na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

bike: blurej

Dystans całkowity:8848.47 km (w terenie 1671.20 km; 18.89%)
Czas w ruchu:401:54
Średnia prędkość:22.00 km/h
Maksymalna prędkość:86.80 km/h
Suma podjazdów:48499 m
Liczba aktywności:167
Średnio na aktywność:52.98 km i 2h 25m
Więcej statystyk

Alpy 2011 -07- piekło i niebo

Piątek, 12 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 114.74 Km teren: 0.00 Czas: 06:09 km/h: 18.66
Pr. maks.: 81.95 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3428m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Nocleg na polu namiotowym dobrze mi robi i czuję moc mimo, że już sporo kilometrów w pionie i poziomie mamy za sobą. Ruszamy dość ruchliwą drogą na podjazd do miejscowości Alpe d'Huez. Tomek podniecony jak mało kiedy, ciągle tylko powtarza, że to najstraszliwszy podjazd z TdF, że tutaj się wygrywa albo przegrywa, opowiada mi jak to jakiś kolarz dołożył tutaj innym ponad 2 minuty przez co wygrał cały wyścig... no spoko...

Zaczynamy lajtowo, aż za bardzo. Wyprzedza nas jakiś dziadzio. Kadencja na oko w okolicach 40 obrotów, ale idzie do przodu - zaczynam go gonić, ale spostrzegam, że Tomek zostaje w tyle to odpuszczam, w końcu ja tutaj jestem od turistasowania a nie gonitw.

Potem jednak role się zmieniają, Tomek postanawia jednak pobawić się z tym gościem i strzela do przodu. Metr po metrze ucieka mi, a mnie wcale nie zależy na gonitwie. Nadal jeździmy w długich rękawach, a słońce praży, bo chmur praktycznie nie ma. Nie ma co sobie do pieca dokładać, szczególnie, że zapowiada się długi dzień.

Chyba miałem jeszcze Tomka w zasięgu wzroku gdy postanowiłem zatrzymać się i klasycznie zamoczyć rękawy i czapkę, pociłem się niemiłosiernie i już mnie oczy piekły od wpadającego w nie potu. Na postoju wyprzedza mnie 3 ludków. Co to, to nie! Nie dam sobie w kasze dmuchać! Niestety dwóch okazuje się za mocnych. Jeden dziadzio tak zapyla, że wszystkim odchodzi, drugi to jakiś młody nawet nie ubrany na kolarsko, może tylko po bułki leciał do sąsiedniej wioski, bo nikt go potem nie widział. Mi udaje się podjąć walkę z trzecim z nich - moim motywatorem na resztę podjazdu - żółtym dziadziem. Miał żółty strój i żółty rower.

Przez dobre 8km podjazdu toczyłem z nim walkę jak równy z równym. Wyprzedzał mnie z 7 razy. Każda serpentyna ja dokręcałem do 20-24kmh i wyprzedzałem. Każda jazda z równym nachyleniem i ja spadałem na 11kmh a on wychodził na prowadzenie i mi pozostawało trzymać koło i nie dać zrobić dystansu. Po drodze dwóch fotografów robi mi zdjęcia i wręcza wizytówki. Ostatecznie chyba mogę jednak ogłosić, że to ja wygrałem, bo na wjazd do miejscowości stanąłem na pedałach i go wyprzedziłem.

Prawdziwa zagwozdka czeka mnie na szczycie. Myślałem, że Alpe d'Huez to przełęcz i standardowo będzie tabliczka z nazwą przełęczy. Niestety nie ma tak dobrze. Jest to po prostu miasteczko, co więcej w kilku kierunkach wychodzą z niego drogi wspinające się. Podczas gdy krąże po mieście pytając ludzi "Where is the finish line?" podjeżdża do mnie jakiś angielski kolarz i pyta o to samo z prześwietnym akcentem brytyjskim :) Jak widać - wszyscy szukają mety.


Szukając mety wyjeżdżam w ogóle z miasteczka i podjeżdżam pod jakieś lotnisko. Cykam fotkę, ale tak na prawdę nic na niej nie widać... No nic, z podjazdu wyjątkowo nie ma żadnej fotki bo była walka na maksa. Zresztą nie był specjalnie widowiskowy.

Ostatecznie wracam do miasta, gdzie przejeżdżam aż przez 2 miejsca, które można uznać za linię mety. Podjazd mogę uznać za bardzo udany, wyprzedziłem 28 ludzików, podczas gdy mnie wyprzedziło bez rewanżu tylko 4 (czwarty był facio koło 30 lat który by tam wszystkich objechał, śmigał jak po płaskim, jakbyśmy w miejscu stali nas wyprzedzał)

W ogólności Alpe D'Huez zasługuje na miano piekła z tego względu, że widoków nie oferuje, ale za to w nogach jest ogień, niczym na szczycie nie wynagrodzony... Piekło...


Na tej bardziej wyraźnej linii mety Tomek dostaje pamiątkowe zdjęcie. Kiedy się spotykamy mój licznik pokazuje 6km więcej niż zrobił Tomek... ładnie pokrażyłem, ale teraz mogę wycieczki po mieście oprowadzać ^^


Tuż przed rozpoczęciem zjazdu widok w stronę podjazdu.


Jako, że nie ma tablicy na szczycie, to wyjątkowo zatrzymujemy się podczas zjazdu żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z nazwą miasta. Akurat jacyś inny kolarze robili to samo, więc wykorzystaliśmy ich do cyknięcia fotki.


Tak się jakoś trafiło, że nasi fotografowie jechali w tą samą stronę co my. Tomek chwilkę pogadał z naszym biologicznym samowyzwalaczem, ponoć mówił mu, że droga, na którą wjeżdżamy ma być bardzo malownicza. Z tego wszystkiego Tomek nie mógł się rozglądać i nie spostrzegł, że już jedziemy w bardzo malowniczej scenerii.


Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia w przeciwną stronę. Żałujcie, widok za plecy mieliśmy niesamowity.


Przed siebie też nie było tak źle. Te wioseczki poprzylepiane do zboczy gór.


W wioseczkach ciasne uliczki i piękne Francuski :)


I ronda - symbol narodowy Francji. Na nich zapewne dobrze się jeździ samochodami z pięcioma biegami w tył i jednym w przód.

Końcówka zjazdu nie napawa optymizmem. Najpierw przelatujemy nasz zjazd, by następnie minąć kolarza który prawdopodobnie przestrzelił na serpentynie i nadział się na blachosmroda.


Ponownie towarzyszą nam zbiorniki wodne. Czcigodne urozmaicenie krajobrazu ;-)


Dajcie mi snickersa!


To nieudane zdjęcie było przyczyną dość zabawnej sytuacji. Mianowicie stanąłem zrobić to zdjęcie zaraz jak zaczął się podjazd pod Col de la Croix de Fer. Tomek szybko znikł mi z oczu, co mnie nieco poirytowało ruszyłem więc z kopyta dogonić go. Jadę, jadę, nie ma go. Kurde, uciekł mi niesamowicie, a i tak jak spostrzegłem, że to nie tablica orientacyjna z wypisanymi nazwami szczytów to zdjęcie tak ot cyknąłem. Musiał dać do pieca, że go jeszcze nie dogoniłem. No to cisnę. Po jakimś czasie widzę kątem oka, że jedzie za mną jakiś szosowiec. Praktycznie nikogo jeszcze na tym podjeździe nie wyprzedziłem, jak dam się wyprzedzić to będzie kiepski stosunek wyprzedzeń, nie dam się! Staram się nie oglądać do tyłu, bo wiem, że to motywuje ścigającego. Sił za wiele nie ma, więc rezygnuję już z gonitwy za Tomkiem, byle się temu za mną nie dać wyprzedzić. Utrzymuję dystans tak na kąt oka 300m, ale nie jest lekko. Taka sytuacja trwa ładnych parę kilometrów, aż na jednym z wypłaszczeń wyprzedza mnie gościu na mtb a za nim... Tomek! Ciekawość dodaje mi sił i doganiam ich, koleś na mtb odjeżdża w jakiś skręt a ja z niedowierzaniem pytam Tomka skąd się tutaj wziął i jakim cudem znalazł się za mną?! Okazało się, że podczas gdy ja robiłem zdjęcie, Tomek trochę dalej zatrzymał się za potrzebą. Ja go nie zauważyłem i minąłem. Spytałem jeszcze jak daleko odstawiłem kolarza który mnie ściga... okazało się, że ten przed którym uciekałem to był nie kto inny a właśnie Tomek.


