Wpisy archiwalne w kategorii
bike: blurej
Dystans całkowity: | 8848.47 km (w terenie 1671.20 km; 18.89%) |
Czas w ruchu: | 401:54 |
Średnia prędkość: | 22.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 48499 m |
Liczba aktywności: | 167 |
Średnio na aktywność: | 52.98 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
znowu razem
Wtorek, 2 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: foto
Km: | 27.11 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 21.12 |
Pr. maks.: | 36.85 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Odebrać blureja z serwisu. Stęskniliśmy się za sobą bardzo, więc na powitanie pogłaskałem go po... bagażniku :) Szarpnąłem się na bagażnik pod tarcze. Wygląda bestialsko, jakby tylko na niego ładować, a ja zamierzam sakwy mu podpiąć. Będę jak TIR jeździł z tym czymś z tyłu.
Po odbiorze powrót wałami na bazę i wymiana opon. Okazało się, że po wyjęciu akacjowego kolca z opony dętka straciła szczelność i... nie mam dętki z zaworem samochodowym na 2.25". Przesadą byłoby wsadzać dętke 1.25-1.75 więc opracowałem, że pojadę do decathlonu kupić te najtańsze dętki. Pojechałem na pożyczonym rowerze (drugi wpis) i szybko zabrałem się za dokończenie wymiany. Wszystko ładnie pięknie, chociaż tylne koło mam problem wsadzić. Albo gdzieś tarczą walnę, albo przerzutke masakruje starając się wsadzić koło tak, żeby łańcuch leżał na kasecie... Muszę ten element potrenować.
Po wymianie było już z leksza ciemno, więc światła na pokład i jedziem do bankomatu po kasę na jutrzejszą przesyłkę. Oczywiście nie najbliższy bankomat odwiedziłem. Przy okazji testowałem nabytą za 50zł w decathlonie bluzę/kurtkę z półmembraną. Trochę za gorąca na 19 stopni, ale raczej takich luksusów na zjazdach nie będzie. Po weekendzie w chmurach spodziewam się, że na tysiąc metrów wyżej położonych drogach może być jeszcze ciekawiej. Lepiej być na to przygotowanym, żeby mnie za pare tysięcy lat nie odnaleźli zamarzniętego w jakiejś kostce lodu. Dużo po wałach na powrocie, ale tempo spokojnie, żeby w kałuże nie wpadać ze zbyt dużą prędkością.
Na koniec zdjęcie z naszego romantycznego wieczornego spacerku.
Most Bartoszowicki nocą, zdjęcie wykonane opiekaczem ;-)
Po odbiorze powrót wałami na bazę i wymiana opon. Okazało się, że po wyjęciu akacjowego kolca z opony dętka straciła szczelność i... nie mam dętki z zaworem samochodowym na 2.25". Przesadą byłoby wsadzać dętke 1.25-1.75 więc opracowałem, że pojadę do decathlonu kupić te najtańsze dętki. Pojechałem na pożyczonym rowerze (drugi wpis) i szybko zabrałem się za dokończenie wymiany. Wszystko ładnie pięknie, chociaż tylne koło mam problem wsadzić. Albo gdzieś tarczą walnę, albo przerzutke masakruje starając się wsadzić koło tak, żeby łańcuch leżał na kasecie... Muszę ten element potrenować.
Po wymianie było już z leksza ciemno, więc światła na pokład i jedziem do bankomatu po kasę na jutrzejszą przesyłkę. Oczywiście nie najbliższy bankomat odwiedziłem. Przy okazji testowałem nabytą za 50zł w decathlonie bluzę/kurtkę z półmembraną. Trochę za gorąca na 19 stopni, ale raczej takich luksusów na zjazdach nie będzie. Po weekendzie w chmurach spodziewam się, że na tysiąc metrów wyżej położonych drogach może być jeszcze ciekawiej. Lepiej być na to przygotowanym, żeby mnie za pare tysięcy lat nie odnaleźli zamarzniętego w jakiejś kostce lodu. Dużo po wałach na powrocie, ale tempo spokojnie, żeby w kałuże nie wpadać ze zbyt dużą prędkością.
Na koniec zdjęcie z naszego romantycznego wieczornego spacerku.
Most Bartoszowicki nocą, zdjęcie wykonane opiekaczem ;-)
na przegląd gwarancyjny
Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: from 50 to 100
Km: | 8.87 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 00:27 | km/h: | 19.71 |
Pr. maks.: | 27.89 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
W gwarancji mam nabite, że rower po 500km mam oddać na przegląd. Kiedy go kupowałem powiedziałem na to, że to mi tydzień zajmie. Sprzedawca odpowiedział, że to tak orientacyjnie i żebym w takim razie za jakieś 2-4 tygodnie się zjawił.
Minęły dwa tygodnie. Blurej ma na koncie:
-ponad 800km
-w tym 3 wyjazdy >100km
-2 razy w deszczu, z czego raz w totalnej ulewie ale krótko, a raz cały dzień z mżawkami i chlapaniem z kół
-3 razy w błocie, z czego raz w totalnej chlapie, tak, że koła przestawały mieścić się w rami/widelcu
-terenowy zjazd ze Ślęży
-kilka większych asfaltowych zjazdów
-ponad 3000m przewyższenia w ciągu dnia
-4 rysy, o których wiem
W pokoju bez niego jest tak pusto...
Minęły dwa tygodnie. Blurej ma na koncie:
-ponad 800km
-w tym 3 wyjazdy >100km
-2 razy w deszczu, z czego raz w totalnej ulewie ale krótko, a raz cały dzień z mżawkami i chlapaniem z kół
-3 razy w błocie, z czego raz w totalnej chlapie, tak, że koła przestawały mieścić się w rami/widelcu
-terenowy zjazd ze Ślęży
-kilka większych asfaltowych zjazdów
-ponad 3000m przewyższenia w ciągu dnia
-4 rysy, o których wiem
W pokoju bez niego jest tak pusto...
powrót ciapongiem
Niedziela, 31 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 13.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:40 | km/h: | 19.50 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 16.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dojazd na stacje. Kręcenie w pobliżu stacji, bo ciapong ma opóźnienie 20 minutowe. Przejazd ciapongiem (dzięki opóźnieniu przesiadka z 35 minut zrobiła się na 5) i dalszy przejazd ciapongiem.
