Wpisy archiwalne w kategorii
bike: blurej
Dystans całkowity: | 8848.47 km (w terenie 1671.20 km; 18.89%) |
Czas w ruchu: | 401:54 |
Średnia prędkość: | 22.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 48499 m |
Liczba aktywności: | 167 |
Średnio na aktywność: | 52.98 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
Parki
Sobota, 17 listopada 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50
Km: | 47.06 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 20.61 |
Pr. maks.: | 41.13 | Temperatura: | 7.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 50m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bardzo rekreacyjna przejażdżka po Wrocławskich parkach i oczywiście kawałek po wałach :)
Ogólnie to plan początkowy tułaczki zakładał wyjazd z Wroca, ale tak wiało nieprzyjemnie zimno, arktycznie, przenikliwie, że zmieniłem zdanie i jeździłem po mieście, bo cieplej i łatwiej przed wiatrem uciec.
Ogólnie to plan początkowy tułaczki zakładał wyjazd z Wroca, ale tak wiało nieprzyjemnie zimno, arktycznie, przenikliwie, że zmieniłem zdanie i jeździłem po mieście, bo cieplej i łatwiej przed wiatrem uciec.
Wielka Sowa
Niedziela, 21 października 2012 Kategoria bike: blurej, cel: niedzielnie, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto
Km: | 36.30 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 02:11 | km/h: | 16.63 |
Pr. maks.: | 65.26 | Temperatura: | 15.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 700m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wielka Sowa. Niby z Wrocławia, ale samochodem - rower do tyłu Yarisa i jedziem.
Ze względu na to, że późno wyruszyłem nie ma opcji na przedłużanie trasy - jedynie w górę i w dół i do domu - inaczej będzie trzeba błądzić po górach po ciemku. Nie jest to najweselszą perspektywą, bo trzeba dnia następnego dotrzeć do roboty. Ale takie już są ograniczenia jakie niesie ze sobą spontaniczny wyjazd na ostatnią chwilę.
W Dzierżoniowie remont i wielki korek, co dodatkowo pogarsza moją sytuację czasową - trzeba będzie się sprężać. Samochód zatrzymuję na Orlenie w Pieszycach. W pośpiechu się przebieram, oceniam ile żarcia może mi być potrzebne i tyle ładuję na plecy i w drogę. Pierwsze metry asfalt - i rozgrzewka na maksa, lecim 40kmh ile wlezie.
W plecaku mam poza żarciem papierową mapę turystyczną którą zamierzam się kierować na szlak. W sumie to dobra decyzja, bo pieszy szlak okazuje się całkiem malowniczy - tuż za Pieszycami, albo jeszcze w nich, mijam coś przypominającego wieżę, zapewne wapiennik - czyli już atrakcje. Niedługo potem wracam na chwilę na asfalt i znów w teren i... zmęczyłem się, więc pierwszy postój na focię - zapozowały mi łowiecki.
Wnioskując po mapie byłem na wysokości wsi Kamionki, a dokładniej pokonywałem polną dróżkę równoległą do asfaltowej drogi biegnącej dnem doliny czyli przez centrum wioski.
Gdzieś pod koniec wioski (albo w jej środku) polna droga i szlak, którym jadę wraca na asfalt - w tym samym momencie zaczyna się jazda pod górę - i tak już zostanie. Tuż za ostatnim domem kończy się asfalt i zaczynają nawierzchnie różnorakie, z dominującymi kamieniami - trochę jak te na Ślęży, ale jednak zdecydowanie jest tutaj większa różnorodność kamienistych nawierzchni, od drobnych do wielkich, od ubitych do całkiem luźnych. Czasem są korzenie, czasem liście, czasem piach, czasem woda - róznorodnie.
Kiepsko wyszło, ale jedyne zdjęcie, na którym widać jakąś pochyłość terenu. Niedługo po zrobieniu tego pokonywałem mini rzeczkę spływającą ze zbocza jakiegoś wzniesienia.
Jedno jest pewne, jesień jest wyjątkowo łaskawa dla fotografów amatorów. Świetne światło i barwy, których nie trzeba wyciągać, bo nawet jak się robi najtańszą, przestarzałą małpką zdjęcia, to i tak nieźle to wygląda. Wyjazd na słońce po sporym błotno-liściastym kawałku.
Czasem aż strach było jechać, bo niewiadomo co pod tymi liśćmi może się kryć.
Słońce nisko, bo jesień i bo późno się robi. Zmęczenie i nisko wiszące Słońce sprawiają, że coraz częściej staję na fotki.
W sumie nic ciekawego - promienie słoneczne, a ile frajdy dają.
Takie kawałki to wbrew pozorom była rzadkość na trasie. Przez znaczną część jechałem nie po szlaku a obok niego, bo kamule, które pokrywały ścieżkę były okrutne. Spore, luźne, strasznie utrudniajace jazdę. Gdy tylko się dało unikałem ich, ale nie zawsze się dało. Nie było tak strasznych pochyłości, żeby mnie zatrzymały - tam gdzie było pochyło to akurat trafiała mi się lepsza nawierzchnia.
To już blisko szczytu, stąd udało się złapać lukę w drzewach i Słońce przyświeciło na mnie. Ogrzewanie na podjeździe nie było potrzebne - ale na zjeździe takie promienie byłyby bardzo cenne - trzeba było wcześniej jechać.
I to wszystko robione ze ścieżki. Te lepsze zdjęcia zatrzymywałem się i robiłem ze 2-3 fotki (tutaj tak 1/3 ze zrobionych jest) a te gorsze to w czasie jazdy cyknięte.
Tutaj fragment drogi gdzie akurat dało się jechać jest widoczny - już na ostatnich paruset metrach podjazdu jest takie coś... zresztą może tam już nawet podjazd nie jest a płasko?
Ja oczywiście jechałem tym po lewej :)
Drzewo padło z wrażenia na mój widok.
Chwile po zrobieniu tego zdjęcia leżałem w choince. Ogólnie był to kosodrzewinowy objazd gigantycznego bagna jakie wyszło opalać się na szlaku.
To już szczyt. Zrobiłem sobie słit focię z tym znakiem, ale to zdjęcie jest bardziej słit.
Tutaj więc jedyny dowód, że tam byłem - widać Blureja o którego opiera się wieża. Zarazem są to ostatnie chwile kiedy tarcza Słońca wystaje jeszcze ponad koronami drzew.
Do góry było sporo niedzielnych turystów. Biorąc pod uwagę, że byłem chyba ostatnim podążającym w kierunku ku szczytowi i minąłem pierdylion ludzi schodzących to musiało być tam dość ciasno - jedna zaleta tego, że wyjechałem później. Na wieżę nie wchodzę - byłem już na niej, szału nie ma a wejście kosztuje. Do tego nie chcę zostawiać Blureja samego.
Jedyne zdjęcie ze zjazdu... który nie dość, że nie był szybki w części terenowej, to jeszcze straszecznie się zrobiłem po nim obolały. Te cholerne kamienie zawsze mnie tak wymęczą, że potem ręce bolą od końcówki palców aż po łokieć.