Po spotkaniu tempo siadło, więc siatka na wylatujących rowerzystów nie była nam potrzebna.


Po takiej gonitwie szykujemy się na postój pod tym samym wodospadzikiem pod którym wczoraj wieczorem napełnialiśmy butelki na biwak.


Blurej także zmoczył buciki dla ochłody, bo od tej prędkości guma zaczęła się topić.


Kolejny zbiorniczek wodny po drodze.


A tutaj w ujęciu ukazującym naszą dalszą trasę.


Zapora w tle wygląda nieco jak woda :)


Tomek zaczyna przeżywać coś w stylu mojej walki z Stelvio - brakuje mu cukru, dzięki temu mam fotki zza pleców ^^

Pod rozjazdem Glandon - Croix de Fer Tomek wpada do oberży spożyć najdroższą coca colę swojego dotychczasowego życia. Ja w tym czasie wpadam na Glandona, ale z zimna i przez to, że mi się aparat rozładował wracam do niego do oberży, posiedzieć w osłonięciu przed wiatrem.


To już trzeci raz jestem na Glandonie. Wczoraj autem, dzisiaj 2 krotnie podjeżdżam na tę przełęcz. Fakt, dubel tylko od rozjazdu, ale jednak :)


W stronę podjazdu.


Niecałe 3 km od Col du Glandon jest Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, na obie podjeżdżam pierwszy, Tomkowi Cola dała sił do jazdy, ale jakoś nie było po nim widać chęci do szybkiej jazdy. Więc w zasadzie oddaje bez żadnej walki... znowu mi odebrał radość wygranej :/


Widoki ze szczytu rewelacja. Jeden z najbardziej widowiskowych podjazdów i najbardziej widowiskowych szczytów. Zdecydowanie polecam. Po nijakim Alpe d'Huez zdecydowana rewelacja.


W każdą stronę dobrze.


Wspinamy się na wzgórek wystający ponad przełęcz. Ja wnoszę ze sobą rower specjalnie dla tego zdjęcia. Ludzi nie chciało mi się występlowywać, niech mają to szczęście być ze mną na zdjęciu ;-)


Tędy podjeżdżaliśmy i tam zaraz spadniemy.


Panoramicznie raz, z przełęczy.


I drugi raz, niestety ciulawato się kleiło, bo komórka nie wrzuca informacji o obiektywie, a do tego za duże odstępy robiłem pomiędzy ujęciami, za ogromne różnice w naświetleniu i musiałem ręcznie wskazywać punkty sklejania. Do tego poziomu nie trzymałem i w ogóle... no do panoram to jednak trzeba mieć aparat a nie toster z opcją zapamiętywania obrazów.


Jedno co może pozostawiać niedosyt, to sobie troszkę z krzyżem w ch* polecieli. Jakby to w Polsce było to coś na wzór Jezusa w Świebodzinie powinno stać a nie takie małe coś...

Zjazd początkowo ma parę zakrętów. Już na starcie przychodzi nam wyprzedzić paru rowerzystów. Przez nich zostaje otrąbiony przez samochód. Bo lece sobie lewym pasem żeby ich wyprzedzić. Ledwo 50 sie wloką a rzuca ich po całym pasie na zakrętach. Ja wszystko miałem pod kontrolą, więc nie rozumiem skąd to trąbienie. Sam zjazd jest dość nietypowy, bo znajdują się na nim fragmenty mocnego podjazdu :) Do pierwszego takiego podjazdu dojeżdżam z 500 metrów za Tomkiem bo mnie przystopowali Ci powolniacy. Teraz jak jestem przed nimi to przyklejeją mi się na koło i ciągnę pociąg goniąc Tomka. Na wypłaszczeniu dochodzę go, za mną zostaje już tylko dwóch z 5 goniących. Zaczyna się zjazd, Tomek się kładzie a mi nie pozostaje nic innego jak kręcić ile sił w nogach, bo choćbym nie wiem jak się kład to się ponad 50 nie rozpędzam - za słaby kąt. Tak sobie dokręcam i dokręcam aż zostaje nas 3. Śmigamy sobie tak przez większość zjazdu. Ja latam po całej drodze, przez dokręcanie nie mogę trzymać optymalnego kursu. Całe szczęście ruch samochodowy raczej znikomy. W paru momentach wylatuje jednak niebezpiecznie na lewy pas - znaczy aut nie ma bo upewniam sie przed, ale ledwo mieszcze sie w drodze ;-) Jak dojeżdżamy do sekcji ostrzejszych serpentym to facet który trzyma się za mną krzyczy "Attention!" - pewnie się biedaczek troszczył o młodego, szalonego polaczka... No cóż, ja wszystko miałem pod kontrolą, szosowcy nie wiedzą jaka moc kryje się w tarczach. Kiedy na prostce po serpentynach pęka 70 facet zostaje w tyle. Pęka też 80, ale wtedy to już nie wiem co się działo za mną, nie patrzyłem nawet na licznik, tylko kręciłem i czaiłem przed siebie coby nie wpaść w coś albo nie przegapić zakrętu.


Szkoda, że na suchara zjeżdżam, przez to ta woda strasznie kusi...


Zjazd rewelacja, szkoda tylko, że te podjazdy na nim były i że musiałem dokręcać. Ostatecznie końcówka zjazdu to dla mnie mordęga, nie mam już paliwa. Kiedy Tomek staje na zdjęcie, ja się kładę, nie mam sił stać. Dopiero jak dociera do mnie, że będzie fotka upamiętniająca ten upadek to się podnoszę... niestety za wolno.


Och, Allemont, zbawienie moje, wreszcie będzie się można nażreć, wykąpać, położyć. Bo właśnie, okazało się, że właściciel pola miał rację - zostajemy na koleją noc. Nie mamy sił ani ochoty ruszać się stąd. Chociaż jutro wcale leżenia bykiem nie przewidujemy w planach...

Okropecznie polecam Col de la Croix de Fer - Przełęcz Żelaznego Krzyża, strasznie widokowe miejsce. Za widoki dostaje miano nieba, bo kontrastuje strasznie z Alpe D'Huez (to prawdopodobnie zimą nadrabia, bo to zdecydowanie ośrodek narciarski i downhilloowy a nie kolarski).

Alpy 2011 -06- Col de la Madeleine (2000mnpm)

Czwartek, 11 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 66.70 Km teren: 10.00 Czas: 03:48 km/h: 17.55
Pr. maks.: 73.75 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2194m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Dobra miejscówa na namiot to podstawa. Wreszcie wyspany!


Parking startowy także znajdujemy prześwietny. Są śmietniki, ławeczki ze stolikiem, a za góreczką ograniczającą parking udało nam się wykąpać z wykorzystaniem naszej miski kąpielowej :)

Na począteczek zjazdu przez miasto kawałęczek. Gdy droga pod góreczkę wić się zaczyna, blokada skoku coś mi odpierdala. Okazuje się, że serwisy serwisami, ale jak się czegoś samemu nie zrobi to nic z tego nie będzie. Całe szczęście tylko mocowanie linki od blokady mi się rozkręciło, udaje się nauczyć podstawowego serwisy amortyzatora na żywca w terenie. Dobrze, że nie ruszam się nigdzie bez inbusów. Dalej już ruszamy raźnie bo nachylenie terenu niewielkie, mnie nawet zdawało się że jest płasko. Pod wiatr, więc bez szarżowania. Jednak w pewnym momencie wyprzedza nas jakiś dziadzio na szosie i przyklejamy się do niego. Gościu trzyma 34, ale Tomkowi mało, wychodzi na przód i ciśnie pod 38. Jakoś się jedzie, nie zamierzam dawać zmian, bo pewnie zaraz zaczną się górki, ale w pewnym momencie facio przede mną (bo nie goniłem za Tomkiem jak ten wychodził na zmianę i gościu został między nami) zaczyna stawać na pedałach. Widać, że wszystkimi siłami stara się utrzymać na kole... No ludzie, szanujmy się, to po coś nas wyprzedzał, przez Ciebie ta zabawa się zaczęła... Najgorsze, że przez to wszystko Tomek się zagalopował i trzeba było się wracać. Na powrót chciałem też chwycić koło jakiegoś gościa, tym razem ja podałem prędkość pod 40 i już właściwie faceta miałem, ale Tomek został kilometry w tyle a dojechałem do zjazdu, który wydawał mi się tym właściwym - i tak rzeczywiście było, ma się ten nos :)


Stały motyw - Tomek sprawdza trasę :)


Gruba sprawa, właśnie pod to mamy podjechać. Pontamafrey-Montpascal tak podobno zwie się ta okolica. Ja wiem jedno, te 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5% wyglądało zdecydowanie lepiej na zdjęciu które podesłał mi Tomek...