Podczas jazdy odrobina adrenaliny, bo jakieś dwa dresy wsiadły, jeden wyraźnie nastawiony zaczepnie, już miał pizde pod okiem. Jak zaczął kopać koło rowera kolesia, co jechał w przedziale naszykowałem sobie w plecaku nóź (z czasów rycerstwa, do rzucania przystosowany, zwykle służy do krojenia pizzy lub wkręcania śrub, do kłóć i cięć, także broń na dystans - rzut 2-5m), klucz francuski (zastępuje mi wszystkie klucze, broń obuchowa), dętke (wiadomo po co, można by nią dusić), pompke (broń obuchowa) i gaz pieprzowy (nie no, tego to bym raczej nie użył, co to za broń w ogóle?) do samoobony siebie bądź blureja. Jakby mi w koło kopnął to bym mu poleciał wszystkim po kolei bez zbędnych pytań i tłumaczeń. Ogólnie doszedłem do wniosku, że chcę wyrobię sobie chyba pozwolenie na broń i takich typa będę odstrzeliwał. Drugi raz w życiu miałem serdecznie dość podróży koleją.
Wysiadłem na Psim Polu, żeby sobie troszkę pojeździć. Pogoda dupiasta, padało. Ścieżki poremontowane i słabo oznaczone ich objazdy... a nie, wcale nie oznaczone. Mimo to powoli sobie dojechałem do domciu. Okazało się, że nazwane "wodoodpornymi" lampki niekoniecznie takie są. Przednie światło działa, nawet suche jest, tylko troszkę się baterie wyczerpały. Tylne światło mimo gumek i innych udziwnień przełączyło się w tryb - ciągle świecę, nie chcesz to wyjmij baterię... ehh, dobrze że ojciec elektryk, dam rade to zrobić...
Podczas jazdy odrobina adrenaliny, bo jakieś dwa dresy wsiadły, jeden wyraźnie nastawiony zaczepnie, już miał pizde pod okiem. Jak zaczął kopać koło rowera kolesia, co jechał w przedziale naszykowałem sobie w plecaku nóź (z czasów rycerstwa, do rzucania przystosowany, zwykle służy do krojenia pizzy lub wkręcania śrub, do kłóć i cięć, także broń na dystans - rzut 2-5m), klucz francuski (zastępuje mi wszystkie klucze, broń obuchowa), dętke (wiadomo po co, można by nią dusić), pompke (broń obuchowa) i gaz pieprzowy (nie no, tego to bym raczej nie użył, co to za broń w ogóle?) do samoobony siebie bądź blureja. Jakby mi w koło kopnął to bym mu poleciał wszystkim po kolei bez zbędnych pytań i tłumaczeń. Ogólnie doszedłem do wniosku, że chcę wyrobię sobie chyba pozwolenie na broń i takich typa będę odstrzeliwał. Drugi raz w życiu miałem serdecznie dość podróży koleją.
Wysiadłem na Psim Polu, żeby sobie troszkę pojeździć. Pogoda dupiasta, padało. Ścieżki poremontowane i słabo oznaczone ich objazdy... a nie, wcale nie oznaczone. Mimo to powoli sobie dojechałem do domciu. Okazało się, że nazwane "wodoodpornymi" lampki niekoniecznie takie są. Przednie światło działa, nawet suche jest, tylko troszkę się baterie wyczerpały. Tylne światło mimo gumek i innych udziwnień przełączyło się w tryb - ciągle świecę, nie chcesz to wyjmij baterię... ehh, dobrze że ojciec elektryk, dam rade to zrobić...
Sprawdzenie
Sobota, 30 lipca 2011 Kategoria bike: blurej, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 139.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:30 | km/h: | 21.52 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 12.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 3290m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
W piątek zasiadłem zmęczony przed komputerem i chciałem szukać sobie sprzętu na wyjazd. Upatrzyłem sobie bagażnik i sakwy do kupienia we Wrocławiu. No i uradowany zacząłem się zastanawiać, co by tu porobić w resztę weekendu. Zaraz jak tylko przeleciała mi przez głowę taka myśl napisał do mnie brat - wpada jutro do Wrocławia - weźmie rower i go oprowadzę rowerowo po mieście. Super, plany same się zrobiły :) Nie minęła godzina i pisze do mnie Tomek, czy bym nie pojechał jutro na Pradziada. No cóż... wydaje się, że nie pojadę, ale brat zaznaczył, że nie wie czy wstanie na pociąg o 7mej, a w TLK nie będzie się z rowerem męczył, więc jak nie wstanie to nie jedzie. Dałem więc bratu znać jak się sprawy mają i ma mi dać znać jak zaśpi na pociąg albo po prostu nie będzie mu się chciało jechać.
Poniżej zamieszczam skrótowy opis tego co się wydarzyło. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Alternatywna wersja wydarzeń została przedstawiona tutaj.
No i mimo, że wstał, to nie dał mi łaski i zbawienia od robienia Pradziada. Sms do Tomka, że jadę i jest u mnie po chwili.
Nie wiem jak Tomek, ale jak dla mnie dojazd samochodem minął w sekundkę. Na początkowo planowanym postoju - w Głuchołazach - mżawiło i ogólnie pogoda średnio nastrajała do jazdy, postanowiliśmy skrócić wycieczkę, ale przed tym zjedliśmy takie przedwyjazdowe śniadanie. Polecam rogaliki maślane z Lidla - pychotka! Co do skrócenia trasy to i tak bym na to nalegał. 160km które było planowane zniszczyło by mnie totalnie, wiedziałem to :)
Podjechaliśmy więc kawałek do Horni Domasov, tam pogoda była całkiem całkiem, więc czym prędzej przebieramy się w obcisłe + izolacyjne, wyładowujemy nasze pojazdy i komu w drogę temu... szprychy?
Wycieczka zaczęła się jakimiś 300metrami zjazdu i... dziewięcioma kilometrami podjazdu :D No ale rozradowany nowym rowerem, ledwo co kupionymi i w nocy przed wyjazdem zakładanymi slickami - wjeżdżam żwawo, przez jakiś czas nawet mam 100m przewagi nad Tomkiem. Role szybko się odmieniły, ale co tam ;-) Początek nazywał się Červenohorské sedlo (1013 m)
Pierwsza fotografia z podjazdu w niezwykle obrazowy sposób przedstawia jakość nawierzchni, co jednak nie jest wcale łatwo zauważyć, bo oczy automatycznie przyciągam ja na moim wspaniałym rowerze ;-)
Tuż obok, zdjęcie wykonane kilka centymetrów wyżej. Musieliśmy zahaczyć czymś o niebo i na nas spadło... Pech chciał, że razem z chmurami, co znacząco ograniczyło widoczność. Jednak nie na tyle, bym nie dostrzegł ucieczki. Ha, pierwszy połknięty dzisiaj!
Pierwszy zjazd zmasakrował mnie psychicznie. Na nogach miałem tylko kolarki, jadąc w dół w tej chmurze totalnie przemokłem i strasznie mnie przewiało. Miałem ochotę podjechać spowrotem i wracać do domu. Jednak niżej, jak już udało się wyjechać z chmur i teren się wypłaszczył zrobiło się zniośle.