Wypadłem na Sokolec. Było parę metrów asfaltowego podjazdu na Przełęcz Jugowską a potem już tylko zjazd. Max spid na zjeździe - ale hamowały mnie samochody. Leszcze w blachosmrodach jechali w zakrętach 20kmh a potem gazowali na prostej... strasznie trudno było mi przez to jechać, bo droga wąska, nie bardzo jak ich wyprzedzić, a ja zakręty lekko 40stką mogłem robić. Więc zostawałem na prostych i doganiałem ich i hamować często musiałem na zakrętach. Raz nawet wyprzedziłem 4 z pięciu, ale potem była chyba najdłuższa i najsłabiej nachylona prosta zjazdu i znów mnie wyprzedzili. Pech chciał, że potem było najwięcej zakrętów i mimo, że praktycznie płasko to i tak mnie tam zhamowali całkowicie. Praktycznie do miasta siedziałem im na zderzakach - więc wnioskuję, że gdyby mnie puścili a nie cwaniaczyli to byłbym od nich zdecydowanie szybszy.
Wielka Sowa jest całkiem spoko na rower, ale jej otoczenie, masa szlaków pieszych, po których da się jeździć jest jeszcze lepsze. Muszę się wybrać na przejazd Wielka-Mała Sowa i dalej przez okolice Rzeczki i Walimia. Dreptałem już tam pieszo i też oceniałem, że na rower będzie super - teraz się potwierdziło więc nic tylko częściej odwiedzać. Tyle.
Ze względu na to, że późno wyruszyłem nie ma opcji na przedłużanie trasy - jedynie w górę i w dół i do domu - inaczej będzie trzeba błądzić po górach po ciemku. Nie jest to najweselszą perspektywą, bo trzeba dnia następnego dotrzeć do roboty. Ale takie już są ograniczenia jakie niesie ze sobą spontaniczny wyjazd na ostatnią chwilę.
W Dzierżoniowie remont i wielki korek, co dodatkowo pogarsza moją sytuację czasową - trzeba będzie się sprężać. Samochód zatrzymuję na Orlenie w Pieszycach. W pośpiechu się przebieram, oceniam ile żarcia może mi być potrzebne i tyle ładuję na plecy i w drogę. Pierwsze metry asfalt - i rozgrzewka na maksa, lecim 40kmh ile wlezie.
W plecaku mam poza żarciem papierową mapę turystyczną którą zamierzam się kierować na szlak. W sumie to dobra decyzja, bo pieszy szlak okazuje się całkiem malowniczy - tuż za Pieszycami, albo jeszcze w nich, mijam coś przypominającego wieżę, zapewne wapiennik - czyli już atrakcje. Niedługo potem wracam na chwilę na asfalt i znów w teren i... zmęczyłem się, więc pierwszy postój na focię - zapozowały mi łowiecki.
Wnioskując po mapie byłem na wysokości wsi Kamionki, a dokładniej pokonywałem polną dróżkę równoległą do asfaltowej drogi biegnącej dnem doliny czyli przez centrum wioski.
Gdzieś pod koniec wioski (albo w jej środku) polna droga i szlak, którym jadę wraca na asfalt - w tym samym momencie zaczyna się jazda pod górę - i tak już zostanie. Tuż za ostatnim domem kończy się asfalt i zaczynają nawierzchnie różnorakie, z dominującymi kamieniami - trochę jak te na Ślęży, ale jednak zdecydowanie jest tutaj większa różnorodność kamienistych nawierzchni, od drobnych do wielkich, od ubitych do całkiem luźnych. Czasem są korzenie, czasem liście, czasem piach, czasem woda - róznorodnie.
Kiepsko wyszło, ale jedyne zdjęcie, na którym widać jakąś pochyłość terenu. Niedługo po zrobieniu tego pokonywałem mini rzeczkę spływającą ze zbocza jakiegoś wzniesienia.
Jedno jest pewne, jesień jest wyjątkowo łaskawa dla fotografów amatorów. Świetne światło i barwy, których nie trzeba wyciągać, bo nawet jak się robi najtańszą, przestarzałą małpką zdjęcia, to i tak nieźle to wygląda. Wyjazd na słońce po sporym błotno-liściastym kawałku.
Czasem aż strach było jechać, bo niewiadomo co pod tymi liśćmi może się kryć.
Słońce nisko, bo jesień i bo późno się robi. Zmęczenie i nisko wiszące Słońce sprawiają, że coraz częściej staję na fotki.
W sumie nic ciekawego - promienie słoneczne, a ile frajdy dają.
Takie kawałki to wbrew pozorom była rzadkość na trasie. Przez znaczną część jechałem nie po szlaku a obok niego, bo kamule, które pokrywały ścieżkę były okrutne. Spore, luźne, strasznie utrudniajace jazdę. Gdy tylko się dało unikałem ich, ale nie zawsze się dało. Nie było tak strasznych pochyłości, żeby mnie zatrzymały - tam gdzie było pochyło to akurat trafiała mi się lepsza nawierzchnia.
To już blisko szczytu, stąd udało się złapać lukę w drzewach i Słońce przyświeciło na mnie. Ogrzewanie na podjeździe nie było potrzebne - ale na zjeździe takie promienie byłyby bardzo cenne - trzeba było wcześniej jechać.
I to wszystko robione ze ścieżki. Te lepsze zdjęcia zatrzymywałem się i robiłem ze 2-3 fotki (tutaj tak 1/3 ze zrobionych jest) a te gorsze to w czasie jazdy cyknięte.
Tutaj fragment drogi gdzie akurat dało się jechać jest widoczny - już na ostatnich paruset metrach podjazdu jest takie coś... zresztą może tam już nawet podjazd nie jest a płasko?
Ja oczywiście jechałem tym po lewej :)
Drzewo padło z wrażenia na mój widok.
Chwile po zrobieniu tego zdjęcia leżałem w choince. Ogólnie był to kosodrzewinowy objazd gigantycznego bagna jakie wyszło opalać się na szlaku.
To już szczyt. Zrobiłem sobie słit focię z tym znakiem, ale to zdjęcie jest bardziej słit.
Tutaj więc jedyny dowód, że tam byłem - widać Blureja o którego opiera się wieża. Zarazem są to ostatnie chwile kiedy tarcza Słońca wystaje jeszcze ponad koronami drzew.
Do góry było sporo niedzielnych turystów. Biorąc pod uwagę, że byłem chyba ostatnim podążającym w kierunku ku szczytowi i minąłem pierdylion ludzi schodzących to musiało być tam dość ciasno - jedna zaleta tego, że wyjechałem później. Na wieżę nie wchodzę - byłem już na niej, szału nie ma a wejście kosztuje. Do tego nie chcę zostawiać Blureja samego.
Jedyne zdjęcie ze zjazdu... który nie dość, że nie był szybki w części terenowej, to jeszcze straszecznie się zrobiłem po nim obolały. Te cholerne kamienie zawsze mnie tak wymęczą, że potem ręce bolą od końcówki palców aż po łokieć.
Wypadłem na Sokolec. Było parę metrów asfaltowego podjazdu na Przełęcz Jugowską a potem już tylko zjazd. Max spid na zjeździe - ale hamowały mnie samochody. Leszcze w blachosmrodach jechali w zakrętach 20kmh a potem gazowali na prostej... strasznie trudno było mi przez to jechać, bo droga wąska, nie bardzo jak ich wyprzedzić, a ja zakręty lekko 40stką mogłem robić. Więc zostawałem na prostych i doganiałem ich i hamować często musiałem na zakrętach. Raz nawet wyprzedziłem 4 z pięciu, ale potem była chyba najdłuższa i najsłabiej nachylona prosta zjazdu i znów mnie wyprzedzili. Pech chciał, że potem było najwięcej zakrętów i mimo, że praktycznie płasko to i tak mnie tam zhamowali całkowicie. Praktycznie do miasta siedziałem im na zderzakach - więc wnioskuję, że gdyby mnie puścili a nie cwaniaczyli to byłbym od nich zdecydowanie szybszy.
Wielka Sowa jest całkiem spoko na rower, ale jej otoczenie, masa szlaków pieszych, po których da się jeździć jest jeszcze lepsze. Muszę się wybrać na przejazd Wielka-Mała Sowa i dalej przez okolice Rzeczki i Walimia. Dreptałem już tam pieszo i też oceniałem, że na rower będzie super - teraz się potwierdziło więc nic tylko częściej odwiedzać. Tyle.
Wro - Byc
Sobota, 13 października 2012 Kategoria bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: | 119.19 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 04:55 | km/h: | 24.24 |
Pr. maks.: | 48.40 | Temperatura: | 12.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przejazd na klasycznym odcinku - z Wrocławia do Byczyny. Tyle, że w tak zachodnich partiach Wrocławia jeszcze nie mieszkałem, praktycznie całe miasto należało pokonać i tak dystans wzrósł dość znacząco.
Ogólnie późno wyjechałem i trzymałem raczej spokojne tempo. Wiatr wiał głównie z boku, z południa, im później tym bardziej na twarz a więc ze wschodu - jednak siła jego wyraźnie słabła z czasem.
W Namysłowie pod Lidlem pierwszy i jedyny popas na trasie. Od popasu jadę na światłach, bo już po chwili robi się szarówka. Po posiłku jedzie się raźniej szczególnie, że za plecami widać było błyski i słychać grzmoty... tak, dziwny to rok, że burze jesienią się zdarzają.
Ogólnie to wyjazd w 17C a dojazd w okolicach 6C - tak się już ochładza...
Tyle.
Ogólnie późno wyjechałem i trzymałem raczej spokojne tempo. Wiatr wiał głównie z boku, z południa, im później tym bardziej na twarz a więc ze wschodu - jednak siła jego wyraźnie słabła z czasem.
W Namysłowie pod Lidlem pierwszy i jedyny popas na trasie. Od popasu jadę na światłach, bo już po chwili robi się szarówka. Po posiłku jedzie się raźniej szczególnie, że za plecami widać było błyski i słychać grzmoty... tak, dziwny to rok, że burze jesienią się zdarzają.
Ogólnie to wyjazd w 17C a dojazd w okolicach 6C - tak się już ochładza...
Tyle.
Badanie okolic nowego mieszkania
Niedziela, 30 września 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: from 50 to 100
Km: | 61.83 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:07 | km/h: | 29.21 |
Pr. maks.: | 40.41 | Temperatura: | 18.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 210m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ogólnie to odradzam pokonywania takiej samej trasy. Choć są przyjemne fragmenty to na znacznej części nawierzchnia jest w okropnym stanie.
Od początku jechałem pod silny wmordewiatr. No ale miałem silne zacięcie treningowe, więc postanowiłem, że co najmniej 20km w tą stronę muszę ujechać, żeby sumarycznie wyszło co najmniej 50. Walczyłem więc. Lekko nie było, szczególnie, że wiatr wcale nie wydawał się specjalnie silny, więc psychika podpowiadała, że jestem dziś strasznie słaby i powinienem odpuścić jakąkolwiek jazdę, a już w szczególności jazdę szybką.
W okolicach 20km byłem już na prawdę zmęczony walką z wiatrem i tempo spadało z każdym metrem. Ledwo trzymałem 25kmh. Całe szczęście nadszedł moment nawrotu. Właśnie z nawrotem zaczęła się najgorsza nawierzchnia, ale za to wiatr przyjemnie zacinał w plecy. Ze średniej 25kmh na nawrocie wyszło to co widać, że wyszło :)
Do Kątów Wrocławskich leciałem jak rakieta. Potem słabiej, bo wiatr jako że wieczór to ucichł. Do tego zmienił mi się również kąt trasy. Pod Wrocławiem rozjazd, bo się ujechałem. Gdyby zatrzymać czas przy drugim wjeździe do Smolca to pewnie średnia byłaby jeszcze lepsza o jakieś pół kmh może cały kmh.
Pozwoliłem sobie namalować trasę na gpsies:
Od początku jechałem pod silny wmordewiatr. No ale miałem silne zacięcie treningowe, więc postanowiłem, że co najmniej 20km w tą stronę muszę ujechać, żeby sumarycznie wyszło co najmniej 50. Walczyłem więc. Lekko nie było, szczególnie, że wiatr wcale nie wydawał się specjalnie silny, więc psychika podpowiadała, że jestem dziś strasznie słaby i powinienem odpuścić jakąkolwiek jazdę, a już w szczególności jazdę szybką.
W okolicach 20km byłem już na prawdę zmęczony walką z wiatrem i tempo spadało z każdym metrem. Ledwo trzymałem 25kmh. Całe szczęście nadszedł moment nawrotu. Właśnie z nawrotem zaczęła się najgorsza nawierzchnia, ale za to wiatr przyjemnie zacinał w plecy. Ze średniej 25kmh na nawrocie wyszło to co widać, że wyszło :)
Do Kątów Wrocławskich leciałem jak rakieta. Potem słabiej, bo wiatr jako że wieczór to ucichł. Do tego zmienił mi się również kąt trasy. Pod Wrocławiem rozjazd, bo się ujechałem. Gdyby zatrzymać czas przy drugim wjeździe do Smolca to pewnie średnia byłaby jeszcze lepsza o jakieś pół kmh może cały kmh.
Pozwoliłem sobie namalować trasę na gpsies:
Ślęża
Wtorek, 11 września 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: treningowo, dist: 100 and more
Km: | 120.52 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 05:35 | km/h: | 21.59 |
Pr. maks.: | 65.19 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 600m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tak, tego dnia byłem wcześniej w pracy, pomimo wolnego :) W drodze przez miasto odkryłem, że pogoda jest wyborna. Z pracy dzwoniłem do Tomka, który też miał dziś wolne, żeby coś razem zakombinować. Niestety nie odebrał. Cóż było robić?
W tym roku nie byłem jeszcze na Ślęży, a data mówi, że niebawem nie będzie tam wcale łatwo dojechać. Mimo, że robi się późno - ruszam!
Przez Wrocław jadę ścieżkami typu wały i inne raczej pozbawione samochodów okolice. Za Wrocławiem jadę jednak główną 35 - chcę szybko dotrzeć na podjazd, wspiąć się i jeśli wyjdzie niezły czas to skorzystać z niego na powrocie. Jeśli nie, to przynajmniej wrócić zamierzam za jasności.
Jadę spokojnie, wiem, że nie mam szczególnie wielkiej formy w tym roku, do tego... cały czas w twarz wieje silny wiatr. Nie jest porywisty, ale dość jednostajny, co jest o tyle przyjemne, że łatwiej jest trzymać jednolite tempo. Mimo to, jest to tempo słabe, oscylujące w granicach 22-26kmh. Gdzieś przed zjazdem na Rogów Sobócki mijam nieprzyjemny wypadek. Wygląda jakby kierowca Mini (nowego) wjechał w naczepę ciągnika siodłowego, po czym gwałtownie wyhamował i w tył wjechał mu dostawczak. Tak przynajmniej wskazuje kolejność i uszkodzenia samochodów stojących na drodze. Jest ogromniasty korek - na miejscu jestem równo z policją i może minutę po karetce (ranna osoba z Mini wpakowana już do karetki i odjeżdża).
Zgodnie z planem nie będę objeżdżał Masywu by wjechać na Tąpadła od strony Sadów. Zatrzymuję się w Sobótce na popas - 2 kole w puszcze, 2 banany, 2 izotoniki biedronkowej produkcji. Izotoniki uzupełniają pusty już bidon (litr 50/50 woda+powerade), wypijam jedną kole, zjadam banana - reszta na plecy, skonsumuję na szczycie.
Podjazdy zaczęły się w zasadzie już przed Sobótką. Do Sulistrowiczek dojeżdżam więc mimo postoju całkiem rozgrzany. Liczę że będzie ciekawa jazda, jednak co chwila po kawałku podjazdu zaczyna się zjazd. Co jest? Przyznam szczerze, że miałem jeden moment, tuż po popasie, że prędkość spadła mi do 14kmh, ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że się opiłem tej koli gazowanej i mnie to trochę zmuliło. Za to jazda im dalej tym idzie równiej. Za Sulistrowiczkami tempo trzyma się spokojnie na 21kmh. Przejeżdżam przez ostatnią cywilizację gdzie powinien się zacząć podjazd... ale tempo wcale nie spada. I gdy prędkość 21kmh zaczyna się robić trudna i myślę, czy nie trzeba będzie zwolnić, żeby mi serducho nie wyskoczyło... dojeżdżam na parking na Tąpadle xD
Dobrze, że na parkingu jest wypłaszczenie i terenowy podjazd nie zaczyna się jakimś hardkorem. Na starcie wyciszam organizm jadąc spokojnie 8kmh. Jednak wcale wiele tak ujechać się nie da jeśli nie chce się ujechać, więc tempo spada na 6kmh. Całkiem spory kawałek udaje się tak ujechać, aż w pewnym momencie z góry zjeżdża pickup ciągnący przyczepę z ... KONIEM! Z wrażenia tracę trakcje i wjeżdżam w kamienie, gdzie tracę całkiem przyczepność tylnego koła i koniec jazdy.
Ruszam w poprzek drogi i mozolnie wlokę się dalej. Okazuje się, że koń wcale nie był potrzebny, po prostu jest to trudniejszy kawałek pełen dużych jak niewielka garść luźnych kamieni. Strasznie ciężko mi się po tym porusza. Ogromnie ciężko jest utrzymać przyczepność tylnego koła pozwalającą na jakikolwiek ruch - ale walczę. Po sporym fragmencie takiej drogi jest przystanek przy jednej z wielu stacji drogi krzyżowej. Niestety nie pamiętam numeru. Odpoczywam tam chwilę, bo dalej jest grubszy kąt i widać, że kumulacja kamieni luzem jest tam przeogromna. Okazuje się, że nawet przystanek i zebranie sił mi nie pomogły. Początek walczę, ale po parunastu metrach nie udaje mi się nawet trzymać jakiegokolwiek kierunku, tylne koło traci przyczepność i postój... nie potrafię ruszyć, nawet w poprzek drogi. Cóż, poddałem się - prowadzę rower. Po kilkudziesięciu metrach znów staram się ruszyć, za 5 próbą udaje się, jadę kilka metrów, by znów polec. Po kilku nieudanych próbach startu znów prowadzę. Podprowadziłem tak dobre 300 metrów. Totalna porażka. Mam nadzieję, że to wina pogarszającego się stanu nawierzchni ;-) Po podprowadzeniu poprawia się i ruszam. Po chwili docieram do "ostrych" zakrętów pokrytych kostką brukową. Całe szczęście jest jednak całkiem sucha, więc podjazd po nich jest w sumie jednym z przyjemniejszych kawałków. Świetna przyczepność tego kawałka sprawia, że mimo jego sporego kąta jadę swobodnie 8kmh. Krótką przerwę kamieniową przelatuję wprost i kolejny brukowany podjazd pochłaniam jeszcze szybciej. Niestety potem jest wypłaszczenie i ostatni fragment podjazdu i... szczyt.
Na szczycie pierwsze co to popas. Podjeżdżam pod schronisko i jestem tak spragniony, że poza kolą którą wiozę na plecach kupuję sobie małe piwko. Piwko, banan padają od razu. Kolę wypijam delektując się słońcem na wieży widokowej. Wiatr niemiłosiernie tam wieje. Na wieży spędzam jakieś 15 minut. Pod koniec widać złowieszcze chmury nadlatujące z południowego zachodu.
Zjazd po kamieniach bardzo ostrożny. Zupełnie nie przypominał zeszłorocznego zlotu w dół. Kamienie tak mnie wytrząsły, że na powrocie staję w tym samym miejscu gdzie zatrzymałem się na podjeździe, żeby dać odpocząć wytłuczonym mięśniom i ścięgnom. Przydaje się. Dalsza część zjazdu na lekkim, kontrolowanym uślizgu w przedziale prędkości 30-50. Tylko raz było niebezpiecznie, jak mi tył wybiła jedna z rynien odprowadzających wodę wpoprzek drogi. Widok parkingu uznaję za prawdziwe błogosławieństwo - wreszcie koniec kamuli!
Zjazd asfaltem zaczynam od zablokowania amortyzatora. W sumie nie był to dobry krok, bo dziura na dziurze tam jest, a podjazd po prostu ich nie pokazał. Blokada jednak daje to, że łatwiej mi dokręcać. Chwilę po starcie kręcę, wpada 60parę km/h, ustawiam się w pozycję aero i lecę ile tylko można w dół.
Ze względu na porę i groźne chmury zjeżdżałem spowrotem na Sobótkę. Była to bardzo dobra decyzja, bo koło Rogowa Sobóckiego słyszę zbliżającą się burzę oraz widzę za sobą chmury które pożerają Ślężę. Wiatr na moje nieszczęście przestał wiać, jakby specjalnie chciał, żebym zmókł. Mimo to decyduję, że powrót będzie tą samą drogą, więc wiem ile mi zostało drobi i mogę pognać szybciej. Rozpędzam się i lecę przelotową w okolicach 30kmh.
Całkiem Żwawo dotarłem do Wrocławia, w którym zarządzam rozjazd. Z 30 robi się znów jak na dojeździe 22 i tak spokojnie pokonuję miasto. Jako że gdy wjeżdżałem do miasta to zachodziło słońce, to w miarę jak jadę robi się ciemniej i ciemniej. Dojeżdżam już po mocno wchodzącej w noc szarości.
Cóż forma słaba, trzeba przyznać, bo podjazd od rogatek na parkingu do schroniska zajął mi 39 minut. Zeszłoroczny wynik to 33 minuty, więc jest znacznie gorzej. Ale wtedy prowadziłem według relacji jakieś 20 metrów. Teraz blisko 300, do tego miałem postój (wliczony w czas podjazdu). Jako, że jechałem w tej samej konfiguracji sprzętowej, można też na starte opony zrzucić część winy i na to, że faktycznie luźne kamienie zrobiły się bardziej luźne. No nic, w tym roku raczej się już nie uda poprawić, ale zobaczymy jaki czas podjazdu wykręcę za rok :)
W tym roku nie byłem jeszcze na Ślęży, a data mówi, że niebawem nie będzie tam wcale łatwo dojechać. Mimo, że robi się późno - ruszam!
Przez Wrocław jadę ścieżkami typu wały i inne raczej pozbawione samochodów okolice. Za Wrocławiem jadę jednak główną 35 - chcę szybko dotrzeć na podjazd, wspiąć się i jeśli wyjdzie niezły czas to skorzystać z niego na powrocie. Jeśli nie, to przynajmniej wrócić zamierzam za jasności.
Jadę spokojnie, wiem, że nie mam szczególnie wielkiej formy w tym roku, do tego... cały czas w twarz wieje silny wiatr. Nie jest porywisty, ale dość jednostajny, co jest o tyle przyjemne, że łatwiej jest trzymać jednolite tempo. Mimo to, jest to tempo słabe, oscylujące w granicach 22-26kmh. Gdzieś przed zjazdem na Rogów Sobócki mijam nieprzyjemny wypadek. Wygląda jakby kierowca Mini (nowego) wjechał w naczepę ciągnika siodłowego, po czym gwałtownie wyhamował i w tył wjechał mu dostawczak. Tak przynajmniej wskazuje kolejność i uszkodzenia samochodów stojących na drodze. Jest ogromniasty korek - na miejscu jestem równo z policją i może minutę po karetce (ranna osoba z Mini wpakowana już do karetki i odjeżdża).
Zgodnie z planem nie będę objeżdżał Masywu by wjechać na Tąpadła od strony Sadów. Zatrzymuję się w Sobótce na popas - 2 kole w puszcze, 2 banany, 2 izotoniki biedronkowej produkcji. Izotoniki uzupełniają pusty już bidon (litr 50/50 woda+powerade), wypijam jedną kole, zjadam banana - reszta na plecy, skonsumuję na szczycie.
Podjazdy zaczęły się w zasadzie już przed Sobótką. Do Sulistrowiczek dojeżdżam więc mimo postoju całkiem rozgrzany. Liczę że będzie ciekawa jazda, jednak co chwila po kawałku podjazdu zaczyna się zjazd. Co jest? Przyznam szczerze, że miałem jeden moment, tuż po popasie, że prędkość spadła mi do 14kmh, ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że się opiłem tej koli gazowanej i mnie to trochę zmuliło. Za to jazda im dalej tym idzie równiej. Za Sulistrowiczkami tempo trzyma się spokojnie na 21kmh. Przejeżdżam przez ostatnią cywilizację gdzie powinien się zacząć podjazd... ale tempo wcale nie spada. I gdy prędkość 21kmh zaczyna się robić trudna i myślę, czy nie trzeba będzie zwolnić, żeby mi serducho nie wyskoczyło... dojeżdżam na parking na Tąpadle xD
Dobrze, że na parkingu jest wypłaszczenie i terenowy podjazd nie zaczyna się jakimś hardkorem. Na starcie wyciszam organizm jadąc spokojnie 8kmh. Jednak wcale wiele tak ujechać się nie da jeśli nie chce się ujechać, więc tempo spada na 6kmh. Całkiem spory kawałek udaje się tak ujechać, aż w pewnym momencie z góry zjeżdża pickup ciągnący przyczepę z ... KONIEM! Z wrażenia tracę trakcje i wjeżdżam w kamienie, gdzie tracę całkiem przyczepność tylnego koła i koniec jazdy.
Ruszam w poprzek drogi i mozolnie wlokę się dalej. Okazuje się, że koń wcale nie był potrzebny, po prostu jest to trudniejszy kawałek pełen dużych jak niewielka garść luźnych kamieni. Strasznie ciężko mi się po tym porusza. Ogromnie ciężko jest utrzymać przyczepność tylnego koła pozwalającą na jakikolwiek ruch - ale walczę. Po sporym fragmencie takiej drogi jest przystanek przy jednej z wielu stacji drogi krzyżowej. Niestety nie pamiętam numeru. Odpoczywam tam chwilę, bo dalej jest grubszy kąt i widać, że kumulacja kamieni luzem jest tam przeogromna. Okazuje się, że nawet przystanek i zebranie sił mi nie pomogły. Początek walczę, ale po parunastu metrach nie udaje mi się nawet trzymać jakiegokolwiek kierunku, tylne koło traci przyczepność i postój... nie potrafię ruszyć, nawet w poprzek drogi. Cóż, poddałem się - prowadzę rower. Po kilkudziesięciu metrach znów staram się ruszyć, za 5 próbą udaje się, jadę kilka metrów, by znów polec. Po kilku nieudanych próbach startu znów prowadzę. Podprowadziłem tak dobre 300 metrów. Totalna porażka. Mam nadzieję, że to wina pogarszającego się stanu nawierzchni ;-) Po podprowadzeniu poprawia się i ruszam. Po chwili docieram do "ostrych" zakrętów pokrytych kostką brukową. Całe szczęście jest jednak całkiem sucha, więc podjazd po nich jest w sumie jednym z przyjemniejszych kawałków. Świetna przyczepność tego kawałka sprawia, że mimo jego sporego kąta jadę swobodnie 8kmh. Krótką przerwę kamieniową przelatuję wprost i kolejny brukowany podjazd pochłaniam jeszcze szybciej. Niestety potem jest wypłaszczenie i ostatni fragment podjazdu i... szczyt.
Na szczycie pierwsze co to popas. Podjeżdżam pod schronisko i jestem tak spragniony, że poza kolą którą wiozę na plecach kupuję sobie małe piwko. Piwko, banan padają od razu. Kolę wypijam delektując się słońcem na wieży widokowej. Wiatr niemiłosiernie tam wieje. Na wieży spędzam jakieś 15 minut. Pod koniec widać złowieszcze chmury nadlatujące z południowego zachodu.
Zjazd po kamieniach bardzo ostrożny. Zupełnie nie przypominał zeszłorocznego zlotu w dół. Kamienie tak mnie wytrząsły, że na powrocie staję w tym samym miejscu gdzie zatrzymałem się na podjeździe, żeby dać odpocząć wytłuczonym mięśniom i ścięgnom. Przydaje się. Dalsza część zjazdu na lekkim, kontrolowanym uślizgu w przedziale prędkości 30-50. Tylko raz było niebezpiecznie, jak mi tył wybiła jedna z rynien odprowadzających wodę wpoprzek drogi. Widok parkingu uznaję za prawdziwe błogosławieństwo - wreszcie koniec kamuli!
Zjazd asfaltem zaczynam od zablokowania amortyzatora. W sumie nie był to dobry krok, bo dziura na dziurze tam jest, a podjazd po prostu ich nie pokazał. Blokada jednak daje to, że łatwiej mi dokręcać. Chwilę po starcie kręcę, wpada 60parę km/h, ustawiam się w pozycję aero i lecę ile tylko można w dół.
Ze względu na porę i groźne chmury zjeżdżałem spowrotem na Sobótkę. Była to bardzo dobra decyzja, bo koło Rogowa Sobóckiego słyszę zbliżającą się burzę oraz widzę za sobą chmury które pożerają Ślężę. Wiatr na moje nieszczęście przestał wiać, jakby specjalnie chciał, żebym zmókł. Mimo to decyduję, że powrót będzie tą samą drogą, więc wiem ile mi zostało drobi i mogę pognać szybciej. Rozpędzam się i lecę przelotową w okolicach 30kmh.
Całkiem Żwawo dotarłem do Wrocławia, w którym zarządzam rozjazd. Z 30 robi się znów jak na dojeździe 22 i tak spokojnie pokonuję miasto. Jako że gdy wjeżdżałem do miasta to zachodziło słońce, to w miarę jak jadę robi się ciemniej i ciemniej. Dojeżdżam już po mocno wchodzącej w noc szarości.
Cóż forma słaba, trzeba przyznać, bo podjazd od rogatek na parkingu do schroniska zajął mi 39 minut. Zeszłoroczny wynik to 33 minuty, więc jest znacznie gorzej. Ale wtedy prowadziłem według relacji jakieś 20 metrów. Teraz blisko 300, do tego miałem postój (wliczony w czas podjazdu). Jako, że jechałem w tej samej konfiguracji sprzętowej, można też na starte opony zrzucić część winy i na to, że faktycznie luźne kamienie zrobiły się bardziej luźne. No nic, w tym roku raczej się już nie uda poprawić, ale zobaczymy jaki czas podjazdu wykręcę za rok :)
tur de wały
Sobota, 8 września 2012 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50
Km: | 36.41 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:27 | km/h: | 25.11 |
Pr. maks.: | 46.07 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Popierniczanie po wałach z wieczora. Spora część z treningiem techniki pedałowania, czyli na jedną nóżkę :) Wprost uwielbiam wyprzedzać innych rowerzystów pedałując tylko jedną nogą.
pod górkę, pod wiatr, sahara i piasek
Niedziela, 19 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 112.30 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 04:41 | km/h: | 23.98 |
Pr. maks.: | 42.26 | Temperatura: | 34.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 120m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pierwotnie tytuł miał przybrać standardową formę: byc-wro albo coś w ten deseń, jednak warunki dziś były na tyle ciekawe, że warto je wyróżnić specjalnie i od nich nadać tytuł wpisowi.
Więc od początku. Wczorajszy wpis, bez opisu, to dojazd z Wrocławia do Byczyny. Pogoda była niezła, około 30 stopni i bezwietrznie. Umówiłem się z Pawłem w Namysłowie. Jedna przeszkoda była taka, że godzina już 14, druga taka, że on ma koło 45km a ja koło 60km do zrobienia. Depnąłem więc. Średnia pod lidlem w Namysłowie wyszła 28.76, zrobionych kilometrów 62 - może żaden rekord nie padł, ale zdecydowanie za mało wypiłem. Jeden litrowy bidon na taką jazdę okazał się za małą ilością płynów, przez co potem zdychałem. Jako, że z Pawłem uderza się w teren, to postanowiliśmy tak zrobić. Nawet kawałek właśnie bronowanego pola wpadł, także nie było źle. Ale totalnie się zjechałem i nawet regeneracja pod lidlem mnie nie ożywiła. Nawet 20kmh stanowiło dla mnie problem i wczorajsza średnia wyszła w sumie słaba.
Dziś dla odmiany teren łapaliśmy już od początku. Wyjazd jeszcze później, ale że domowy obiad to potęga, wiedziałem, że nie będę potrzebował nic do jedzenia po drodze, a jedynie pićku. Startuję z 2.5l płynów. Zalew, Proślice, z nich na Komorzno. Przez lasy Paweł poprowadził dziwną trasą, ale ponoć najkrótszą. Ja oszczędzam siły maksymalnie, staram się jechać tak, żeby ze mnie pot nie kapał. Wcale nie jest to łatwe, bo nawet jak się stoi jest upalnie. Termometr wskazuje 35 stopni. Nagrzany na słońcu ponad 40. Ogólnie stąd sahara w tytule. Momentami uderzają w nas prawdziwie ogniste podmuchy, kumulacje trafiają się gdy jedziemy pośród pól. Ukojenia nie daje nawet las Komorzańsko-Szymonkowski. Za Szymonkowem klasyka na Borownie - zbieramy wszelkie szutry jaki się da. To właśnie gdzieś w tych rejonach droga robi nam się totalnie piaszczysta, totalnie przez pola, totalnie pod górkę, wiatr wali saharyjsko ognistymi powiewami w twarz i pada podsumowanie zawarte w tytule. Pech chce, że gubimy właściwą trasę w Polkowskie i ostatecznie dojeżdżamy do Domaszowic - trudno, skrótu nie będzie. No ale dojazd do Domaszowic praktycznie tylko szutrami. Dalej asfalt, pod lidla w Namysłowie, tam lodzik, jogurt pitny i dla mnie litr soku brzoskwiniowego - ma butelkę idealnie pasującą w koszyk na bidon - ze względu na to, ze jest zbyt gęsty rozmajam z wodą i jest git. Tak też rozstaję się z Pawłem. Jeszcze do Bierutowa jadę spokojnie, tam biedronka a w niej ichniejszy izotonik i 330ml czekoladowego mleka muller - przysmaku platona ;-) Robi się już późno a co za tym idzie - przestaje być pod wiatr, bo wiatr cichnie i zanika. Kolejny postój sam nie wiem gdzie dokładnie, tuż przed 19 - zamykają sklepy, więc kupuję sobie colę w puszcze. Gul, gul, eeech. Pyszotka. Wiatr całkiem ucichł i zaczynam jechać coraz szybciej. Po wolnej jeździe nieco mnie tyłek rozbolał więc czasem wstaję i robi się wtedy 30kmh. Zabawne, bo dokładnie tak samo jak dzień wcześniej wraz z kilometrami prędkość mi gasła, tak dziś się rozkręca. Od Ligoty Wielkiej systematycznie przekraczam 30kmh, jednak często spadam do spokojnych 25ciu (przed NAmysłowem to był chyba max). Od Kiełczowa nie spadam poniżej 30kmh - ale to wina tego, że jedzie za mną jakiś koleś na szosie, bo planowałem rozjazd już robić na tym etapie. OStatecznie rozjazd robię dopiero od mostu na Swojczyce - takie nic, ale i tak czuję się dobrze.
Ogólnie to za dawnych lat w takim skwarze jeździło mi się najlepiej i potrafiłem strzelić setkę na 1.5l kompotu. Teraz na starość potrzebuję z 5 litrów płynów na setkę podczas której się oszczędzam a nie katuję ;-)
Więc od początku. Wczorajszy wpis, bez opisu, to dojazd z Wrocławia do Byczyny. Pogoda była niezła, około 30 stopni i bezwietrznie. Umówiłem się z Pawłem w Namysłowie. Jedna przeszkoda była taka, że godzina już 14, druga taka, że on ma koło 45km a ja koło 60km do zrobienia. Depnąłem więc. Średnia pod lidlem w Namysłowie wyszła 28.76, zrobionych kilometrów 62 - może żaden rekord nie padł, ale zdecydowanie za mało wypiłem. Jeden litrowy bidon na taką jazdę okazał się za małą ilością płynów, przez co potem zdychałem. Jako, że z Pawłem uderza się w teren, to postanowiliśmy tak zrobić. Nawet kawałek właśnie bronowanego pola wpadł, także nie było źle. Ale totalnie się zjechałem i nawet regeneracja pod lidlem mnie nie ożywiła. Nawet 20kmh stanowiło dla mnie problem i wczorajsza średnia wyszła w sumie słaba.
Dziś dla odmiany teren łapaliśmy już od początku. Wyjazd jeszcze później, ale że domowy obiad to potęga, wiedziałem, że nie będę potrzebował nic do jedzenia po drodze, a jedynie pićku. Startuję z 2.5l płynów. Zalew, Proślice, z nich na Komorzno. Przez lasy Paweł poprowadził dziwną trasą, ale ponoć najkrótszą. Ja oszczędzam siły maksymalnie, staram się jechać tak, żeby ze mnie pot nie kapał. Wcale nie jest to łatwe, bo nawet jak się stoi jest upalnie. Termometr wskazuje 35 stopni. Nagrzany na słońcu ponad 40. Ogólnie stąd sahara w tytule. Momentami uderzają w nas prawdziwie ogniste podmuchy, kumulacje trafiają się gdy jedziemy pośród pól. Ukojenia nie daje nawet las Komorzańsko-Szymonkowski. Za Szymonkowem klasyka na Borownie - zbieramy wszelkie szutry jaki się da. To właśnie gdzieś w tych rejonach droga robi nam się totalnie piaszczysta, totalnie przez pola, totalnie pod górkę, wiatr wali saharyjsko ognistymi powiewami w twarz i pada podsumowanie zawarte w tytule. Pech chce, że gubimy właściwą trasę w Polkowskie i ostatecznie dojeżdżamy do Domaszowic - trudno, skrótu nie będzie. No ale dojazd do Domaszowic praktycznie tylko szutrami. Dalej asfalt, pod lidla w Namysłowie, tam lodzik, jogurt pitny i dla mnie litr soku brzoskwiniowego - ma butelkę idealnie pasującą w koszyk na bidon - ze względu na to, ze jest zbyt gęsty rozmajam z wodą i jest git. Tak też rozstaję się z Pawłem. Jeszcze do Bierutowa jadę spokojnie, tam biedronka a w niej ichniejszy izotonik i 330ml czekoladowego mleka muller - przysmaku platona ;-) Robi się już późno a co za tym idzie - przestaje być pod wiatr, bo wiatr cichnie i zanika. Kolejny postój sam nie wiem gdzie dokładnie, tuż przed 19 - zamykają sklepy, więc kupuję sobie colę w puszcze. Gul, gul, eeech. Pyszotka. Wiatr całkiem ucichł i zaczynam jechać coraz szybciej. Po wolnej jeździe nieco mnie tyłek rozbolał więc czasem wstaję i robi się wtedy 30kmh. Zabawne, bo dokładnie tak samo jak dzień wcześniej wraz z kilometrami prędkość mi gasła, tak dziś się rozkręca. Od Ligoty Wielkiej systematycznie przekraczam 30kmh, jednak często spadam do spokojnych 25ciu (przed NAmysłowem to był chyba max). Od Kiełczowa nie spadam poniżej 30kmh - ale to wina tego, że jedzie za mną jakiś koleś na szosie, bo planowałem rozjazd już robić na tym etapie. OStatecznie rozjazd robię dopiero od mostu na Swojczyce - takie nic, ale i tak czuję się dobrze.
Ogólnie to za dawnych lat w takim skwarze jeździło mi się najlepiej i potrafiłem strzelić setkę na 1.5l kompotu. Teraz na starość potrzebuję z 5 litrów płynów na setkę podczas której się oszczędzam a nie katuję ;-)
wro-byc
Sobota, 18 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 110.18 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 04:22 | km/h: | 25.23 |
Pr. maks.: | 40.41 | Temperatura: | 27.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 110m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 5
Sobota, 11 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 116.41 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 05:23 | km/h: | 21.62 |
Pr. maks.: | 71.74 | Temperatura: | 18.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Uzupełniam wpis po niemal roku od wycieczki. Czy cokolwiek jeszcze pamiętam? Tak, jednak zdjęciami zajmę 99% wpisu a napiszę jedynie o tym, co było najfajniesze tego dnia, a z czego zdjęć niestety nie mam.
Więc tak, Tomek wyczaił sobie podjazd w miejscowości Lofer, gdzie dojeżdżała droga rowerowa, którą wciąż jeździliśmy - Tauernradweg. Ogólnie po ścieżce napiernicza się szalenie, bo nawierzchnia, nawet jak nie ma asfaltu to niewiele się od niego różni. Droga minęła więc bez szczególnych niespodzianek. W Lofer zjawiliśmy się dość szybko mimo tempa, które dla Tomka było zamulające a dla mnie... no właśnie, zmęczenie z wielu dni i różnica między szosą a mtb dają we znaki - ja byłem zmęczony, nie w skam było mi robienie podjazdu, który dodatkowo nie robił perspektyw ani na zjazd ani na widoki.
Zostałem więc w mieście, początkowo planując posiedzieć na słońcu i pooglądać pokazy traktorów. Akurat w mieścinie odbywały się jakieś dożynki czy kto tam wie co właściwie świętują Austriacy.. W każdym razie były różne zabawy typu wchodzenie po wieży budowanej podczas wchodzenia ze skrzynek na browary. Główną atrakcją imprezy były jednak pokazy traktorów liczących zdecydowanie więcej lat niż ja. Wygrał pewnie najstarszy, z jednocylindrowym nikt pewnie nie wie o jak ogromnym litrażem silniku. Grunt że jeździł i pięknie hałas robił.
No ale ile można siedzieć? Podpowiem, że krótko. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, a że najciekawszym miejscem wydał mi się mostek, przy którym wcześniej wspólnie z Tomkiem robiliśmy sobie słit focie to udałem się właśnie tam. Okazało się, że most ten był niczym wrota do Narnii, nikt nie spodziewał się fantastyczności ścieżynek rowerowych jakie tam się znaleźć udało. No dobra, w zasadzie były to szlaki piesze, turystyczne. Ale rower się mieścił i nie było większych problemów z przejechaniem. Przez las, nad "urwiskiem" tuż nad potokiem albo po prostu nad skałkami. Wszystko w sumie zbite na bardzo małym terenie, w lasku 2x2km albo i mniej, ale zrobiłem tam tyle przejazdów, że nabiłem w pytkę kilometrów. Stwierdziłem, że zdjęcia nie mają szans oddać fantastyczności tego miejsca i że poczekam aż Tomek wróci i zrobię najlepszy przejazd z go-pro zamontowanym do kasku. Szczególnie przejazd nad potokiem powinien być widowiskowy, bo na jednym zakręcie aż na nim pękałem i rower przeprowadzałem, tak wąsko było (co prawda na nim było się z metr nad potokiem, więc śmierć od takiego upadku nie groziła, ale zmoczyć się było łatwo). Niestety okazało się po spotkaniu, że go-pro dzisiaj w ogóle nie ma. No i lipa... dla Was drodzy czytelnicy/oglądacze, bo ja to nie tylko widziałem ale i przejechałem, raczej nie zapomnę, bo były to jedne z najlepszych dróżek jakie kiedykolwiek przejechałem.
No to tyle pierdół, fotki tera.
Ruszylim
Z tym męczeniem się to też nie do końca prawda, miałem momenty że i ja odpoczywałem.
Tutaj dowód na liczność zdjęć powstałych na trasie, to samo miejsce praktycznie
Po drodze odrobina podziwu dla miejscowej architektury sakralnej
I tak przez 270 kilometrów (-10 końcówki przy Krimml gdzie faktycznie był teren)
Poza architekturą sakralną udało się także trafić na sztukę prawdopodobnie bardziej nowoczesną, a na pewno bardziej abstrakcyjną
Gdyby dodać jeszcze krowy i smród to byłoby to zdjęcie kwintesencją Austrii
Do sztuki można też zasadniczo dołączyć i drogi rowerowe, jak ta
Wspomniany we wstępnie prześwietny mostek nad prześwietnym potokiem (strumykiem bądź rzeką, nie rozrózniam już tego)
Tomek zrobił podjazd i niestety okazało się, że o ile zjazd faktycznie był kiepski, to widoki wcale nie były złe
Ja w tym czasie znudziłem się na tyle, że jeździłem i znalazłem widoczki
Po widoczkach przyszłą kolej na most, od niego zaczęła się przygoda
Ja - gdzieś tam w dole.
Z całego jeżdżenia po terenie została mi tylko ta jedna wyraźna fotka, dwie nieostre i rozmazane...
A Tomek podjeżdżał
Pogoda najlepiej dopisała na powrocie, gdzie słoneczko pięknie przygrzewało (chociaż było chłodno)
Słońce, rower i góry, czego więcej trzeba
Jak to czego więcej? Żagli i jezióra żeby się wykąpać. Na terenie wyłącznie dla członków klubu żeglarskiego Zell... hiehie
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Uzupełniam wpis po niemal roku od wycieczki. Czy cokolwiek jeszcze pamiętam? Tak, jednak zdjęciami zajmę 99% wpisu a napiszę jedynie o tym, co było najfajniesze tego dnia, a z czego zdjęć niestety nie mam.
Więc tak, Tomek wyczaił sobie podjazd w miejscowości Lofer, gdzie dojeżdżała droga rowerowa, którą wciąż jeździliśmy - Tauernradweg. Ogólnie po ścieżce napiernicza się szalenie, bo nawierzchnia, nawet jak nie ma asfaltu to niewiele się od niego różni. Droga minęła więc bez szczególnych niespodzianek. W Lofer zjawiliśmy się dość szybko mimo tempa, które dla Tomka było zamulające a dla mnie... no właśnie, zmęczenie z wielu dni i różnica między szosą a mtb dają we znaki - ja byłem zmęczony, nie w skam było mi robienie podjazdu, który dodatkowo nie robił perspektyw ani na zjazd ani na widoki.
Zostałem więc w mieście, początkowo planując posiedzieć na słońcu i pooglądać pokazy traktorów. Akurat w mieścinie odbywały się jakieś dożynki czy kto tam wie co właściwie świętują Austriacy.. W każdym razie były różne zabawy typu wchodzenie po wieży budowanej podczas wchodzenia ze skrzynek na browary. Główną atrakcją imprezy były jednak pokazy traktorów liczących zdecydowanie więcej lat niż ja. Wygrał pewnie najstarszy, z jednocylindrowym nikt pewnie nie wie o jak ogromnym litrażem silniku. Grunt że jeździł i pięknie hałas robił.
No ale ile można siedzieć? Podpowiem, że krótko. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, a że najciekawszym miejscem wydał mi się mostek, przy którym wcześniej wspólnie z Tomkiem robiliśmy sobie słit focie to udałem się właśnie tam. Okazało się, że most ten był niczym wrota do Narnii, nikt nie spodziewał się fantastyczności ścieżynek rowerowych jakie tam się znaleźć udało. No dobra, w zasadzie były to szlaki piesze, turystyczne. Ale rower się mieścił i nie było większych problemów z przejechaniem. Przez las, nad "urwiskiem" tuż nad potokiem albo po prostu nad skałkami. Wszystko w sumie zbite na bardzo małym terenie, w lasku 2x2km albo i mniej, ale zrobiłem tam tyle przejazdów, że nabiłem w pytkę kilometrów. Stwierdziłem, że zdjęcia nie mają szans oddać fantastyczności tego miejsca i że poczekam aż Tomek wróci i zrobię najlepszy przejazd z go-pro zamontowanym do kasku. Szczególnie przejazd nad potokiem powinien być widowiskowy, bo na jednym zakręcie aż na nim pękałem i rower przeprowadzałem, tak wąsko było (co prawda na nim było się z metr nad potokiem, więc śmierć od takiego upadku nie groziła, ale zmoczyć się było łatwo). Niestety okazało się po spotkaniu, że go-pro dzisiaj w ogóle nie ma. No i lipa... dla Was drodzy czytelnicy/oglądacze, bo ja to nie tylko widziałem ale i przejechałem, raczej nie zapomnę, bo były to jedne z najlepszych dróżek jakie kiedykolwiek przejechałem.
No to tyle pierdół, fotki tera.
Ruszylim
Z tym męczeniem się to też nie do końca prawda, miałem momenty że i ja odpoczywałem.
Tutaj dowód na liczność zdjęć powstałych na trasie, to samo miejsce praktycznie
Po drodze odrobina podziwu dla miejscowej architektury sakralnej
I tak przez 270 kilometrów (-10 końcówki przy Krimml gdzie faktycznie był teren)
Poza architekturą sakralną udało się także trafić na sztukę prawdopodobnie bardziej nowoczesną, a na pewno bardziej abstrakcyjną
Gdyby dodać jeszcze krowy i smród to byłoby to zdjęcie kwintesencją Austrii
Do sztuki można też zasadniczo dołączyć i drogi rowerowe, jak ta
Wspomniany we wstępnie prześwietny mostek nad prześwietnym potokiem (strumykiem bądź rzeką, nie rozrózniam już tego)
Tomek zrobił podjazd i niestety okazało się, że o ile zjazd faktycznie był kiepski, to widoki wcale nie były złe
Ja w tym czasie znudziłem się na tyle, że jeździłem i znalazłem widoczki
Po widoczkach przyszłą kolej na most, od niego zaczęła się przygoda
Ja - gdzieś tam w dole.
Z całego jeżdżenia po terenie została mi tylko ta jedna wyraźna fotka, dwie nieostre i rozmazane...
A Tomek podjeżdżał
Pogoda najlepiej dopisała na powrocie, gdzie słoneczko pięknie przygrzewało (chociaż było chłodno)
Słońce, rower i góry, czego więcej trzeba
Jak to czego więcej? Żagli i jezióra żeby się wykąpać. Na terenie wyłącznie dla członków klubu żeglarskiego Zell... hiehie
Austria 2012 - dzień 4
Piątek, 10 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 146.98 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 06:11 | km/h: | 23.77 |
Pr. maks.: | 75.28 | Temperatura: | 17.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1134m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.
Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.
Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)
Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak
A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:
Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.
Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.
Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)
W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.
Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.
Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej
Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.
Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.
Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę
Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.
Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.
Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę
Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!
Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.
Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.
Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego
I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.
Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)
Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak
Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.
Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.
Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.
Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.
Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)
Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak
A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:
Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.
Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.
Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)
W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.
Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.
Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej
Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.
Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.
Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę
Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.
Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.
Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę
Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!
Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.
Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.
Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego
I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.
Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)
Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak
Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.
Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.
Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)