Z bliska serpentyny jednak nieco zyskują - dają cień. Jedziemy ubrani w długie rękawy, słońce na l'Iseran spaliło nas, czego się nie spodziewaliśmy. Jednak to prawda, że w górach słońce opala mocniej. Niby już opalone ręce, a jednak się spaliły. To samo z twarzą, u mnie najbardziej cierpi nos, dlatego od tego dnia będę występował w czapeczce z daszkiem, którą zabrałem dość przypadkowo, miała chronić przed deszczem xD Główną wadą długiego rękawka jest to, że troszkę słoneczko łapie. Dlatego każda studzienka, strumyczek i inne źródełko wody minięte po drodze było dla nas wybawieniem. Zanurzaliśmy albo w inny sposób zmaczaliśmy rękawy, czapki czy tam chusty na głowę i jechaliśmy dalej jak nowo narodzeni.


Serpentyny serpentynami - jedziemy dalej i ciągle pod górkę.


Widoki widokami, ale droga zaczyna się robić całkiem fajna, sama w sobie. Wykuta w zboczu, z jednej strony ściana, z drugiej urwisko, nad nami nawis, pod nami gładziutki asfalcik wznoszący się i wznoszący.


Zdecydowanie przyjemna droga.


Rzut oka za barierkę ograniczającą drogę przedstawiał ciekawy widok.


Krzyż dołącza do elementów krajobrazu, które po prostu zmuszają mnie do cyknięcia, nawet w trakcie jazdy, ale musi być!


I jeszcze parę metrów.


Takeśmy się rozbestwili, że nawet nie stajemy na pamiątkową słitaśną focię. Nie dla nas takie nisokości.


I siup na dół się zaczęło.


I znów pod górkę.


I jeszcze bardziej pod górkę... i znowu skończył nam się asfalt. Wpada teren, wpada, ale warto, bo widoki się coraz lepsze robią. Aż wreszcie nadchodzi czas na...


Zdjęcie wyprawy. No gdybym miał wtedy swojego Canona przy sobie to wyszłaby konkursowa fotografia. Ale nawet jak mnie bardzo kusiło brać aparat, to półtora kilograma dodatkowego, delikatnego sprzętu to nie jest coś co chcę brać na trudne, długie podjazdy i szybkie niebezpieczne zjazdy.

Teren miał tą zaletę, że zjazdy terenowe dają mi nad Tomkiem wielką przewagę. Slicki przeszkadzają w zakrętach, ale na prostych amortyzator wystarczy w zupełności żeby się nie zabić. Droga którą jechaliśmy z jednej przełęczy na drugą wspinała się dość wysoko, by następnie opaść i doprowadzić do podjazdu na Madeleine. Na ostatnim kawałku terenowego zjazdu staram się uciec Tomkowi, wyprzedzam nawet 3 samochody, do szczytu przełęczy zostało około 2 km, czuję moc i postanawiam uciec. Czuję się na tyle silny, że 2 km finisz może się udać. Nie oglądam się za siebie tylko cisnę coraz mocniej. Ostatnie 500m na stojąco z prędkością 18-22 kmh (nie wiem jaki tam kąt, ale po tak długim podjeździe zrobienie 500m z taką prędkością nawet na 3% jest nieziemskim wysiłkiem. Docieram na przełęcz i padam. Po 5 minutach wraca mi oddech, zaczajam się z telefonem gotowym do nagrywania filmu na Tomka, ale ten nie przyjeżdża... Idę siąść do cienia, bo mimo, że wcale gorąco nie jest, nie chcę doprawić swojego swędzącego nosa. Po jakichś 15 minutach dzwonię do Tomka - jest sygnał w odpowiedzi - żyje, no to podjeżdżam sobie/podprowadzam na sąsiadujący z przełęczą szczyt, dość mocno dokłada, z 40 metrów ponad przełęczą. Po kolejnych kilku minutach, kiedy akurat zjeżdżam ze szczytu dojeżdża Tomek... Tłumaczy się, że kapcia złapał na tych terenowych szlakach... ja tam swoje wiem, dołożyłem mu 30 minut na 2 km podjazdu ^^


And here we are :D


Widoczki z przełęczy.

Na szczycie spotyka nas kolejna ciekawa akcja. Kiedy powstaje powyższe zdjęcie podchodzi do mnie starszy grubszy francuz, przypomina troche połączenie Renee z Allo allo, z takim gościem z Discovery co budował różne rzeczy ze znalezionych na śmietniku rzeczy. W każdym razie okazuje się, że facet chce sobie zrobić zdjęcie z rowerem na szczycie przełęczy, na którym udaje zmęczonego, że niby podjechał na szczyt. Niezły przypał :) Przy okazji jego kolega cyka tą scenę Practiką MTL5b - mam taki sam aparat więc zagaduję :) Fajnie, że ludzie na świecie jeszcze z tego korzystają i w takich miejscach można ich spotkać.

Ze zjazdu klasycznie brak fotografii :) Ogólnie bardzo dobry zjazd. Nie miał szczególnie mocnego kopnięcia, ale za to równo się cięło ponad 50 na zegarku przez większość czasu.

Po zjeździe obiad na naszym super parkingu i kąpiel z uważaniem by nie wejść w mrowisko nieopodal. W mokrych klapkach ciężko było wrócić na parking :)

Potem ruszamy w stronę celu na kolejny dzień. A po drodze...


Przejeżdżamy przez jutrzejszy cząstkowy cel.


I czerpiemy wodę z wodospadu :)

Podczas gdy szukamy miejsca na rozbicie namiotu i zapowiada się, że znowu będzie trzeba to robić w ciemnościach, na skraju wioseczki Allemont trafiamy na pole namiotowe. Kiedy wychodzę rzucić okiem na tablicę z cenami okazuje się, że akurat wjazd na pole od tej strony zamykał właśnie właściciel pola - i potrafi mówić po angielsku! Cena za dwie osoby 11 euro z groszami, nie jest więc tak najgorzej. Kiedy dowiaduje się o naszych zamiarach sugeruje byśmy wzięli pole na conajmniej 2 dni, bo po Madelein będziemy musieli dać naszym nogom odpocząć. Zgrywamy chojraków i bieremy tylko na jedną noc. Szczególnie, że jeśli jutro zdecydujemy się przedłużyć nasz pobyt tutaj cena wcale się nie zmieni. Kolejna sprawa, nie ma nic przeciwko temu, by nasz samochód i namiot stały na miejscu przez cały dzień dopuki nie wrócimy. Żyć nie umierać :) Zostajemy i wreszcie można się wykąpać w warunkach innych niż miska. Co prawda jeziorka też nie były złym kąpieliskiem, aleee... co bieżąca woda, to bieżąca woda :) Cywilizancja pełną gębą. Ze wszystkich stron pole otoczone jest drzewiorami, co skutecznie powstrzymuje wiatr. Ponad drzewiorami widać szczyty gór - ogólnie piękna miejscówka na pole namiotowe. Gdyby nie wystane przez samochody dołki po kołach byłaby właściwie idealna. Ale spoko, namiot i tak dało się bez problemu ustawić, po prostu trzeba było jak to zawsze obadać podłoże.

Baza wypadowa Allemont - polecam!