Drobny błąd nawigacyjny i znowu pod górkę. Pod górkę, znaczy ciepło ;-) Jedziemy pod prąd trasą jakiegoś wyścigu. Dzięki temu wyścigowi okazuję się lepszym nawigatorem niż Tomek - wskazuje poprawną drogę mimo, że nie mam zielonego pojęcia ani gdzie jestem, ani dokąd jadę xD
Powyżej zdjęcie przy dolnym zbiorniku i zdjęcie przy górnym zbiorniku. Na dolnym postanowiliśmy sobie porobić słitaśne focie. Akurat jakaś wycieczka tam przebywała i wszyscy robili sobie słitaśne focie, więc nie mogliśmy być gorsi. Analogicznie jak poprzednio - zdjęcie po lewej wcześniejsze - jest niżej - coś tam widać. W szczególności widać to, w co będziemy wjeżdżać. W środku wjeżdżamy. Z prawej natomiast zdjęcie z górnego zbiornika - widać chmury - ooooood środka :D Pomiędzy górnym a dolnym zbiornikiem kolejnych dwóch rowerzystów zjedzonych. Chociaż tego jednego to nie wiem czy liczyć, bo miał na sobie krótki rękawek! Podczas gdy my ubraliśmy kurtki na podjeździe (tylko tutaj i na Pradziada w kurtkach wjeżdżaliśmy). Na podjeździe były momenty, które ponoć mają 4% a jechało się na nich jak po płaskim. Ponoć to wpływ sąsiadujących z nimi odcinków 10%. Na szczycie przeżywamy coś tak niesamowitego, że ciężko opisać. Słyszymy wody uderzające o ściany zbiornika, wiatr rzuca w nas zbiornikową bryzę, ale mimo, że stoimy tuż przy barierce nie widzimy zbiornika wodnego. W zasadzie wszędzie gdzie byśmy nie spojrzeli widzimy wodę, jednak w postaci mniejszych i większych kropelek. Widoczność jest strasznie ograniczona. Podczas gdy jedziemy wzdłuż brzegu już po chwili nie widać osoby jadącej z przodu, gdybyśmy nie mieli tylnego oświetlenia to moglibyśmy się tam pogubić i błądzilibyśmy pewnie do teraz ;-)
Zjeżdżając kolejny raz gubimy drogę. I tak skończyło się bardzo łagodnie. Była taka widoczność, że skręty i skrzyżowania pojawiają się w ostatniej chwili. Jeden rozjazd przyznaję, że w ogóle bym przeoczył, bo nie rozglądałem się a pojawił się dość nieoczekiwanie w miejscu w którym już nic nie widziałem, bo na dodatek całe okulary miałem umoczone.
Kiedy już się odnaleźliśmy pozostało tylko zjechać na dół, pooglądać z bliska to wszystko co sobie zobaczyliśmy z góry. Zjazd okazał się dość ekstremalny, ale całe szczęście z góry doskonale widoczne były wszystkie zakręty i korzystając ze swojej fotograficznej pamięci dokładnie wiedziałem gdzie i w którym momencie skręcać. Jechałem więc z zamkniętymi oczami, delikatnie muskając klamki hamulcowe i szepcząc modlitwy do św. Krzysztofa. Kiedy otwierałem oczy okazywało się, że wielkiej różnicy nie ma, a skoro nie ma to nie będę wyziębiał gałek ocznych. Tak sobie zjeżdżam i zjeżdżam, zaczynam się czuć pewniej. Jedziemy ścieżką wąską na jedno autko, po obu stronach las. No i w pewnym momencie moja fotograficzna pamięć i pajęcze zmysły zawiodły. Zapewne w lesie stał ktoś z kryptonitem. Za późno zacząłem hamować - zamiast przed zakrętem - w zakręcie. Każdy, nawet przedszkolak wie, że w zakręcie się nie hamulcuje. No ale nie jestem przedszkolakiem, a moje opony nie dają rady na mokrym z elementami piaskowej posypki tu i tam. Wjechałem sobie więc na mały kurs po lesie, grzybów jednak nie było, pewnie już wyzbierali, bo na grzyby to tuż po wschodzie słońca się chodzi. Kiedy już zastanawiałem się między które drzewa kurs wybierać - opony trafiły na coś przyczepnego i zacząłem skręcać :D Wróciłem na asfalt. Reszta zjazdu poszła całkiem nieźle, ale hamowałem jak tylko zobaczyłem cokolwiek mogącego być piaskiem w zakręcie. Mimo to, w pewnym momencie zgubiłem całkiem Tomka i musiałem praktycznie stanąć i poczekać aż się pojawi, bo głupio by było jakbym zjechał a on wpadł w las. Nie chciałoby mi się pod górkę jechać i go szukać.
Potem jeszcze jakiś długi ale dość płaski podjazd, kawałek zjazdu i jesteśmy pod szlabanem drogi wiodącej do piekła... znaczy na Pradeda. Nie wiem dlaczego Tomek zapytał pod szlabanem czy stajemy. Pewnie wyglądałem już na zmordowanego :) No ale na tym parkingu na prawdę nic ciekawego nie ma, wolałem więc jechać na górę. Czułem już jednak przebyte metry w nogach i szału nie było. Co ciekawe, na podjeździe pierwszy i jedyny raz tego dnia zobaczyliśmy Słońce! Od Owczarni w kurtkach. Od owczarni zaczęło mi być na prawdę ciężko. Zwykle jest to mój ulubiony odcinek podjazdu. Ma zjazd na którym można się rozpędzić, stosunkowo łagodny podjazd i końcówka "z grubej rury". Tym razem końcówkę też chciałem pocisnąć, ale za ostro wystartowałem a potem wjeżdża się w piekło. Wiatr dął chyba miliard km/h, do tego byliśmy w gęstej chmurze. Jak tylko dojechałem chciałem się schronić gdziekolwiek przed tym wiatrem i zimnem. Objazd szczytu dookoła był strasznie... wyziębiający ;-) no ale trzeba było skompletować drugą fotkę z cyklu "Gdzieś tam..."
Z cyklu zdjęć pt: "Gdzieś tam"
Tego dnia każdy następujący po pierwszym zjazd budził mój niepokój. Pradziad okazał się kulminacją. Właściwie gdybyśmy podjeżdżali tylko do Owczarni byłoby całkiem przyjemnie. Jednak te najwyższe partie, tuż przy szczycie potraktowały nas okropnie silnym wiatrem i chmurą deszczową, z której chyba właśnie padał deszcz. Ciężko powiedzieć, bo krople wody leciały ze wszystkich stron. Już po paruset metrach zjazdu tak zmarzłem, że marzyłem tylko o tym by znaleźć się na dole. Nie czułem się pewnie na zjeździe i tym razem to Tomek błyskawicznie odjechał. Ja skupiałem się na tym żeby nie szarpnąć kierownicą, bo tak mną telepało z zimna, że mogłem sam siebie ukatrupić. Nie było opcji przyjęcia bardzo aerodynamicznej pozycji, bo musiałem trzymać kierownicę przy krawędziach, rękami też mi rzucało ;-) Mimo to wyprzedziłem na zjeździe sporo rowerzystów (tak z 5) i to ze znaczną różnicą prędkości, bo jakby nie patrzeć dolne partie miały suchą nawierzchnię i jedyną przeszkodą dla prędkości było to, że potęgowała ona uczucie przenikliwego zimna.
Po Pradziadzie dwa podobno leciutkie podjaździki, ale jakoś nie miałem nawet dżula mocy by z nimi walczyć. Noga za nogą, metr za metrem robiłem swoje, modląc się aby wreszcie był ten napis 1km oznaczający, że do przełamania został 1km. Mogliby tak od samej podstawy robić, wiele by to ułatwiło. Mimo, że modliłem się o przełamanie, to tuż za nim chciałem żeby znowu zaczął się podjazd xD Na zjazdach robi się zimno. Całe szczęście dość szybko wyschło mi to co miało wyschnąć i nie było tak najgorzej.
Wnioski przed Alpami:
-krótkie spodenki nadają się tylko na podjazd, na zjazd muszę sobie zdecydowanie docieplić nogi, bo zamarznę, chyba jednak trzeba bedzię bagażnik a na niego kurtka, polar i spodnie softshellowe
-mam niewygodną pozycję na rowerze, ale ciężko mi z nią będzie walczyć skoro do wyjazdu zostało tak mało czasu
-przy moim tempie jazdy trzeba myśleć o dość krótkich trasach, bo dzień już tak długi nie jest, a noclegu poszukać trzeba, zjeść coś, po drodze fotki porobić
Poniżej zamieszczam skrótowy opis tego co się wydarzyło. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Alternatywna wersja wydarzeń została przedstawiona tutaj.
No i mimo, że wstał, to nie dał mi łaski i zbawienia od robienia Pradziada. Sms do Tomka, że jadę i jest u mnie po chwili.
Nie wiem jak Tomek, ale jak dla mnie dojazd samochodem minął w sekundkę. Na początkowo planowanym postoju - w Głuchołazach - mżawiło i ogólnie pogoda średnio nastrajała do jazdy, postanowiliśmy skrócić wycieczkę, ale przed tym zjedliśmy takie przedwyjazdowe śniadanie. Polecam rogaliki maślane z Lidla - pychotka! Co do skrócenia trasy to i tak bym na to nalegał. 160km które było planowane zniszczyło by mnie totalnie, wiedziałem to :)
Podjechaliśmy więc kawałek do Horni Domasov, tam pogoda była całkiem całkiem, więc czym prędzej przebieramy się w obcisłe + izolacyjne, wyładowujemy nasze pojazdy i komu w drogę temu... szprychy?
Wycieczka zaczęła się jakimiś 300metrami zjazdu i... dziewięcioma kilometrami podjazdu :D No ale rozradowany nowym rowerem, ledwo co kupionymi i w nocy przed wyjazdem zakładanymi slickami - wjeżdżam żwawo, przez jakiś czas nawet mam 100m przewagi nad Tomkiem. Role szybko się odmieniły, ale co tam ;-) Początek nazywał się Červenohorské sedlo (1013 m)
Pierwsza fotografia z podjazdu w niezwykle obrazowy sposób przedstawia jakość nawierzchni, co jednak nie jest wcale łatwo zauważyć, bo oczy automatycznie przyciągam ja na moim wspaniałym rowerze ;-)
Tuż obok, zdjęcie wykonane kilka centymetrów wyżej. Musieliśmy zahaczyć czymś o niebo i na nas spadło... Pech chciał, że razem z chmurami, co znacząco ograniczyło widoczność. Jednak nie na tyle, bym nie dostrzegł ucieczki. Ha, pierwszy połknięty dzisiaj!
Pierwszy zjazd zmasakrował mnie psychicznie. Na nogach miałem tylko kolarki, jadąc w dół w tej chmurze totalnie przemokłem i strasznie mnie przewiało. Miałem ochotę podjechać spowrotem i wracać do domu. Jednak niżej, jak już udało się wyjechać z chmur i teren się wypłaszczył zrobiło się zniośle.
Drobny błąd nawigacyjny i znowu pod górkę. Pod górkę, znaczy ciepło ;-) Jedziemy pod prąd trasą jakiegoś wyścigu. Dzięki temu wyścigowi okazuję się lepszym nawigatorem niż Tomek - wskazuje poprawną drogę mimo, że nie mam zielonego pojęcia ani gdzie jestem, ani dokąd jadę xD
Powyżej zdjęcie przy dolnym zbiorniku i zdjęcie przy górnym zbiorniku. Na dolnym postanowiliśmy sobie porobić słitaśne focie. Akurat jakaś wycieczka tam przebywała i wszyscy robili sobie słitaśne focie, więc nie mogliśmy być gorsi. Analogicznie jak poprzednio - zdjęcie po lewej wcześniejsze - jest niżej - coś tam widać. W szczególności widać to, w co będziemy wjeżdżać. W środku wjeżdżamy. Z prawej natomiast zdjęcie z górnego zbiornika - widać chmury - ooooood środka :D Pomiędzy górnym a dolnym zbiornikiem kolejnych dwóch rowerzystów zjedzonych. Chociaż tego jednego to nie wiem czy liczyć, bo miał na sobie krótki rękawek! Podczas gdy my ubraliśmy kurtki na podjeździe (tylko tutaj i na Pradziada w kurtkach wjeżdżaliśmy). Na podjeździe były momenty, które ponoć mają 4% a jechało się na nich jak po płaskim. Ponoć to wpływ sąsiadujących z nimi odcinków 10%. Na szczycie przeżywamy coś tak niesamowitego, że ciężko opisać. Słyszymy wody uderzające o ściany zbiornika, wiatr rzuca w nas zbiornikową bryzę, ale mimo, że stoimy tuż przy barierce nie widzimy zbiornika wodnego. W zasadzie wszędzie gdzie byśmy nie spojrzeli widzimy wodę, jednak w postaci mniejszych i większych kropelek. Widoczność jest strasznie ograniczona. Podczas gdy jedziemy wzdłuż brzegu już po chwili nie widać osoby jadącej z przodu, gdybyśmy nie mieli tylnego oświetlenia to moglibyśmy się tam pogubić i błądzilibyśmy pewnie do teraz ;-)
Zjeżdżając kolejny raz gubimy drogę. I tak skończyło się bardzo łagodnie. Była taka widoczność, że skręty i skrzyżowania pojawiają się w ostatniej chwili. Jeden rozjazd przyznaję, że w ogóle bym przeoczył, bo nie rozglądałem się a pojawił się dość nieoczekiwanie w miejscu w którym już nic nie widziałem, bo na dodatek całe okulary miałem umoczone.
Kiedy już się odnaleźliśmy pozostało tylko zjechać na dół, pooglądać z bliska to wszystko co sobie zobaczyliśmy z góry. Zjazd okazał się dość ekstremalny, ale całe szczęście z góry doskonale widoczne były wszystkie zakręty i korzystając ze swojej fotograficznej pamięci dokładnie wiedziałem gdzie i w którym momencie skręcać. Jechałem więc z zamkniętymi oczami, delikatnie muskając klamki hamulcowe i szepcząc modlitwy do św. Krzysztofa. Kiedy otwierałem oczy okazywało się, że wielkiej różnicy nie ma, a skoro nie ma to nie będę wyziębiał gałek ocznych. Tak sobie zjeżdżam i zjeżdżam, zaczynam się czuć pewniej. Jedziemy ścieżką wąską na jedno autko, po obu stronach las. No i w pewnym momencie moja fotograficzna pamięć i pajęcze zmysły zawiodły. Zapewne w lesie stał ktoś z kryptonitem. Za późno zacząłem hamować - zamiast przed zakrętem - w zakręcie. Każdy, nawet przedszkolak wie, że w zakręcie się nie hamulcuje. No ale nie jestem przedszkolakiem, a moje opony nie dają rady na mokrym z elementami piaskowej posypki tu i tam. Wjechałem sobie więc na mały kurs po lesie, grzybów jednak nie było, pewnie już wyzbierali, bo na grzyby to tuż po wschodzie słońca się chodzi. Kiedy już zastanawiałem się między które drzewa kurs wybierać - opony trafiły na coś przyczepnego i zacząłem skręcać :D Wróciłem na asfalt. Reszta zjazdu poszła całkiem nieźle, ale hamowałem jak tylko zobaczyłem cokolwiek mogącego być piaskiem w zakręcie. Mimo to, w pewnym momencie zgubiłem całkiem Tomka i musiałem praktycznie stanąć i poczekać aż się pojawi, bo głupio by było jakbym zjechał a on wpadł w las. Nie chciałoby mi się pod górkę jechać i go szukać.
Potem jeszcze jakiś długi ale dość płaski podjazd, kawałek zjazdu i jesteśmy pod szlabanem drogi wiodącej do piekła... znaczy na Pradeda. Nie wiem dlaczego Tomek zapytał pod szlabanem czy stajemy. Pewnie wyglądałem już na zmordowanego :) No ale na tym parkingu na prawdę nic ciekawego nie ma, wolałem więc jechać na górę. Czułem już jednak przebyte metry w nogach i szału nie było. Co ciekawe, na podjeździe pierwszy i jedyny raz tego dnia zobaczyliśmy Słońce! Od Owczarni w kurtkach. Od owczarni zaczęło mi być na prawdę ciężko. Zwykle jest to mój ulubiony odcinek podjazdu. Ma zjazd na którym można się rozpędzić, stosunkowo łagodny podjazd i końcówka "z grubej rury". Tym razem końcówkę też chciałem pocisnąć, ale za ostro wystartowałem a potem wjeżdża się w piekło. Wiatr dął chyba miliard km/h, do tego byliśmy w gęstej chmurze. Jak tylko dojechałem chciałem się schronić gdziekolwiek przed tym wiatrem i zimnem. Objazd szczytu dookoła był strasznie... wyziębiający ;-) no ale trzeba było skompletować drugą fotkę z cyklu "Gdzieś tam..."
Z cyklu zdjęć pt: "Gdzieś tam"
Tego dnia każdy następujący po pierwszym zjazd budził mój niepokój. Pradziad okazał się kulminacją. Właściwie gdybyśmy podjeżdżali tylko do Owczarni byłoby całkiem przyjemnie. Jednak te najwyższe partie, tuż przy szczycie potraktowały nas okropnie silnym wiatrem i chmurą deszczową, z której chyba właśnie padał deszcz. Ciężko powiedzieć, bo krople wody leciały ze wszystkich stron. Już po paruset metrach zjazdu tak zmarzłem, że marzyłem tylko o tym by znaleźć się na dole. Nie czułem się pewnie na zjeździe i tym razem to Tomek błyskawicznie odjechał. Ja skupiałem się na tym żeby nie szarpnąć kierownicą, bo tak mną telepało z zimna, że mogłem sam siebie ukatrupić. Nie było opcji przyjęcia bardzo aerodynamicznej pozycji, bo musiałem trzymać kierownicę przy krawędziach, rękami też mi rzucało ;-) Mimo to wyprzedziłem na zjeździe sporo rowerzystów (tak z 5) i to ze znaczną różnicą prędkości, bo jakby nie patrzeć dolne partie miały suchą nawierzchnię i jedyną przeszkodą dla prędkości było to, że potęgowała ona uczucie przenikliwego zimna.
Po Pradziadzie dwa podobno leciutkie podjaździki, ale jakoś nie miałem nawet dżula mocy by z nimi walczyć. Noga za nogą, metr za metrem robiłem swoje, modląc się aby wreszcie był ten napis 1km oznaczający, że do przełamania został 1km. Mogliby tak od samej podstawy robić, wiele by to ułatwiło. Mimo, że modliłem się o przełamanie, to tuż za nim chciałem żeby znowu zaczął się podjazd xD Na zjazdach robi się zimno. Całe szczęście dość szybko wyschło mi to co miało wyschnąć i nie było tak najgorzej.
Wnioski przed Alpami:
-krótkie spodenki nadają się tylko na podjazd, na zjazd muszę sobie zdecydowanie docieplić nogi, bo zamarznę, chyba jednak trzeba bedzię bagażnik a na niego kurtka, polar i spodnie softshellowe
-mam niewygodną pozycję na rowerze, ale ciężko mi z nią będzie walczyć skoro do wyjazdu zostało tak mało czasu
-przy moim tempie jazdy trzeba myśleć o dość krótkich trasach, bo dzień już tak długi nie jest, a noclegu poszukać trzeba, zjeść coś, po drodze fotki porobić
praca i po pracy
Czwartek, 28 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, cel: dojazd, dist: from 50 to 100
Km: | 84.12 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 03:40 | km/h: | 22.94 |
Pr. maks.: | 55.78 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Do pracy, potem na jazdy i znowu do pracy. Po pracy obiadek na mieście i powrót wałami. Przebieram się, piję z pół litra wody a reszte w bidon i spowrotem na wały. Wałami na Most Milenijny i dalej w Lasek Osobowicki (jak mnie pamięć do nazw nie zawodzi jak to zwykle bywa). W drodze na wałach bawię się w swoją starą zabawę zjeżdżanie i podjeżdżanie na wały. Przyda się trenowanie ostrych podjazdów :) Co prawda na krótkich to się wrzuca maksymalną kadencję i się je połyka rozpędem, ale mimo że technika inna, to siła w nogach ta sama. Z tego samego powodu, na miejscu, w lasku, parę podjazdów i zjazdów z góreczki. Powrót prawie tą samą trasą, ale czasem drugą stroną rzeki. Kolejne okrążenie wielkiej wyspy w przeciwną stronę i powrót z krótkim treningiem interwałowym. Ogólnie coś dzisiaj pustka na wałach. Sporo biegaczy, ale rowerzystów prawie wcale.
Zjadłem dzisiaj 2 obiady i porządne śniadanie a mimo to jestem głodny. Dobrze, organizm chyba już czuje co mu umysł podpowiada - trzeba zmagazynować energię na najbliższe tygodnie bo nie będzie lekko :)
Dzisiaj prawie nic związanego z wyprawą. Wczoraj pozaznaczałem na naszej mapie różne przełęcze i drogi, które możnaby odwiedzić. Mnie zależy właściwie na 3 najwyższych i najsławniejszych. Procenty nachylenia nie robią na mnie wrażenia, bo i tak nie będzie takich jak choćby w Kozłowickim lasku z torem motocrossowym i wzniesieniami krótkimi ale za to po 35 i więcej procent nachylenia. Ale otoczenie 4 tysięczników i prześwietne widoczki... no i te zjazdy to to na co mam ochotę.
Zjadłem dzisiaj 2 obiady i porządne śniadanie a mimo to jestem głodny. Dobrze, organizm chyba już czuje co mu umysł podpowiada - trzeba zmagazynować energię na najbliższe tygodnie bo nie będzie lekko :)
Dzisiaj prawie nic związanego z wyprawą. Wczoraj pozaznaczałem na naszej mapie różne przełęcze i drogi, które możnaby odwiedzić. Mnie zależy właściwie na 3 najwyższych i najsławniejszych. Procenty nachylenia nie robią na mnie wrażenia, bo i tak nie będzie takich jak choćby w Kozłowickim lasku z torem motocrossowym i wzniesieniami krótkimi ale za to po 35 i więcej procent nachylenia. Ale otoczenie 4 tysięczników i prześwietne widoczki... no i te zjazdy to to na co mam ochotę.
część dalsza przygotowań
Środa, 27 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 23.97 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 01:11 | km/h: | 20.26 |
Pr. maks.: | 31.20 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie spodziewałbym się, że tak szybko po zakupie pozwole sobie na postawienie blureja pod sklepem ;-) Dobrze nam się jeździ, a nie mam w tej chwili innego roweru jeżdżącego. Pożyczanie też się skończyło i trzeba było albo tramwajować cały dzień albo pojechać blurejem. Pojechałem.
Kontynuuję zwiedzanie Wrocławskich sklepów rowerowych. Ogólnie jest lipa niesamowita, ceny wywindowane, zwykle słabe wyposażenie. Jednak kopiąc głęboko, drążąc i dręcząc sprzedawców można cośtam osiągnąć i nawet niezłe cośtam. Dzisiaj zakupiłem opony. Po przejrzeniu wszelkich możliwych katalogów, opinii na forach internetowych i w ogóle stracie masy czasu postanowiłem wybierać spośród następujących opon:
-schwalbe durano 1.1 kevlar ~110zł 280g (opcja na wypasie, jak się nic innego nie uda to zamówić u krajka)
-maxxis detonator 1.25 aramis(kevlar) 300g ~75zł albo na drucie ~55zł (355g) i to był wybór mnie najbliższy, bo tak, od rana dzwonie po sklepach z maxxisami i nigdzie nie ma i nie da rady załatwić na poniedziałek, nędza
-continental sport contact 1.3 ~72zł drut ~420g te miały być dostępne we wrocławiu w stylowych rowerach czy jakoś tak, jako że nie ma na miejscu maxxisów to nawet te bym kupił, niestety została im jedna...
Wizyta w sklepie na Komuny Paryskiej bardzo mile będzie przeze mnie wspominana, nie dość, że sklep całkiem niezły no i miał tę jedną sztukę opony, której szukałem, zawsze to już coś. Do tego wszystkiego Pan stwierdził, że powinienem może spróbować w "treku", ale ceny będą mieli "trekowe". Tak, wiem, wiele razy wchodziłem do SSC rzucić okiem na rowery na które mnie nie stać a nawet jakby manie było stać to bym nie kupił bo potem bałbym się na tym jeździć. No ale już desperacja mnie ogarniać zaczynała. Może i bym nawet te durano kupił jakby się nie udało. Ale oto moim oczom przedstawione zostały opony o których w internecie cisza - Bontrager cośtam cośtam 1.25" i 1.5". Celowałem w 1.25 ale zważyliśmy na sklepie obie wersje i okazało się, że 1.5 wychodzi tylko 30g ciężej, więc wziąłem 1.5 o wadze 410g, bo drutówka. Ogólnie nieżle, lżejsza od Continentala 1.3 który też na drucie i tylko 100g więcej niż maxxis 1.25 na kevlarze. Do tego udało mi się kupić przecenione spodenki za 39zł :) Kolejna para spodenek w śmiesznej cenie nabyta. Tym razem Castelli, także nie jest źle.
Teraz jeszcze ze 2 koszulki kupić i nogawki żeby sobie kolan nie przeziębić, oczywiście szukamy promocji :)
A powrót po wałach, dlatego teren wpadł. Tempo byłoby lepsze, ale gdzieś w okolicach ronda regana złapałem kapcia. Znaczy nie do końca kapcia, powietrze z 4.5 atmosfery, z nabitej do limitu opony zeszło mi na jakieś 1.5 moze 2, ugięcie oponki jest, ale dało się jechać bez dobić na krawężnikach jak uważnie jechałem... no więc uważnie jechałem i nic nie dobiło. Może i szkoda opony, ale eeee, mam tylko dętki na preste i nie chciało mi się zmieniać. Zmienie na slicki od razu, bo kupiłem dętki z samochodowym do oponek od razu.
Kontynuuję zwiedzanie Wrocławskich sklepów rowerowych. Ogólnie jest lipa niesamowita, ceny wywindowane, zwykle słabe wyposażenie. Jednak kopiąc głęboko, drążąc i dręcząc sprzedawców można cośtam osiągnąć i nawet niezłe cośtam. Dzisiaj zakupiłem opony. Po przejrzeniu wszelkich możliwych katalogów, opinii na forach internetowych i w ogóle stracie masy czasu postanowiłem wybierać spośród następujących opon:
-schwalbe durano 1.1 kevlar ~110zł 280g (opcja na wypasie, jak się nic innego nie uda to zamówić u krajka)
-maxxis detonator 1.25 aramis(kevlar) 300g ~75zł albo na drucie ~55zł (355g) i to był wybór mnie najbliższy, bo tak, od rana dzwonie po sklepach z maxxisami i nigdzie nie ma i nie da rady załatwić na poniedziałek, nędza
-continental sport contact 1.3 ~72zł drut ~420g te miały być dostępne we wrocławiu w stylowych rowerach czy jakoś tak, jako że nie ma na miejscu maxxisów to nawet te bym kupił, niestety została im jedna...
Wizyta w sklepie na Komuny Paryskiej bardzo mile będzie przeze mnie wspominana, nie dość, że sklep całkiem niezły no i miał tę jedną sztukę opony, której szukałem, zawsze to już coś. Do tego wszystkiego Pan stwierdził, że powinienem może spróbować w "treku", ale ceny będą mieli "trekowe". Tak, wiem, wiele razy wchodziłem do SSC rzucić okiem na rowery na które mnie nie stać a nawet jakby manie było stać to bym nie kupił bo potem bałbym się na tym jeździć. No ale już desperacja mnie ogarniać zaczynała. Może i bym nawet te durano kupił jakby się nie udało. Ale oto moim oczom przedstawione zostały opony o których w internecie cisza - Bontrager cośtam cośtam 1.25" i 1.5". Celowałem w 1.25 ale zważyliśmy na sklepie obie wersje i okazało się, że 1.5 wychodzi tylko 30g ciężej, więc wziąłem 1.5 o wadze 410g, bo drutówka. Ogólnie nieżle, lżejsza od Continentala 1.3 który też na drucie i tylko 100g więcej niż maxxis 1.25 na kevlarze. Do tego udało mi się kupić przecenione spodenki za 39zł :) Kolejna para spodenek w śmiesznej cenie nabyta. Tym razem Castelli, także nie jest źle.
Teraz jeszcze ze 2 koszulki kupić i nogawki żeby sobie kolan nie przeziębić, oczywiście szukamy promocji :)
A powrót po wałach, dlatego teren wpadł. Tempo byłoby lepsze, ale gdzieś w okolicach ronda regana złapałem kapcia. Znaczy nie do końca kapcia, powietrze z 4.5 atmosfery, z nabitej do limitu opony zeszło mi na jakieś 1.5 moze 2, ugięcie oponki jest, ale dało się jechać bez dobić na krawężnikach jak uważnie jechałem... no więc uważnie jechałem i nic nie dobiło. Może i szkoda opony, ale eeee, mam tylko dętki na preste i nie chciało mi się zmieniać. Zmienie na slicki od razu, bo kupiłem dętki z samochodowym do oponek od razu.
organizacyjnie
Wtorek, 26 lipca 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, dist: less than 50
Km: | 11.65 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:25 | km/h: | 27.96 |
Pr. maks.: | 44.60 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wieczorkiem do Tomka, w celach organizacyjnych. Powrót po 22, także od razu można było troche potestować nowo nabytą lampkę. Wydaje się słaba, chyba nawet gorsza od MacTronica którego miałem, ale to przez to, że światło Xenonowej żarówki nie poprawia wcale widoczności a po prostu świeci i daje plame światła. Zdecydowanie wolę światło diodowe, więc chyba niepotrzebnie zakupiłem diodowo xenonową lampkę... no ale nic, kiedyś może pozwolę sobie na zakup poważnego oświetlenia, ale to jeszcze nie ta chwila.
Wracałem ubrany we wczoraj zakupioną kurtałkę. 17C pokazuje termometr w internecie, więc nie wiem ile było, ale na jazdę w tej temperaturze jest zdecydowanie zbyt nieprzewiewna, spociłem się jak ją zapiąłem. Powinna nadać się na zjazdy jak pod spód ubiorę polarek.
Przed wyjazdem w skalniku zakupiłem świetnie spakowany śpiworek, jedynie 750g wagi, ideał na rower, nawet jeśli nie grzeje ;-)
Po powrocie załatwiłem na wyjazd turystyczny palniczek gazowy, będziemy mieli na czym makaron ugotować albo herbatkę ciepłą zrobić :)
Wracałem ubrany we wczoraj zakupioną kurtałkę. 17C pokazuje termometr w internecie, więc nie wiem ile było, ale na jazdę w tej temperaturze jest zdecydowanie zbyt nieprzewiewna, spociłem się jak ją zapiąłem. Powinna nadać się na zjazdy jak pod spód ubiorę polarek.
Przed wyjazdem w skalniku zakupiłem świetnie spakowany śpiworek, jedynie 750g wagi, ideał na rower, nawet jeśli nie grzeje ;-)
Po powrocie załatwiłem na wyjazd turystyczny palniczek gazowy, będziemy mieli na czym makaron ugotować albo herbatkę ciepłą zrobić :)
zalew
Niedziela, 24 lipca 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 14.62 | Km teren: | 11.00 | Czas: | 01:16 | km/h: | 11.54 |
Pr. maks.: | 24.00 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
z braciszem i piesem
Kobi dzielnie walczył aż do ostatnich metrów :) Czasem rozpędzał się do ponad 20kmh i zawsze musiał być z przodu, jak zwykle zresztą. Strasznie chciałby prowadzić stado.
Kobi dzielnie walczył aż do ostatnich metrów :) Czasem rozpędzał się do ponad 20kmh i zawsze musiał być z przodu, jak zwykle zresztą. Strasznie chciałby prowadzić stado.
"Darz Bór" Nasale uphill
Niedziela, 24 lipca 2011 Kategoria opis: foto, baza: Byczyna, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: nie sam
Km: | 47.90 | Km teren: | 25.00 | Czas: | 02:04 | km/h: | 23.18 |
Pr. maks.: | 56.80 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wyprowadzeniu piesa na spacerek wszamaliśmy z braciszem (jego bikelog) obiad. Już od rana wiadome było, że na jednej, przedobiadowej przejażdżce się nie skończy. Jej tempo spowodowane piesem tym bardziej nakłaniało do drugiego wyjazdu.
Zalew odpadał, bo ciągle w tamtą stronę jeździmy. Terenowa trasa za gimnazjum też się oklepana już robi, a w dodatku maksymalnie las zarósł i trzeba się właściwie czołgać pod gałęziami. Pojechaliśmy więc na Nasale. Żeby nie było za dużo asfaltu po starcie, to skierowałem nas na początku na Paruszowice i tam od razu w wieś i z niej w pola i lasy na Gosław. Potem znowu asfaltem kawałek do lasu w Nasalach.
Bundze w Gosławiu ;-)
Przez las jazda wyśmienita. Troche mi się dzisiaj zamulało, wczoraj się totalnie odwodniłem, ciągle mi się pić chce, nawet jak to teraz piszę. Muszę uważać na odwodnienia, szczególnie przed planowaną wyprawą. W każdym razie zamulałem aż do podjazdu na przesławny Nasalski "Darz Bór" :) Wiadomo, taki biwakowy przystanek dla myśliwych. Jeden z najlepszych podjazdów w okolicy a zaraz za nim 3 super zjazdy, z czego niestety ostatni wyasfaltowany już. W każdym razie pierwszy spokojnie, bo sporo błota, a jeszcze nowość mnie nieco powstrzymuje. Na kolejnym już było 49.75kmh, a na trzecim, asfaltowym mxs wycieczki poszedł. Wiele więcej bym nie wykręcił. Zdecydowanie antyprędkościowa konfiguracja jest w blureju, trzeba go przyspieszyć.
W Zdziechowicach Paweł poprowadził mnie zupełnie nieznaną mi trasą. Sam sie trochę w wiosce pogubił, ale potem już poszło zupełnie gładko wprost do Uszyc. Na trasie Zdziechowice -> Uszyce tak zamulałem, z braku wody i jedzenia, że z automatu poszła decyzja żeby wracać już asfaltem. Żeby tak całkiem asfalt nie był to skierowałem nas na Górne Uszyce i tam fragment polną jeszcze. Na podjeździe pod Uszyce znowu poszalałem... Nie wiem, do jazdy w terenie sił nie mam chyba że jest pod górkę. Na asfalcie nie jest tak źle, ale pod górkę jest zupełnie dobrze. W każdym razie tam znalazłem śliwki, które całkiem nieźle mnie zregenerowały i powrót nie był tak całkiem zamulasty.
Życiodajne śliwki mirabelki w kieszonce koszulki dały siłę na dalszą jazdę
Podjazd pod Roszkowice prowadził Paweł, trzymał się w okolicach 27-28kmh. Ja trzymałem się za nim żeby sobie chwile odpocząć. Na swoją obronę mogę dodać, że prawie całą płaską trasę to ja jechałem z przodu, a wiatr raczej nam na powrocie nie sprzyjał. Zresztą odbiłem sobie to ukrycie w cieniu na podjeździe pod krzyż. Rozpykałem go z 31.5kmh na zegarku pod samym szczytem i wpadłem z rozpędu na ścieżkę pod sam krzyż :) Na zjeździe niestety wyhamować trzeba było bo coś się deskorolkowe dzieci lęgną po wsiach. Czyżby epoka Tony Hawka wróciła?
Ogólnie tona błota, ale po tylu dniach opadów to kałuże jakieś takie niewyraźne, bywały głębsze i większe :) Mimo to rower pod grubą warstwą błota. Przejażdżka wyśmienita.
Zalew odpadał, bo ciągle w tamtą stronę jeździmy. Terenowa trasa za gimnazjum też się oklepana już robi, a w dodatku maksymalnie las zarósł i trzeba się właściwie czołgać pod gałęziami. Pojechaliśmy więc na Nasale. Żeby nie było za dużo asfaltu po starcie, to skierowałem nas na początku na Paruszowice i tam od razu w wieś i z niej w pola i lasy na Gosław. Potem znowu asfaltem kawałek do lasu w Nasalach.
Bundze w Gosławiu ;-)
Przez las jazda wyśmienita. Troche mi się dzisiaj zamulało, wczoraj się totalnie odwodniłem, ciągle mi się pić chce, nawet jak to teraz piszę. Muszę uważać na odwodnienia, szczególnie przed planowaną wyprawą. W każdym razie zamulałem aż do podjazdu na przesławny Nasalski "Darz Bór" :) Wiadomo, taki biwakowy przystanek dla myśliwych. Jeden z najlepszych podjazdów w okolicy a zaraz za nim 3 super zjazdy, z czego niestety ostatni wyasfaltowany już. W każdym razie pierwszy spokojnie, bo sporo błota, a jeszcze nowość mnie nieco powstrzymuje. Na kolejnym już było 49.75kmh, a na trzecim, asfaltowym mxs wycieczki poszedł. Wiele więcej bym nie wykręcił. Zdecydowanie antyprędkościowa konfiguracja jest w blureju, trzeba go przyspieszyć.
W Zdziechowicach Paweł poprowadził mnie zupełnie nieznaną mi trasą. Sam sie trochę w wiosce pogubił, ale potem już poszło zupełnie gładko wprost do Uszyc. Na trasie Zdziechowice -> Uszyce tak zamulałem, z braku wody i jedzenia, że z automatu poszła decyzja żeby wracać już asfaltem. Żeby tak całkiem asfalt nie był to skierowałem nas na Górne Uszyce i tam fragment polną jeszcze. Na podjeździe pod Uszyce znowu poszalałem... Nie wiem, do jazdy w terenie sił nie mam chyba że jest pod górkę. Na asfalcie nie jest tak źle, ale pod górkę jest zupełnie dobrze. W każdym razie tam znalazłem śliwki, które całkiem nieźle mnie zregenerowały i powrót nie był tak całkiem zamulasty.
Życiodajne śliwki mirabelki w kieszonce koszulki dały siłę na dalszą jazdę
Podjazd pod Roszkowice prowadził Paweł, trzymał się w okolicach 27-28kmh. Ja trzymałem się za nim żeby sobie chwile odpocząć. Na swoją obronę mogę dodać, że prawie całą płaską trasę to ja jechałem z przodu, a wiatr raczej nam na powrocie nie sprzyjał. Zresztą odbiłem sobie to ukrycie w cieniu na podjeździe pod krzyż. Rozpykałem go z 31.5kmh na zegarku pod samym szczytem i wpadłem z rozpędu na ścieżkę pod sam krzyż :) Na zjeździe niestety wyhamować trzeba było bo coś się deskorolkowe dzieci lęgną po wsiach. Czyżby epoka Tony Hawka wróciła?
Ogólnie tona błota, ale po tylu dniach opadów to kałuże jakieś takie niewyraźne, bywały głębsze i większe :) Mimo to rower pod grubą warstwą błota. Przejażdżka wyśmienita.
zalew mudd trophy
Sobota, 23 lipca 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: nie sam, opis: foto
Km: | 29.11 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 01:22 | km/h: | 21.30 |
Pr. maks.: | 42.21 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |