział wzięli (alfabetycznie): Artur (u Artura), Mateusz, Piotrek (u Piotrka), Tomki sztuk 2 (Platon i jego wpis) no i niealfabetycznie ja
Dzięki wszystkim za wspólną przejażdżkę! Następnym razem objedziemy to spokojnie!
Była wczesna rana pora,
Gdym wpierniczał pomidora.
Po nim jajek pięć rozbiłem,
Na patelce usmażyłem.
Takie to było mistrza śniadanie,
Ale nie o nim jest opowiadanie.
W oponki z leksza pierdnąłem sobie,
Dobrze wiedziałem wówczas, co robie.
Jazda nie miała być wcale spokojna,
Tak teraz wspominam - to była wojna!
Ale spokojnie wszystko w swoim czasie,
Z drobnym opóźnieniem spotkaliśmy sie.
Na miejsce zbiórki sześciu nas przybyło,
I raźnym tempem w drogę wyruszyło.
W trzy pary się ustawiliśmy,
I tak wesoło przez miasto przejechaliśmy.
Po drodze offroadu z dziesięć metrów wpadło,
Rowery przenieść przez remont nam wypadło.
Były i objazdy i niebezpieczne dziury,
Zdarzył się i kierowca wredny który,
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Otrąbił nas ze złością z lewa i prawa,
Że jedziemy w parach, lecz to jego sprawa.
Teraz tak możemy, Przepisy się zmieniły,
A wredni kierowcy tylko dodają nam siły.
Za miastem nudno. Gdyby nie konwersacje,
To każdy by potwierdził, że mam racje.
Dookoła równina płaska i zielona była,
Jednak w naszych głowach myśl o górach żyła.
Asfalty były jak na Polskę równe zadziwiająco.
Tak jak nasza średnia zasługiwały na owacje na stojąco.
Dalszą część płaskiego już daruję sobie.
O podjazdach opowiem, tylko wdech głęboki zrobie.
Pierwsze poty wyssała z nas Łysa Góra,
Która wcale nie była łysa i ponura.
Wielka też jakoś nie jest specjalnie,
Ale mi w kość dała, co przyznam lojalnie.
Na szczycie słitaśne pamiątkowe zdjęcie,
I ruszamy na dół, dokręcając zawzięcie.
Widoki ze zjazdu są warte wspomnienia,
Albo nawet lepiej, na zdjęciu uwiecznienia.
W połowie zjazdu, postój pod sklepikiem,
Trzeba się posilić pysznym batonikiem.
Zjazd w sekund kilka i chwila wytchnienia,
Ale w górach nie ma lekko, kolejne wzniesienia.
Jedziemy na Szklarską Porębę i Jugowską przełęcz.
Droga wciąż pod górę, myśl wciąż jedna "nie jęcz!".
Do Szklarskiej dojeżdżam ostatni oczywiście,
Myśleliście inaczej to myliście się.
te dwa zdjęcia ukradłem od Tomka albo Piotrka
Wyjeżdżam pierwszy, by przez chwile jedną,
Ostatni stający się pierwszym i nie był tylko legendą.
Widoki przewspaniałe, ale nie ma czasu,
Wyciągać aparatu czy skręcać do lasu.
Znaki kuszą do muzeum, strzałki wzywają do wodospadu,
Gdyby to była wyprawa turystyczna pojechałbym od razu.
Jednak jazda nasza chwilami wyścig przypominała,
Dokręcanie na zjazdach - to też przygoda wspaniała.
Gdy na szczycie wreszcie się zjawiłem,
Przeogromne rozczarowanie przeżyłem.
Jedyne, co ten szczyt jakkolwiek wyróżniało
To parking dla samochodów i to że trochę wiało.
Widoku z tego szczytu żadnego nie było,
Co mnie jednak trochę niemiło zaskoczyło.
Zjazd ponownie wynagrodził wszelkie niedogodności,
Posłał w niepamięć wspomnienie zwątpienia i słabości.
Z pięćdziesiątką na zegarze przelecieliśmy granice,
A tam piękne holki, smaczne piwo i równe ulice.
Jeśli jeszcze nie kojarzycie gdzie się dostaliśmy,
To już wyjaśniam, w Republikę Czeską wjechaliśmy.
Jednak tego całego dobrodziejstwa podziwianie,
Przyćmiło odrobinę drogi w niebo skierowanie.
Wtedy już takim sobie swoim tempem jechałem,
Że bez napinki, bez potów, widoki podziwiałem.
Wrażenie wielkie zrobiły na mnie górskie serpentyny,
Zakręty o sto osiemdziesiąt stopni i widok na doliny.
Wyśmienite i przyjemne było przełamanie,
Staw jakiś czy jezioro na nasze powitanie.
Czasu na kąpiel było niestety za mało, ale...
Strzeliliśmy sobie fotkę, którą się pochwale.
Jeszcze potem zjazdów i podjazdów nie brakowało,
Ale mi miejsca w pamięci chyba na nie było mało.
Wszystko w jeden piękny widok mi się zlało,
Przerywany patrzeniem w koło kiedy się szybko gnało.
We Frydlandzie grupa nam się na dwie rozłączyła,
Moja trójka na skróty na Zgorzelec wyruszyła.
Główną przyczyną rozdzielenia to było,
Że spóźnienie na pociąg nam się w głowach jawiło.
Zmęczenie już także o sobie dawało znać.
Organizm swój ciężko jest jednak oszukać.
Na ostatnich kilometrach wiele przygód nas spotkało,
Z tych do celu metrów, opowiadań będzie niemało.
Ze względu na ich obszerność i niesamowitość,
Będę miał nad czytelnikiem litość,
Opowiem je chętnie ale przy dobrym piwie,
Bo jak sobie o nich myślę to sam się dziwie,
Że to jest możliwe i mnie to spotkało,
takie to niesamowite zdarzenie miejsce miało.
Powiem krótko, by nie rozwijać za bardzo wątku,
Wróciliśmy razem, całą szóstką, bez wyjątku.
I powiem Wam, co teraz się stanie,
Zakończę wreszcie opowiadanie.
===============================================================================
Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że tak wiele zapamiętam z wyjazdy na którym miałem przez cały czas oglądać tylko koło. Właściwie, to poza podjazdami dawałem rady. Jak na brak formy, który mnie dotyka było nieźle. Zapamiętałem wiele, a opisałem we wpisie niewiele. To, co najciekawsze nie dało się krótko ubrać w słowa. Są to typowe, piękne anegdotki do opowiedzenia w miłym towarzystwie przy piwku. Były uciekające przesiadki, upadający ludzie, burze, łapanie stopa... pełen serwis. Tomek w swoim wpisie zasugerował, żebym to wszystko opisał... ale nie, niech to zostanie w gronie znajomych, po co się przechwalać publicznie ;-) Tutaj niech nam zazdroszczą trasy, widoków i jakby nie patrzeć świetnych rowerowych osiągów.
Jedno czego żałuję, to że przez trzymane ostre tempo (wszystko przez to że ostatni pociąg był o 19 a kilometrów sporo) nie było czasu na przystanki, podziwianie krajobrazów, robienie zdjęć... No, nie był to wyjazd specjalnie turystyczny. Ale na takie też od czasu do czasu można się wybrać. A to, że ostatecznie spotkaliśmy się wszyscy w jednym pociągu było dość zaskakujące. W każdym razie było o czym rozmawiać podczas powrotu.
U Artura widziałem ile kilogramów spalił... Ja dzisiaj stanąłem na wadze rano i się okazało, że mam 2.5 kg mniej (niż mało)... masakra, więcej takich przejażdżek i zniknę.
W przejażdżce udział wzięli (alfabetycznie): Artur (u Artura), Mateusz, Piotrek (u Piotrka), Tomki sztuk 2 (Platon i jego wpis) no i niealfabetycznie ja
Dzięki wszystkim za wspólną przejażdżkę! Następnym razem objedziemy to spokojnie!
Szlakiem pierdyliona przejazdów kolejowych
Sobota, 21 sierpnia 2010 Kategoria bike: elnino, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Km: | 101.62 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 05:04 | km/h: | 20.06 |
Pr. maks.: | 57.19 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: orzeł7 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Plan na dzisiaj to pojeździć po Śląsku - Górnym Śląsku. Tego województwa jeszcze nie jeździłem.
Wyjazd ciapągiem o 8 rano z Byczyny. W Katowicach nieco przymusowa wysiadka. Miałem jechać dalej, ale mój ciapąg miał z jakichś przyczyn jechać objazdem przez co godzinę po czasie planowanym by dojechał, w dodatku nie w sam cel. Szybka zmiana planów i już jadę na południe - celem Tychy a może i Pszczyna. Trochę się w Katowicach pogubiłem, 2 razy dojechałem na ogrodzone osiedla i musiałem wracać, dziwne, że nie dali znaku ślepa uliczka. Ciężkie są Katowice w nawigacji bez nawigacji i niczego wspomagające odnalezienie się. Jedyne co mnie dobrze poprowadziło to jakiś starszy pan, który widać często jeździ na rowerku, bo pokierował mnie pięknie w lasy. Rejon na który mnie pokierował nazywał się prawdopodobnie Muchowiec czy jakoś tam. Potem pięknymi leśnymi ścieżkami na Tychy. Oczywiście na ścieżkach musiał mnie ktoś jednak źle pokierować. Źle pokierowany wyjechałem na miasto spowrotem, w dodatku na ścieżkę w strone Katowice Centrum... Wracać się nie chciałem więc zacząłem improwizować. Sposobem na czuja i kawał języka podążałem dalej. Trafiłem w kolejną ładną okolicę, ponoć się 3 stawy nazywała w co może i uwierzę. Niestety ponownie się pogubiłem i wyjechałem na główną. Jednak poczułem azymut na Tychy więc pojechałem z prądem.
Politechnika Śląska w Katowicach. W jej pobliżu się gubiłem...
Po Tychach się troche pokręciłem w koło, by ostatecznie trafić pod biedronkę, uzupełnić w niej zapasy i dalej ruszyć na Paprocany. Tam przejechałem 2 razy przez start i metę. Jakieś zawody były. Oznaczali je NW. Nie miało to nic wspólnego z rowerowaniem, ale start to zawsze start a meta to zawsze meta. Jakiś czas sobie posiedziałem na ławeczce nieopodal wody, posiliłem się i uzupełniłem płyny. Ogólnie odpoczynek pełną gębą.
Co oznacza znak na samym dole? Uwaga wysokie fale? Uwaga jeżdżący po wodzie rowerzyści? Kto ma lepszy pomysł? Kto rozwiąże te zagadkę?
Los piramidos.
Los Paprocanos
Jak już się wysiedziałem ruszyłem wzdłuż brzegu, fantastycznej natury ścieżynką. Jakoś tak się jednak złożyło, że kilometrów mi do Tychów wyszło ponad 40. Po pokręceniu się po mieście było już ponad 50. A jak kawałek ścieżki przy Paprocanach przejechałem to już nagle 60 i 70. Czas też upływał nieubłaganie, a miałem spisane pociągi tylko z Gliwic. Bo te od początku zgodnie z planem, który zakładał, że odwiedzę Bytom miały być przystankiem powrotnym. Wpadłem jakoś ze ścieżki na drogę 44. Muszę przyznać, że przyzwoicie urządzona, byłem już na niej prędzej w Tychach jak wjeżdżałem, ale tylko fragment przez Wilkowyje. Cały czas ma szeroki pas awaryjny i ruch wcale największy nie jest. Jechało się wspaniale, tym bardziej, że chyba cały czas było z górki. Tychy chyba gdzieś ekstremalnie wysoko są, albo po prostu dostałem jakiegoś słonecznego powera. W każdym razie do Gliwic przyjechałem jakieś 20 minut przed planem, ze średnią na drodze 44 przekraczającą zapewne znacznie 30kmh. Wystarczy, że na odcinku około 10 km nie spadłem z 35kmh, mimo wypchanych sakw i plecaka na plecach. Gliwice porządnie oznakowane, to też pomogło mi dotrzeć na dworzec, nawet nie musiałem o drogę pytać nikogo. Na stacji wybija 99.75 km, w tym 2 po Byczynie. Końcówka dobita we Wrocławiu.
Wilkowyje Rancho.
Trzeba takie wycieczki częściej opracowywać, same nowe szlaki, to lubię, ani jednego znanego kilometra (no może poza Tychami).
Wyjazd ciapągiem o 8 rano z Byczyny. W Katowicach nieco przymusowa wysiadka. Miałem jechać dalej, ale mój ciapąg miał z jakichś przyczyn jechać objazdem przez co godzinę po czasie planowanym by dojechał, w dodatku nie w sam cel. Szybka zmiana planów i już jadę na południe - celem Tychy a może i Pszczyna. Trochę się w Katowicach pogubiłem, 2 razy dojechałem na ogrodzone osiedla i musiałem wracać, dziwne, że nie dali znaku ślepa uliczka. Ciężkie są Katowice w nawigacji bez nawigacji i niczego wspomagające odnalezienie się. Jedyne co mnie dobrze poprowadziło to jakiś starszy pan, który widać często jeździ na rowerku, bo pokierował mnie pięknie w lasy. Rejon na który mnie pokierował nazywał się prawdopodobnie Muchowiec czy jakoś tam. Potem pięknymi leśnymi ścieżkami na Tychy. Oczywiście na ścieżkach musiał mnie ktoś jednak źle pokierować. Źle pokierowany wyjechałem na miasto spowrotem, w dodatku na ścieżkę w strone Katowice Centrum... Wracać się nie chciałem więc zacząłem improwizować. Sposobem na czuja i kawał języka podążałem dalej. Trafiłem w kolejną ładną okolicę, ponoć się 3 stawy nazywała w co może i uwierzę. Niestety ponownie się pogubiłem i wyjechałem na główną. Jednak poczułem azymut na Tychy więc pojechałem z prądem.
Politechnika Śląska w Katowicach. W jej pobliżu się gubiłem...
Po Tychach się troche pokręciłem w koło, by ostatecznie trafić pod biedronkę, uzupełnić w niej zapasy i dalej ruszyć na Paprocany. Tam przejechałem 2 razy przez start i metę. Jakieś zawody były. Oznaczali je NW. Nie miało to nic wspólnego z rowerowaniem, ale start to zawsze start a meta to zawsze meta. Jakiś czas sobie posiedziałem na ławeczce nieopodal wody, posiliłem się i uzupełniłem płyny. Ogólnie odpoczynek pełną gębą.
Co oznacza znak na samym dole? Uwaga wysokie fale? Uwaga jeżdżący po wodzie rowerzyści? Kto ma lepszy pomysł? Kto rozwiąże te zagadkę?
Los piramidos.
Los Paprocanos
Jak już się wysiedziałem ruszyłem wzdłuż brzegu, fantastycznej natury ścieżynką. Jakoś tak się jednak złożyło, że kilometrów mi do Tychów wyszło ponad 40. Po pokręceniu się po mieście było już ponad 50. A jak kawałek ścieżki przy Paprocanach przejechałem to już nagle 60 i 70. Czas też upływał nieubłaganie, a miałem spisane pociągi tylko z Gliwic. Bo te od początku zgodnie z planem, który zakładał, że odwiedzę Bytom miały być przystankiem powrotnym. Wpadłem jakoś ze ścieżki na drogę 44. Muszę przyznać, że przyzwoicie urządzona, byłem już na niej prędzej w Tychach jak wjeżdżałem, ale tylko fragment przez Wilkowyje. Cały czas ma szeroki pas awaryjny i ruch wcale największy nie jest. Jechało się wspaniale, tym bardziej, że chyba cały czas było z górki. Tychy chyba gdzieś ekstremalnie wysoko są, albo po prostu dostałem jakiegoś słonecznego powera. W każdym razie do Gliwic przyjechałem jakieś 20 minut przed planem, ze średnią na drodze 44 przekraczającą zapewne znacznie 30kmh. Wystarczy, że na odcinku około 10 km nie spadłem z 35kmh, mimo wypchanych sakw i plecaka na plecach. Gliwice porządnie oznakowane, to też pomogło mi dotrzeć na dworzec, nawet nie musiałem o drogę pytać nikogo. Na stacji wybija 99.75 km, w tym 2 po Byczynie. Końcówka dobita we Wrocławiu.
Wilkowyje Rancho.
Trzeba takie wycieczki częściej opracowywać, same nowe szlaki, to lubię, ani jednego znanego kilometra (no może poza Tychami).