Alpy 2011 -05- Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770mnpm)

Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: 100 and more, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 108.90 Km teren: 10.00 Czas: 05:55 km/h: 18.41
Pr. maks.: 80.38 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3099m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Spanie przy głównej drodze poszło całkiem nieźle. W pobliżu był jakiś hotelik czy coś i już z samego rana zaczęli wypływać z niego podobnie nam obieżyświatowie ;-) Najpierw dwóch gości na oblepionych sakwami turystykach, potem jakaś para na mtb z extrawheelem i na koniec specjał - mały, skośnooki gościu z wielkim plecakiem i czapką zbliżoną do tych z jakich korzysta legia cudzoziemska - nie dorobił się jeszcze roweru, więc biega po Alpach - szacuneczek! Robimy zakupy w Seez ucząc się przy okazji jak po francusku nazywają wodę gazowaną i nie gazowaną. Kupujemy bułki 'insejd empti' i na start.

Plan na dzisiaj był prosty, ale droga do jego osiągnięcia już niekoniecznie. Jedziemy na Col de l'Iseran - najwyższą przełęcz pokrytą czarnym złotem w jurop, całe 2770 m npm. W zasadzie niewiele więcej niż Passo dello Stelvio, ale jednak :) Od strony Seez podjeżdżamy - 45km pod górkę a potem tyle samo z górki ^^ gęba sama się cieszy gdy stoi się przed perspektywą jazdy przez ponad 40 kilometrów z górki :D

Bazowa różnica wysokości 890 m npm - 2770 m npm nie jest dla nas wystarczająca. Jeszcze w kraju opracowałem trasę, która pozwalała zrobić podjazd i zjazd zupełnie innymi drogami, z jednym ale - przewyższeniem ponad 4000m na 106km. Niestety trasa ta wiodła takimi ścieżkami, które, biorąc pod uwagę doświadczenia nawigacyjne minioonych dni - na 99% nie będą miały za wiele asfaltu. No ale mniejsza z tym planem i tak nie mamy jak po wyznaczonej trasie nawigować, bo po prostu nie mamy dostępu do planowanych tras, są tylko w internecie, nie zdążyliśmy ich przepisać. Improwizujemy.


Improwizacje zaczynają się całkiem przyjemnie - jest asfalt, lekko pod górkę, ale drzewka dają cień i ochłodę. Początek podjazdu pokrywa się z drogą na Małego Bernarda, którego wczoraj zrobiliśmy autem. Troszkę kusi żeby pojechać na niego rowerem, bo widoki oferował nie najgorsze.


Tego dnia pogoda nas po prostu rozpieszcza. Improwizowana trasa wznosi się ponad główną drogą, którą zapewne wjeżdża zdecydowana większość, ale my nie jesteśmy większość!


Widoczki mamy prześwietne.


Aż szkoda je psuć swoją facjatą, no ale Tomek upiera się, że nie chce zdjęć na których jest tylko krajobraz ;-)


Jest ciepło, nawet bardzo, nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów :)


Aż wreszcie kończy nam się asfalt, no ale co, nie będziemy się wracać - jedziem wyżej. Szutrowe serpentyny pod górę niewiele się różnią od tych asfaltowych (przynajmniej do pewnego kąta nachylenia).


I wyżej.


Aż trafiamy na szlak pieszy :)

Turyści nim podążający są nieco zaskoczeni naszym widokiem. Pewnie Tomek budzi niezłą sensację, bo jednak rowery szosowe pewnie nie często odwiedzają piesze szlaki. Ja co prawda na slickach, ale kto normalny patrzy na opony, amortyzator jest no to sie nadaje na takie ścieżki. Od większości mijanych osób słyszymy pozdrawiające "Bonjour!".


Zdjęcie spod wodopoju - woda mi jakoś nie smakuje, nie uzupełniam za bardzo. Za to chwilę prędzej ziemia francuska postanowiła mnie pożywić - znalazłem jabłonkę ^^


Piesze szlaki mają swój niezaprzeczalny urok i malowniczo położone schroniska i sklepiki z pamiątkami (w tle).


Coby sesja była poważniejsza to ujęcie w drugą stronę także jest.


Zdobywamy schronisko na Le Monal (1874 m npm), gdzieś po drodze było także Le Miroir (1398 m npm).


Tomek sprawdza tam gdzież to jesteśmy i czy droga prowadzi dalej.


Skucha! skucha! pod-pro-wa-dził! heh, jak wspomniałem, szutrowe serpentyny niewiele się różnią od tych asfaltowych, ale tylko do pewnego kąta. W pewnym momencie, tak mniej więcej Zoncolanowym, kiedy zaczyna podrywać przednie koło... szuter ucieka spod tylnego i nie da się jechać. Nie ma na to dowodów, ale przyznam się, że te 10-15 metrów też musiałem podprowadzić, bo tam po prostu niezbędny był bieżnik.


A tutaj chciałem sprostować, to wcale nie było samo "Tomek nie zasłaniaj domków ;D" tylko potem padło jeszcze "śmiesznie tak wyglądasz - ale jak chcesz..."


Po schronisku jeszcze troszkę było pod górę. Ale w końcu dotarliśmy do zjazdu, tutaj tuż przed jego rozpoczęciem.


Jadąc tymi pieszymi szlakami poczułem się tak jakoś sielsko-anielsko, że aż mi się kwiatek wpiął we włosy coby bardziej zobrazować w jakim jestem stanie. Widzieliśmy nawet dolinkę jakiejś rzeczółki, w której pasła się Milka!


Po wjechaniu na główną także czekały na nas przygody - przejazd za wodospadem!


Wodospad zapewne dostarcza wody do tego oto zbiorniczka wodnego.


Tutaj w innym ujęciu.


Czeka nas jednak jeszcze trochę podjazdu, a woda w jeziorze mimo że wygląda - zapewne jest diabelsko zimna, już dość wysoko jesteśmy ;-)


Sporo było tuneli, żeby objechać wodę.


Droga na szczyt obfituje w rześkie krajobrazy.


Mówiłem, że rześkie.


Ostatnie chwile, w których jeszcze widać mijane jeziorko.


Jeszcze kilka serpentyn do szczytu. Kolejna postawiona w górach szopo-stodoła czy cokolwiek to jest. W każdym razie każdy budyneczek zmusza mnie do zrobienia zdjęcia, nawet jeśli się nie zatrzymuję, to któreś musi wyjść :)


Podjechalimy. Tutaj jeszcze rozgrzany podjazdem, ale na szczycie wcale ciepło nie było. Tak na policzek to temperatura w granicach 10 stopni i przeraźliwy wiatrrrrrr.


Ach, to włoskie poczucie humoru, uciął gnojek nazwę przełęczy... W każdym razie tutaj już odpowiednio przebrany żeby spaść spowrotem na jakąś rozsądną wysokość. Tutaj nie ma przecież jabłonek!


Na szczycie parę budyneczków. Ale samotnie stoi kościółek - no to zwyczajowo nie mogę się opanować i naciskam spust migawki.

Teraz już tylko zjazd przed nami. Dużo zjazdu :) Całkiem przyjemnie się jechało. Dla mnie nieco za słaby spadek i musiałem sporo dokręcać. Chyba pierwszy raz w życiu zdarza mi się wyprzedzać samochody jadące 50kmh kiedy sam mam 70 ;-) Przejazd przez dolinkę l'Iseran nawet hopki zafundował. Do tego przyblokował mnie tam jakiś samochód, oczywiście - biały dostawczak ;-) Mimo wszelkich niedogodności zjazd na plus. Zaraz za miasteczkiem dojeżdżam do Tomka, który mi nieco uciekł, cóż, dokręcaniem nie wyrównam strat, szczególnie jeśli nie dokręcam bardzo ambitnie. Jesteśmy już na tyle nisko, że swobodnie można się rozebrać do stroju wjazdowego. Na dalszej części zjazdu też udaje się wyprzedzić jakieś samochodziki, ale to głównie dzięki uprzejmości kierowców, którym po prostu tak się nie spieszy, podczas gdy ja dokręcam - oni hamują silnikiem.

Ehhh, pięknie było, ale czas już jechać dalej, na kolejne górki. Pod drodze staram się cykać fotki z auta, ale że ciemno, zimno i nijako praktycznie nic nie wychodzi.


Mimo, że nie wychodzi to przedstawię.


Księżycowy krajobraz ;-)


I jeszcze na koniec profil wyjazdu ukradziony od Tomka.

Spanie na dziko. Znajdujemy całkiem przyzwoitą łączkę. Co interesujące - praktycznie brak komarów, pomimo tego, że za plecami mamy górę, a przed sobą strumyczek. W okolicy ludzie mają masę koni i w ogóle, wygląda na to, że w kraju, to by nas bestie wyssały do sucha w takim miejscu, a tutaj nic! Szkoda, że czas goni, bo w okolicy mógł być na prawdę przefantastyczny wąwozik. Namiot oczywiście rozbijany po ciemku. Już do tego przywykłem.

Alpy 2011 -04- Na skraju Alp - Lago d'Orta

Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 71.55 Km teren: 0.00 Czas: 03:34 km/h: 20.06
Pr. maks.: 73.08 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1243m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Noc w namiocie - wreszcie się wyspałem. Namiot się sprawdził, nie zbiera nic a nic pary wodnej, wszelka woda zostaje na tropiku. W nocy jedynie przejeżdżające zupełnie w pobliżu pociągi parę razy mnie obudziły. Raz też jakiś motocyklista. Ogólnie dźwiękowo miejsce wypadało tragicznie, sam bałbym się tam nawet odlać po ciemku.


Podjeżdżamy pare metrów od miejsca noclegowego na punkt widokowy pod kościołem w Ameno. Faktycznie niezłe widoki. Możemy sobie pooglądać jeziorko które będziemy objeżdżać a także dalsze widoczki.


Po powrocie już tej białej górki nie było widać, a szkoda.


Pierwszy kontakt z brzegiem Lago D'Orta.


W zdjęciach luka, dojechaliśmy na przeciwległy brzeg. W tle widać wysepkę i półwysep na jeziorze. Jakby się dobrze przyjrzeć to może i żółty kościółek w Ameno się wypatrzy.

Po drodze kolejna przygoda z włoskim angielskim. Tym razem ja pytam jakiegoś młodego włocha o drogę. Na moje "You speak english?" macha ręką, co zapewne ma oznaczać dominujące w tych rejonach "a little bit". Pytam więc "Is this a way around a lake?"... no i pytanie przerosło możliwości chłopaka, nie rozumie ani słowa "lake" ani "around". Ostatecznie metodą migową domyślam się, że around=rotunda, lake=lago, więc dochodzimy metodą migowo włoską do pytania gdzie dłoń to lago i pokazuję kółko dookoła... skąd on tą rotundę wziął, intorno to dookoła jak mi teraz podpowiada translate.google... W każdym razie pal go licho, aqua lago rotunda jedzta chłopy i nie wracajta... No i pojechaliśmy. Mocny podjazd był, ale za to potem źródełko swiętej wody. Następnie znalazłem też jabłka. Zielone, jeszcze nie całkiem dojrzałe, kwaskowe, takie lubię, więc 3 zabrałem i czerwone, słodziutkie, pyszniutkie, 4 wziąłem ^^ Włoska ziemia ponownie karmi i poi polskie dzieci. Trasa którą podjechaliśmy była w zasadzie przejezdna, pełno było na niej znaków MTB ->. Ale my nie mtb. Na slickach nie ma kontroli wystarczającej, no i opony już po pierwszych dniach poprzecinane wszędzie...

Nie było łatwo znaleźć jakiegoś zejścia nad wodę, które nie byłoby zabramowane, zabunkrowane i opatrzone tabliczką "private".


Postanowiliśmy więc przejąć jedną z prywatnych plaż. Przerzuciliśmy rowery przez żywopłot obok bramy, zeszliśmy nad wodę i chlup. Mały piknik sobie zrobiliśmy. Było to niesamowicie regenerujące.


Zaburzę nieco chronologię teraz - tak wyglądał nasz półwysep na jeziorze D'Orta z góry. Postanowiliśmy go pozwiedzać, bo do auta zostało niewiele, a do tego pod górę niestety.


W sercu półwyspu jest wzniesienie - Sacro Monte di Orta - a tam jakiś klasztor obronny czy coś. W każdym razie ładne budyneczki było z niego widać. Niestety większość nie nadawała się do fotografowania, bo za drzewiorami, które ciężko byłoby występlować ;-) A tutaj całkiem ciekawie udało się uchwycić. Straciłem przez to zjaździk, ale co tam, większe zjaździki już były.


Dróżka idzie jednak dalej. Widać z niej także wysepkę i pewnie miejsce z którego wcześniej się fotografowaliśmy po drugiej stronie jeziorka.


Okazuje się, że poza sferą sacrum jest na półwyspie i profanum. Przejeżdżamy przez miasteczko Orta San Giulio (a dokładniej jego część jeśli się nie mylę, bo miało ono część także poza półwyspem).


Może być ciężko w to uwierzyć, ale przez zrobieniem tej fotki musieliśmy przepuścić samochód jadący do końca tej ścieżki, gdzie kończyła się część totalnie turystyczna a zaczynała bardziej normalna.


Przed tym miejscem stał znak zakazu wjazdu... No cóż, przyjęliśmy że zapomnieli powiesić tabliczkę "Nie dotyczy" z rysunkiem rowerka ^^ W każdym razie fenomenalna jazda nabrzeżem była.

Potem jeszcze tylko podjazd do auta i możemy jechać. Tego dnia w planie mamy opuszczenie Włoch. Włochy zaczęły się bardzo grubo, potem bardzo deszczowo, ale na pożegnanie pokazały się z prawdziwie pięknej strony.

Przed odjazdem staram się nabrać swiętej wody z Ameno. Niestety osuszyłem im kranik pod kościołem napełniając jedną 1.5 litrową butelkę :/ Dobrze, że nie było faceta, który rano czyścił parking po jednym papierku i nas uważnie obserwował. Pewnie by mnie skasował za zużycie świętej wody i wysuszenie jej źródełka do cna.


I już jedziemy. Ogólnie taka ciekawostka, prawie żadnych upraw w ciągu całej podróży przez Włochy nie zaobserwowałem. Jedyne krzaczory jakie były to jabłonki. Skąd więc bierze się Włoskie wino? Ze zbórz tylko kukurydza była.

Klasycznie, robię serię zdjęć z samochodu. Tym razem z wykorzystaniem telefonu komórkowego, bo i tak większość to syf wychodzi ;-)


Dla oszczędności jedziemy drogą równolegle idącą do autostrady.


Przez co widoki są całkiem niezłe.


Ruch na takich drogach chyba większy niż na autostradzie.


Ale w zdjęciowaniu mi to nie przeszkadza.


Dlatego duuuużo porobiłem tego dnia.


Szczególnie, że podjeżdżaliśmy pod Bernardów.


Pierdylion pińcetny wodospad, ale niech ma fotkę :)


Góra za górą i tak aż po horyzont.


Zamczysk też nie brakło tego dnia.


Niestety ze względu na krętość drogi i tempo nie było mi łatwo cokolwiek uchwycić.


Włosi jednak coś uprawiają... pewnie jabłka :)


Nagrodą dla wytrwałych którzy przejrzeli te wszystkie zdjęcia jest.......


Monte Bianco - góra gór. Jej ogrom i monumentalność budzą grozę. Trzeba przyznać, że ten kolos coś w sobie ma. Mimo stosunkowo delikatnie brzmiącej nazwy widać tutaj taką siłę, że strach podejść. Nie wiem jakim trzeba być szaleńcem, żeby przekopać pod takim gigantem tunel.


Podjazd na Bernarda całkiem fajny. Sama przełęcz już taka sobie. Tomkowi było zimno, ja się jakoś trzymałem :)


I sam Benek na przełęczy.

Od Benka czeka nas jeszcze sporo zjazdu. Robi się ciemno a jeszcze nie mamy pojęcia gdzie będziemy spać. Nie chcę znowu w aucie, potrzebuję snu.


Miasteczko Seez, w którego okolicy mamy się rozbić i z którego okolicy jutro startujemy.

Jeździliśmy sobie przez chwilę po okolicy. Wszędzie domy, zero znaków hostel czy kemping. Wjechaliśmy w jakąś drogę cieniej oznaczoną na nawigacji. Pech chciał, że ciągle z jednej strony drogi była ściana a z drugiej urwisko... Jedziemy nią po ciemku, nie ma nawet gdzie zawrócić, gdy wtem... docieramy do czyjegoś domu xD Zawracamy i wracamy do miasta. Po chwili namysłu jedziemy w stronę jutrzejszego startu. Główna droga schodzi do dolinki i zaczynają pojawiać się łączki. Wreszcie znajdujemy jedną, która ma parę drzewek oddzielających ją choć częściowo od drogi. Nic lepszego nie znajdziemy. Znowu trzeba rozbić namiot po ciemku, idzie jednak zdecydowanie szybciej. Kolacja i w kime.

Alpy 2011 -03- Szwajcarski Raj - Lago Lugano

Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 51.76 Km teren: 0.00 Czas: 03:04 km/h: 16.88
Pr. maks.: 61.64 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1588m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Pobudka, śniadanie i jedziemy gdzieś poszukać dobrego miejsca na start.


Widoczki z auta nastrajają pozytywnie. Po Stelvio pogoda zdecydowanie się poprawiła.


Miasteczka poprzyklejane do gór. Zapewne przepełnione wąskimi uliczkami bez chodników z zaparkowanymi wszędzie autami. Tak, ze nieraz nie wiadomo jak w ogóle ktoś wpadł na pomysł, ze tam można zaparkować.


Kiedyś pewien włoch popatrzył na takie miasteczko i wybudował pierwszy wieżowiec.


Nie ma chodników, nie ma miejsc parkingowych a na drodze między budynkami ledwo mijają się dwa samochody osobowe.


Taak, ładnie, ładnie ^^


Nie było łatwo, ale i nam udało się znaleźć jakieś miejsce gdzie dało się zaparkować nie wykorzystując umiejętności jakich uczy włoska szkoły jazdy. Zaparkowaliśmy w Argegno.

Warto tutaj wspomnieć, że tego dnia, byłem świadkiem najważniejszej lekcji włoskiej szkoły jazdy. Siedzę sobie na parkingu popijając herbatkę a tutaj podjeżdża włoch. Jeden z takich bardziej włoskich włochów jakich się widuje, podobny troche do... coś jakby połącznie Mario Mario z Luigi Mario, ani to wysoki ani to niski, ano to gruby ani to chudy... ale włosy miał jak oni. W każdym razie wparowuje na parking, wybiera jedyne wolne miejsce wjeżdża, odbija się przodem samochodu od ściany na jakieś 20 cm i auto staje. Koleś wysiada i idzie do sklepu jakby nic dziwnego się nie stało... No cóż, teraz troche lepiej rozumiem skąd tak dziwnie zaparkowane auta widujemy, włosi po prostu parkują podobnie do Ace Ventury ;-)

Wyjazd zaczyna się pod górkę. Do tego jednak już przywykłem. Mamy drobne kłopoty nawigacyjne w jednej z miejscowości po drodze. Ale jakoś wracamy na szlak. Trochę ludzi jeździ, miła odmiana po poprzednich dniach, kiedy ani żywej duszy nie mijaliśmy.

Totalnie prześwietna trasa zaczyna się w pobliżu Szwajcarii. Szwajcaria to kraj gdzie trawa jest zieleńsza, serpentyny szybsze i bardziej strome, asfalt gładszy, powietrze czystsze, woda bardziej i słońce jakoś tak radośniej świeci.


Najlepsze serpentyny są w Szwajcarii.


Stąd robione to zdjęcie było.


A tamto stąd ;-)


Nikt nie wie dlaczego, ale szwajcarzy dodatkowo upiększają swój piękny kraj kwiatkami.


A energię czerpią z paneli słonecznych.


Zjazdy do miasteczka są jeszcze bardziej zjazdowe niż gdziekolwiek indziej.


Wąskie i strome, niesamowicie klimatyczne uliczki w Szwajcarii są węższe, stromsze i jeszcze bardziej klimatyczne niż gdziekolwiek indziej.


A woda niezdatna do spożycia ze szwajcarskich przydrożnych kraników jest jeszcze smaczniejsza niż jakakolwiek inna woda niezdatna do spozycia.


W Szwajcarii dróżki bez chodników są jeszcze bardziej bez chodników!


Podobno to Monte San Salvatore jak odkrywa przed czytelnikami Tomek... dla mnie to kolejna bardziej górska góra niż gdziekolwiek indziej.


Jeziora są bardziej jeziorowe. A zdjęcia wychodzą lepsze. Oto właśnie Lago Lugano, które celem dzisiejszego dnia jest.


Dzisiaj mieliśmy odpoczywać, ale Tomek postanowił poćwiczyć do triathlonu i przepłynął sobie jeziorko. Trening w Szwajcarii jest pewnie bardziej treningowy. Ja tylko nogi pomoczyłem, bo woda była bardziej mokra.


Kiedy zaczęliśmy wracać to troszkę zaczęło kropić. W sumie dobrze, bo przynajmniej mam fotkę z tym miejscem. Górki w tle, za jeziorkiem działały na mnie hipnotycznie. Na zdjęciu wyglądają przeciętnie, ale to był na prawdę niesamowity widok.


I wracamy, niestety grawitacja w Szwajcarii działa tak samo jak na całym świecie. W sumie to może na szczęście działa jak na całym świecie, bo inaczej moglibyśmy nie dać rady wrócić.


Na powrocie łapie nas burza, którą przeczekujemy pod daszkiem tego kościółka.


Jako, że była chwila postoju to mogłem się pobawić w fotografa, taką oto symetrię wypatrzyłem i uwieczniłem. Niestety brakło mi szerokości obiektywu i możliwości matrycy, niebo przepalone a do zamknięcia figur paruset metrów brakuje...

Skracamy drogę powrotną, Włochy przestały być piękne po zapoznaniu się ze Szwajcarią ;-) jedziemy dalej, na kolejny etap wyprawy. Kolejne jeziorka, ale dojazd biegnie jakoś jakby zupełnie po płaskim... całe szczęście (bo płaskiego to jednak mam masę w domu) końcówka już na pagórkach. Szukamy intensywnie miejsca gdzie by można rozbić namiot, bo pierwszy raz dojeżdżamy pod cel jak jeszcze coś widać. Ostatecznie i tak robi się ciemno, ale znajdujemy całkiem ciekawe miejsce na rozbicie namiotu. Kiedy szwędam się z czołówką, a obok Tomek przyświeca jeszcze moją przednią lampką. Kiedy uczę się rozbijać namiot kupiony w dniu wyjazdu po ciemku... właśnie wtedy nadleżdża patrol policji i świeci sobie szperaczem po łączce. Trafia na nas, my stajemy jak pieski preriowe i lampimy się w światło szperacza... mija tam parenaście sekund, które dla mnie trwało godzinę i... patrol odjeżdża jakby nic się nie stało :) Jednak dobrze wyczytałem w sieci, że dziki namiot jest olewany przez karabinieri.

Alpy 2011 -02- Passo dello Stelvio

Niedziela, 7 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 49.62 Km teren: 0.00 Czas: 03:30 km/h: 14.18
Pr. maks.: 63.55 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1915m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:


Widok w stronę jedną.

Natomiast w drugą stronę taki:


Widok w stronę drugą.

Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)

Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.


Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.

W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.


Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.


Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.


Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.

Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...

Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.

Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh

Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.


Tutaj powoli zaczynał się podjazd.


I nadal pod górkę.


Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.

Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.


Śnieg w sierpniu - bezcenne.


Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.


Dla odmiany popatrzmy w dół.

Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.


Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.


49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.


Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.

Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.


I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.

Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.

Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)


Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.

Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)

Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.

Alpy 2011 -01- La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan

Sobota, 6 sierpnia 2011 Kategoria dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 118.13 Km teren: 7.00 Czas: 06:46 km/h: 17.46
Pr. maks.: 86.80 Temperatura: 23.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 3534m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka

Staraliśmy się spać gdzieś we Włoszech pomiędzy 4 a 8 rano. Po pobudce okazało się, że niebo jest całe w chmurach i wyprawa może przypominać ostatni wyjazd na Pradziada. Tuż po pobudce zajazd na tankowanie, gdzie spotkało nas coś jakże typowego dla tego regionu:

Tomek: Bondziorno
Kasjer na stacji benzynowej: Bondziorno
T: Do You speak english?
K: Noo


Na doskonałej jakości włoskim oleju napędowym pognaliśmy na start dzisiejszego etapu - Campolongo, dalej zwane Kampaniolo, bo tak nazywaliśmy miasteczko w trakcie jazdy. Parkujemy chyba w centrum wioski. Mamy całkiem niezłe widoczki z parkingu, jest fontanna i potoczek tuż obok. Przebieramy się świecąc tyłkami w centrum miasta i ruszamy.


Pełna gotowość bojowa osiągnięta, ruszamy!

Już po chwili poprawiam jedną ze swoich życiówek, osiągam bez większych problemów 89.9km/h na zjeździe!!! Co prawda jak się potem okazało miałem tego dnia źle ustawiony do rozmiaru koła licznik i musiałem zmodyfikować wskazania, ale osiągnięte 86.8 jest nie mniej okazałym wynikiem :D



Pierwszy raz gdy widzi się na prawdę wysokie góry jest niesamowity, chciałoby się wszystko filmować, bo zdjęcia to za mało. Pierwszy raz gdy jedzie się tymi krętymi ścieżkami, po których jednej stronie jest ściana a po drugiej urwisko, także robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz gdy mija się wodospadziki... To wszystko jest niesamowite, ale potem pojawiają się jeszcze bardziej niesamowite widoki, a kolejny, setny czy dwusetny wodospadzik już nie jest tak wielką atrakcją, musi się czymś wyróżnić. Powyżej wszystko pierwsze, bo z pierwszego dnia. Na 3 fotce orzeł - droga tylko dla orłów. Do tego widać chmurki, wiało grozą, bo jednak wyżej niż Praded mieliśmy wjechać.


Po osiągnięciu prawie 90 kmh musiałem gdzieś chwilkę ochłonąć. Zrobiłem sobie sporą przewagę nad Tomkiem, więc stanąłem na jednej z serpentyn i wyczekiwałem na uchwycenie go. Niestety chciał za dobrze i pojechał na mnie zamiast zjeżdżać normalnie, popsuł mi ujęcie ;-)


Przed wjazdem w tunel.


I już w tunelu. Miały być wszędzie przed nimi zakazy wjazdu, jednak jak się okazało na tych bardziej rowerowo atrakcyjnych trasach zwykle takich zakazów nie było. Z perspektywy kierowcy samochodu powiem, że kiepska sprawa napotkanie rowerzysty w tunelu, szczególnie nieoświetlonego rowerzysty.


Przez całą wyprawę chciałem zrobić zdjęcie jakiegoś akweduktu albo fajnego górskiego mosteczku z kamienia... nie bardzo się udało, jakoś ich brakowało na naszej trasie. Także ten z pierwszego dnia wypadł chyba najlepiej. Tym razem minęliśmy go tylko, ale w drodze powrotnej przejechaliśmy nim.


Już niby wjazd się zaczyna, potem tylko miasteczko i start mocnego podjazdu.


La Porta per L'Inferno w języku włoskim oznacza prawdopodobnie Wrota Piekieł. Nie wiedziałem w co właściwie się pcham. Tuż przy tym znaku był kranik w którym uzupełniłem braki w bidonach i przemyłem umęczoną już twarz.


Dokładnie ten kranik :)

Po chwili spędzonej przy wrotach piekieł nasze uszy usłyszały zaskakujące w tych stronach "dzień dobry". Dopiero wtedy zorientowałem się że nieopodal zaparkowane jest bmw serii x na włoskich blachach. Kierowcą okazała się polka, która stanowczo odradzała nam podążania dalej tą drogą. Stwierdziła, że na zdrowie nam to nie wyjdzie.


Faktycznie, droga ta okazała się niezdrowa. Jak widać na zdjęciu, ktoś leżący obok Tomka zupełnie odparował na skutek nadmiernego ciepła generowanego przez mięśnie podczas ekstremalnego wysiłku. Przy prędkości podjazdu w granicach 5kmh chłodzenie powietrzem po prosty nie wyrabia.


To samo miejsce widok w drugą stronę.


Kolejny przystanek.


Tuż przed szczytem było kilka malutkich, cieniutkich, ciemniutkich i zimniutkich tunelików.


Na szczyt praktycznie równo z nami wdrapały się krowy, motocykliści i trójka rowerzystów prawdopodobnie czeskiego pochodzenia (oceniam po języku, którym się między sobą porozumiewali) a chwilę potem jeszcze jakiś prawdopodobnie włoski dziadzio kolarz i jakaś włoska rodzinka samochodem.


Z krowami stołującymi się na Monte Zoncolan. Te to muszą mieć powera skoro codziennie włażą na szczyt.

Monte Zoncolan 1750 m npm wbite, nowa maksymalna wysokość osiągnięta :)


Tutaj już na szczycie. Zoncolan uznaję obecnie za najtrudniejszy podjazd z jakim miałem do czynienia. Gdyby nie był pokryty asfaltem to pewnie niewiele osób byłoby w stanie pokonać tą drogę pieszo, a co dopiero przejechać na rowerze. W przeciwieństwie do Tomka bardzo chętnie powalczyłbym z nim jeszcze raz. Trochę siara jechać na 24x36, a do tego doszło na podjeździe. Faktycznie, gdybym chciał walczyć na maksa i miał reanimację zapewnioną to spokojnie pociągnałbym te 6kmh na 24x28 przy jeszcze przyzwoitej kadencji. Spokojnie mogłem kręcić 60 obrotów i więcej, co sprawiało że mogłem Tomka (który miał coś pod 40 obrotów za co wielki szacun że w ogóle jechał) odstawiać nie nadwyrężając się zbytnio, szczególnie, ze i tak pot lał się ze mnie strumieniami. Najbardziej mnie wkurza to, ze na końcówce dałem się Tomkowi wyprzedzić, bo według znaków na niebie i ziemii było jeszcze półtora kilometra podjazdu. Okazało się, że jest około 400m i mimo, że zaatakowałem, Tomek spostrzegł to i nie dał się wyprzedzić. No cóż, a miałbym zdobycie szczytu zagwarantowane dzięki przewadze sprzętowej :) A tak jedyny szczyt na którym to ja miałem przewagę sprzętową umknął mi sprzed nosa. Przynajmniej czasowo podjazd mam wygrany, bo podjechałem w 1:15 (czas podjazdu z postojami 1:42)

Zjazd przedstawiał to, co chyba każdy kolejny, na odcinkach z zakrętami mam przewagę hamulców, dokręcam już w zakręcie i wyhamowuję na ostatnią chwilę. Dłuższe proste wygrywa Tomek, który po prostu kładzie się i rower sam jedzie. Mimo przewagi w postaci wagi przegrywam na tym polu niemiłosiernie, szczególnie jak już dokręcanie nic nie daje. Zjazdy za szybkie żeby robić jakiekolwiek zdjęcia, dlatego przerwa w fotorelacji na jakieś kilkanaście kilometrów ;-) Ogólnie jakby naprostować im te wszystkie serpentyny to leciałoby się 100 albo i więcej na godzinę. A tak trzeba co chwila hamować i przyspieszać. Dobrze chociaż że na Zoncolanie nie było za wiele samochodów.


Jak już wspomniałem wcześniej, na mostek wjechaliśmy troszkę później, ten moment nastał właśnie teraz :)


Jedną z wad Włoch jest to, że nie ma tam sklepów. Jeśli już są to zamknięte i właściwie nie wiadomo kiedy były otwarte. Dlatego też taka rzecz jak woda nie jest tam rzeczą o której zdobycie jest szczególnie łatwo. Podjazd na Zoncolan wycisnął z nas sporo wody, dlatego też ta sadzawka stojąca przy drodze okazała się wodą zycia.


Okropecznie mi się podobają te galerie czy tam półtunele czy jakkolwiek to nazwać. Kojarzą mi się z grą Need For Speed ;-) W każdym razie sporo ich było i często starałem się je fotografować.


Kwintesencja włoskiego miasteczka - cieniutka dróżka, przyklejone do niej budynki, całkowity brak chodnika a do tego często drzwi otwierające się na zewnątrz xD


Jeden z wielu widoków dla których na prawdę warto pokonywać te wszystkie górki.


Kolejny niespecjalnie okazały mostek, nad niespecjalnie okazałą rzeczką. Ale dobrze, że był.




Bo nie zawsze mostki były i czasem trzeba było przejechać przez bród.


Ajjj, brodziło się :)


Bo może jeszcze nie wiecie, ale z drugiej wysokości dzisiaj, nazywanej Forcella di Lavardet (1542mnpm) zjeżdżaliśmy szutrówką, czasem nawet kamieniówką.


Były momenty w których na prawdę żałowałem że nie ubrałem grubych bucików blurejowi.


Jednak było warto, bo dzięki niej dojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc wyprawy. Otoczeni przez wspaniały góry, prześwietne serpentyny pod nami, widoczek na dolinkę przed nami. Miodnie.


Mostek i dolinka.


I ja :)


Żeby było słitaśniej ^^


Między innymi o takich widokach mówię.


I takich.


Profil dzisiejszej trasy.

Profil samego Zoncolana


Trailer mrożącego krew w żyłach filmu ze zjazdu po serpentynach autorstwa platona z bikestats.


Film dokumentalny opisujący zjazd po serpentynach mojego autorstwa. Nagrywane w większości w nowatorskiej w tego typu produkcjach perspektywy kierownicy roweru górskiego. takie rozwiązanie zapewnia niesamowitą perspektywę, można poczuć te delikatne ruchy dłoni zaciskającej palce na klamkach hamulca.

Pogoda wyśmienicie dopisała. Chmury jedynie postraszyły. A chwilowe opady jakie nas spotkały dały jakże potrzebne ochłodzenie. Ogólnie po tym dniu można było spokojnie wracać do Polski - i tak byłoby co opowiadać na wiele kolejnych dni :)

Po wszystkim zajechaliśmy do Kampaniolo. Było już późno, więc zjedliśmy coś gotując na wodzie z fontanny oraz umyliśmy się korzystając z także fontannowej wody nalanej do miski. Spanie w aucie, nie wybieraliśmy się nawet na poszukiwania miejsca na namiot, po ciemku nie chciałem go rozbijać. Tym razem jednak przerzuciliśmy nasz dobytek na przednie siedzenia i spaliśmy na tyle. Właśnie, spaliśmy, bo udało mi się jednak coś przespać. Jednak lepsza pozycja i zmęczenie robią swoje.

Pierwszy dzień wyprawy i mam ustawione 3 życiówki:
1. największa osiągnięta na rowerze prędkość pobita o 11km/h - 86.8 km/h
2. największa wysokość na jaką wspiąłem się na rowerze, prędzej Praded 1491 m npm - obecnie Monte Zoncolan 1750 m npm
3. największe przewyższenie zrobione jednego dnia, wcześniej Dlouhé Stráně + Pradziad 3290 m - obecnie Monte Zoncolan (1750m) i Forcella di Lavardet (1542m) 3534 m

dojazdy

Piątek, 5 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: 17.83 Km teren: 0.00 Czas: 00:52 km/h: 20.57
Pr. maks.: 34.54 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
ostatnie przygotowania...

na serwis

Czwartek, 4 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: 31.48 Km teren: 0.00 Czas: 01:23 km/h: 22.76
Pr. maks.: 35.50 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Po wczorajszym rozwaleniu koła dzisiaj z samego rana na serwis. Koło przedziwnie się pogięło. Szprychy luźne były z niewłaściwej strony, naciągnięte także... Panika i przerażenia czaiły się tuż tuż. Na serwisie jeszcze mi bardziej dowalili, sugerując, że niezbędna będzie wymiana obręczy. Zrezygnowany poszedłem załatwiać ostatnie formalności, ubezpieczyłem się, oddałem ostatnie dokumenty i podania związane z dyplomem, zjadłem porządny obiad, duży gyros w Rodos ;-) polecam, ale trzeba mieć osobę towarzyszącą, żeby 2.50 taniej było.

Wracając z obiadu dostaje telefon z serwisu - udało się naprostować! Jupikajej. Ponoć koło zostało wyplecione, poskakano po nim, żeby wróciło do siebie, a następnie ponownie zaplecione. Cena jak za zaplatanie koła - 35zł. Dużo, ale stałem pod murem, wyjazd tuż tuż i nie ma czasu do stracenia, jeszcze przygotowania trwają.

Tak swoją drogą, wspomniały mi się początki fernando. Jak mnie pamięć nie myli, to też zaraz po jego nabyciu miałem pare usterek. Przerzutki rwałem jak szalony ;) Może ta usterka to dobry znak - blurej będzie mi służył jak fernando, dobrych 10 lat!

wrrrrr

Środa, 3 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50, opis: foto
Km: 43.79 Km teren: 33.00 Czas: 02:26 km/h: 18.00
Pr. maks.: 34.89 Temperatura: 26.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Przyszła paczka z mikesportu. Spodenki troszkę za obszerne wziąłem, ale spoko, zimowe, więc pod spód wrzuci się koszulkę i będzie git. Nogawki natomiast jak marzenie.

Jak już przyszła paczka byłem po wielu nieudolnych próbach wyznaczenia trasy objeżdżające Col du Galibier. Ostatecznie zgodzę się na to co Tomek zaproponuje właściwie bez zająknięcia. Może jeszcze jutro coś uda mi się wypracować.

No to zdjąłem bagażnik z blureja i pojechałem zrobić jakiś standard w terenie. Początek aż nadto standardowy, na wały i na Trestko, Blizanowice. Tam kolejna seria zdjęć pod tytułem tutaj powstaje droga.



Potem zaczęła się błotna masakra. Tempo na 5-10kmh żeby błoto nie latało wszędzie i byle przebrnąć przez las.



Jak już się zrobiło mniej błota to zaczęła się wierzba energetyczna. Akurat Tomek chciał się do mnie dodzwonić coś o wyprawę popytać. I co się okazuje - wierzba energetyczna zupełnie blokuje zasięg telefonów komórkowych. W lesie miałem zasięg, w wierzbie nie. Wyjechałem z wierzby i max zasięgu! Zaskakujące ;-)

Potem most kolejowy. Chciałem nagrać na nim film, ale okazuje się, że jeszcze nie potrafię obsługiwać tak zaawansowanych opcji w swojej zapalniczce. Następnie kawałeczek asfaltu i na Bajkał. Tam szubciutko przejechałem i gdy zrobiło się mniej błotnie zacząłem gnać ile sił w nogach. Ledwo co a trzesnąłbym się z nadjeżdżającymi z przeciwka też gnającymi przez las rowerowcami. Daleko potem nie ujechałem a wyrąbałem spektakularnego orła. Winę za niego zrzucam na opony, bo chyciła mnie przednia jak chciałem z koleiny wyjechać. Na larsenach i kendach karma by to przeszło. Schwalbe kolejny raz zawodzi... W samym wywaleniu się, nawet na nowym rowerze nie było by nic złego, ale rozwaliłem tylne koło. Nie mam pojęcia jak, czym i o co, po prostu złapało centrę niemiłosierną. Zaczęło ocierać się o ramę. Troche je poszarpałem, żeby za bardzo nie obcierało i jadę, może przed 19 dotrę na serwis. Byłem jednak za daleko i nie dotarłem... Jutro z rana trzeba będzie oddać blureja na serwis, niech ktoś to koło porządnie wycentruje. Moim zdaniem to ono jest troszkę fabrycznie niedorobione, bo szprychy z tej strony w którą jest wygięte mają luz... Powinno być na odwrót... No nic, niech to zrobią, na szosie nie powinno się takie coś powtórzyć, a jak się potem trafi to będę próbował reklamować. Koło do XC nie powinno się centrować przy byle okazji.

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum