Wpisy archiwalne w kategorii
opis: nie sam
Dystans całkowity: | 12268.84 km (w terenie 2089.00 km; 17.03%) |
Czas w ruchu: | 561:41 |
Średnia prędkość: | 21.76 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 49005 m |
Liczba aktywności: | 193 |
Średnio na aktywność: | 63.57 km i 2h 57m |
Więcej statystyk |
Brzeg Dolny
Sobota, 27 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 96.61 | Km teren: | 3.00 | Czas: | 03:29 | km/h: | 27.73 |
Pr. maks.: | 49.10 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 100m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z rana pojechałem kupić licznik, potem miałem kilka spraw do załatwienia i zrobił się wieczór - mimo to postanowiłem się gdzieś przewieźć, wybór padł na Brzeg Dolny.
Problemem okazało się dla mnie opuszczenie miasta - przez dążenie do zbytniego skrócenia tej części trasy - znacząco ją przedłużyłem gubiąc się w mieście i trafiając na drogi, po których na szosie nie dało się jechać z powodu okropnego stanu nawierzchni.
Jak tylko udało się opuścić miasto to średnia zaczęła magicznie rosnąć, z poziomu ~25km/h po 20km (tak, praktycznie tyle zajęło mi opuszczenie granic Wrocławia!) bardzo szybko zrobiło się 30km/h. Przelotowa przez spory czas była ~38km/h.
Gdzieś w okolicach Brzegu Dolnego sił już mi zaczynało brakować i przelotowa spadła w okolice 35km/h, ale średnia była już wówczas 33km/h :)
W samym Brzegu Dolnym na przeprawie spotykam grupkę rowerzystów z Wrocławia, którzy także chcieli się przeprawić. Niestety prom już dziś (bądź w ogóle?) nie kursuje. Jest człowieczek, który może za 30 minut przewieźć na drugi brzeg łódką. No ale zaraz, łódka jedna, malutka a ludzi chętnych dostać się na drugi brzeg jest piątka... postanawiamy wspólnie przeprawić się przez most kolejowy.
Mimo deklaracji o znajomości trasy złożonej przez przewodnika ekipy do której się przyłączyłem nie możemy trafić na most. Odjeżdżam więc od grupy obadać sytuację i już po chwili dostaję wszelkie niezbędne informacje od miejscowego. Cofam się po resztę i jedziemy dalej.
No właśnie - jak się okazuje aby dotrzeć do mostu kolejowego trzeba zaliczyć teren. Na mtbie nigdy na tę drogę nie trafiłem, bo zawsze udawało mi się promem przeprawić - i jak na złość szosą musiałem trafić ;-)
Most przypomina ten, który pokonać można po drugiej strony od Wrocławia, tyle, że część dla pieszych/rowerzystów wygląda zdecydowanie pewniej - nie ma strachu aby się przeprawić, bo nie brakuje desek a i barierka nie sprawia wrażenia jakby to ją trzeba było trzymać by nie spadła.
Zresztą proszę ocenić - jak dla mnie zero emocji. Może tylko trochę cieńsza jest ta kładka, przez co nie wiem czy szeroka kiera od blureja nie sprawiałą by tutaj kłopotów.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, co dawało bardzo dobre światło do zdjęć. Aż szkoda, że nie miałem czasu no i porządnego sprzętu fotograficznego ze sobą.
A oto ludziki z którymi chwilę jechałem. Na tej przeprawie przez most musieliśmy się rozdzielić, gdyż połowa ekipy nie miała odwagi pokonać mostu, a druga połowa jakoś nie była w stanie przekonać tej pierwszej... A ja musiałem napierniczać bo świateł żadnych nie miałem, a do zmroku pozostawało już niewiele czasu. Jakby ktoś z Was przypadkiem trafił na mój wpis to można się umówić na jakąś wycieczkę - wezmę mtb, żebym nie musiał mówić, że odjadę jak tempo będzie dla mnie za słabe - na mtb nie ma za słabego tempa (zależy od dystansu, bo przy <20km/h tyłek mnie boli po jakichś 40km).
Do tego miejsca dotarłem całkiem sprawnie i ze średnią jeszcze powyżej 30 km/h. Niestety niedługo po pokonaniu granicy Wrocławia zupełnie mnie odcięło. Najpierw wyzwaniem stało się trzymanie prędkości >25km/h a potem nawet i 20km/h było męczące. Nie wiem czy to przez upał, czy to, że od rana zjadłem tylko niewielkie śniadanie, ale po prostu nie miałem sił na nic... odjazd jak na zimowej przejażdżce z chmielem i pavlem gdzie najpierw ciągnąłem całą wyprawę, a potem odpadłem tak że niemal straciłem ich z widoku.
licznik na BS właśnie przebił mi 40000 km!
Problemem okazało się dla mnie opuszczenie miasta - przez dążenie do zbytniego skrócenia tej części trasy - znacząco ją przedłużyłem gubiąc się w mieście i trafiając na drogi, po których na szosie nie dało się jechać z powodu okropnego stanu nawierzchni.
Jak tylko udało się opuścić miasto to średnia zaczęła magicznie rosnąć, z poziomu ~25km/h po 20km (tak, praktycznie tyle zajęło mi opuszczenie granic Wrocławia!) bardzo szybko zrobiło się 30km/h. Przelotowa przez spory czas była ~38km/h.
Gdzieś w okolicach Brzegu Dolnego sił już mi zaczynało brakować i przelotowa spadła w okolice 35km/h, ale średnia była już wówczas 33km/h :)
W samym Brzegu Dolnym na przeprawie spotykam grupkę rowerzystów z Wrocławia, którzy także chcieli się przeprawić. Niestety prom już dziś (bądź w ogóle?) nie kursuje. Jest człowieczek, który może za 30 minut przewieźć na drugi brzeg łódką. No ale zaraz, łódka jedna, malutka a ludzi chętnych dostać się na drugi brzeg jest piątka... postanawiamy wspólnie przeprawić się przez most kolejowy.
Mimo deklaracji o znajomości trasy złożonej przez przewodnika ekipy do której się przyłączyłem nie możemy trafić na most. Odjeżdżam więc od grupy obadać sytuację i już po chwili dostaję wszelkie niezbędne informacje od miejscowego. Cofam się po resztę i jedziemy dalej.
No właśnie - jak się okazuje aby dotrzeć do mostu kolejowego trzeba zaliczyć teren. Na mtbie nigdy na tę drogę nie trafiłem, bo zawsze udawało mi się promem przeprawić - i jak na złość szosą musiałem trafić ;-)
Most przypomina ten, który pokonać można po drugiej strony od Wrocławia, tyle, że część dla pieszych/rowerzystów wygląda zdecydowanie pewniej - nie ma strachu aby się przeprawić, bo nie brakuje desek a i barierka nie sprawia wrażenia jakby to ją trzeba było trzymać by nie spadła.
Zresztą proszę ocenić - jak dla mnie zero emocji. Może tylko trochę cieńsza jest ta kładka, przez co nie wiem czy szeroka kiera od blureja nie sprawiałą by tutaj kłopotów.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, co dawało bardzo dobre światło do zdjęć. Aż szkoda, że nie miałem czasu no i porządnego sprzętu fotograficznego ze sobą.
A oto ludziki z którymi chwilę jechałem. Na tej przeprawie przez most musieliśmy się rozdzielić, gdyż połowa ekipy nie miała odwagi pokonać mostu, a druga połowa jakoś nie była w stanie przekonać tej pierwszej... A ja musiałem napierniczać bo świateł żadnych nie miałem, a do zmroku pozostawało już niewiele czasu. Jakby ktoś z Was przypadkiem trafił na mój wpis to można się umówić na jakąś wycieczkę - wezmę mtb, żebym nie musiał mówić, że odjadę jak tempo będzie dla mnie za słabe - na mtb nie ma za słabego tempa (zależy od dystansu, bo przy <20km/h tyłek mnie boli po jakichś 40km).
Do tego miejsca dotarłem całkiem sprawnie i ze średnią jeszcze powyżej 30 km/h. Niestety niedługo po pokonaniu granicy Wrocławia zupełnie mnie odcięło. Najpierw wyzwaniem stało się trzymanie prędkości >25km/h a potem nawet i 20km/h było męczące. Nie wiem czy to przez upał, czy to, że od rana zjadłem tylko niewielkie śniadanie, ale po prostu nie miałem sił na nic... odjazd jak na zimowej przejażdżce z chmielem i pavlem gdzie najpierw ciągnąłem całą wyprawę, a potem odpadłem tak że niemal straciłem ich z widoku.
licznik na BS właśnie przebił mi 40000 km!
zalew Kluczbork
Niedziela, 21 lipca 2013 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam, cel: bez celu
Uczestnicy
Km: | 70.89 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 02:48 | km/h: | 25.32 |
Pr. maks.: | 47.99 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 100m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po usłyszeniu nowin o ukończeniu budowy zalewu Kluczborskiego nie mogłem go nie zobaczyć. Tak się udało, że Paweł zaproponował ten sam cel wycieczki - no i pojechaliśmy.
wpis u Pawła
Większość asfaltami. Początek bardzo spokojnie. Fragment ciekawej, nowo pobudowanej leśnej ścieżyny nieopodal Kozłowic rozpędził nas jednak. Do samego zalewu średnia >27km/h - jednak wiatr zacinający w plecy pod skosem miał w tym spory udział :)
Ostatni fragment do zalewu pokonujemy od strony basenu w Bąkowie - świetne są te ścieżki, choć teraz nieco rozjeżdżone, co sprawiło, że powstały objazdy i zupełnie nowy single track (też już dość szeroki).
Już widać zalew.
Ogólnie bardzo przyjemnie. W większej części zalew otacza ścieżynka pokryta kostką bauma przy której stoją ławeczki.
Pogoda nam dopisuje, dlatego też zatrzymujemy się na chwilę na wzniesieniu tuż przy brzegu zalewu - łapać słońce.
Jakby się dobrze przyjrzeć powyższemu zdjęciu to po prawej stronie widać plażę - oblegana była niemiłosiernie, niemal jak Bałtyk w szczycie sezonu. Ogólnie zalew spoko. Jak było widać i słychać po obłożeniu to bardzo się podoba mieszkańcom i był niewątpliwie przydatną inwestycją.
Przed powrotem jeszcze big milk i niebieski napój do bidonu.
Wraca się pod wiatr, ale całkiem spoko się jedzie. Były na prawdę mocne fragmenty, szczególnie za Unieszowem zaczęło się grubo. Najpierw ja pociągnąłem ~31km/h do Skałąg, potem Paweł złapał oddech i od zjazdu przed Kochłowicami do zjazdu na zalew Brzózka leciał ~41km/h (w tym podjazd na Kochłowice). Ostatnia premia górska - podjazd na przejazd Polanowicki z prędkością 37km/h należała do mnie :)
Rewelacyjna pogoda na rower!
wpis u Pawła
Większość asfaltami. Początek bardzo spokojnie. Fragment ciekawej, nowo pobudowanej leśnej ścieżyny nieopodal Kozłowic rozpędził nas jednak. Do samego zalewu średnia >27km/h - jednak wiatr zacinający w plecy pod skosem miał w tym spory udział :)
Ostatni fragment do zalewu pokonujemy od strony basenu w Bąkowie - świetne są te ścieżki, choć teraz nieco rozjeżdżone, co sprawiło, że powstały objazdy i zupełnie nowy single track (też już dość szeroki).
Już widać zalew.
Ogólnie bardzo przyjemnie. W większej części zalew otacza ścieżynka pokryta kostką bauma przy której stoją ławeczki.
Pogoda nam dopisuje, dlatego też zatrzymujemy się na chwilę na wzniesieniu tuż przy brzegu zalewu - łapać słońce.
Jakby się dobrze przyjrzeć powyższemu zdjęciu to po prawej stronie widać plażę - oblegana była niemiłosiernie, niemal jak Bałtyk w szczycie sezonu. Ogólnie zalew spoko. Jak było widać i słychać po obłożeniu to bardzo się podoba mieszkańcom i był niewątpliwie przydatną inwestycją.
Przed powrotem jeszcze big milk i niebieski napój do bidonu.
Wraca się pod wiatr, ale całkiem spoko się jedzie. Były na prawdę mocne fragmenty, szczególnie za Unieszowem zaczęło się grubo. Najpierw ja pociągnąłem ~31km/h do Skałąg, potem Paweł złapał oddech i od zjazdu przed Kochłowicami do zjazdu na zalew Brzózka leciał ~41km/h (w tym podjazd na Kochłowice). Ostatnia premia górska - podjazd na przejazd Polanowicki z prędkością 37km/h należała do mnie :)
Rewelacyjna pogoda na rower!
zalew Brzózka
Sobota, 20 lipca 2013 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 47.23 | Km teren: | 30.00 | Czas: | 01:58 | km/h: | 24.02 |
Pr. maks.: | 48.42 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 70m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przejażdżka szutrami dookoła gminy. Przez 3 województwa. Znaczna część terenowej 30 chmiela + parę skoków w bok.
trasa u Pawła
trasa u Pawła
Sroda z Pralkarzami
Środa, 17 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, cel: treningowo, dist: 100 and more, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 102.18 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 29.91 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 672m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tomek namówił mnie na jeżdżenie ze ścigantami... i sam się spóźnił na przejażdżkę.
Podmęczony wczorajszym targaniem nie czułem się na siłach od samego startu. Do Pasikurowic dotarłem jednak dość żwawo - widmo spóźnienia sprawiło, że jechałem aby dojechać, najwyżej od razu mnie urwą. Tak na prawdę nie wiedziałem czego mogę się spodziewać...
Wyjazd 16:58, w Pasikurowicach byłem 17:35. Peleton miał dotrzeć do Pasi o 17:45, ale dopiero jak wyjechałem z Pasikurowic sprawdziłem zegarek i okazało się że nie muszę gonić, a nawet mogę zawrócić. Zawróciłem i powoli potoczyłem się w przeciwnym kierunku. Gdzieś w środku Pasikurowic zatrzymałem się podnieść siodełko o 1cm, bo coś mi sztyca wjeżdża w ramę o czym już wspomniałem. Peleton zobaczyłem około 17:50. Jazda w takiej grupie jest szybka, nawet bardzo szybka a co najlepsze dopóki nie jest pod górkę jakoś specjalnie to nie jest to szczególnie odczuwalne w nogach. Jedynie jak się zmianę daje, do czego zostałem zachęcony kilkukrotnie i nie mogłem się odnaleźć i odmówić to czuć i to bardzo.
Ostatecznie i nieodwracalnie peleton urwał mnie na samym początku premii górskiej na Skotniki, tak skutecznie, że pomimo tego iż po niej ponoć czeka się na maruderów, to ja już nikogo nie uświadczyłem... do tego pomyliłem drogę i zacząłem się wracać w kierunku Trzebnicy. Zrobiłem sobie jeszcze jeden postój na poprawienie sztycy i podniesienie jej o 3cm - bo gdzieś o tyle opadła... wkurzające to, muszę klucz dynamometryczny załatwić i dowalić temu karbonowi pod limit, albo opracować coś innego co sprawi, że sztyca pozostanie w jedynej słusznej pozycji. Ogólnie rower pasuje mi z każdą jazdą coraz bardziej, dlatego wolę rozwiązać problemy niż kombinować z oddawaniem czy coś.
Chwilę za premią górską i tak skończyło mi się pićku przez co tempo też gdzieś o 1-2km/h spadło, ale turlałem się na chatę. Pod klatkę dotarłem spowrotem o 20:35. Na ostatnich kilometrach miałem problem wyprzedzić gościa na mtb, po czym wnioskuję, że prędkość może mi aż poniżej 30kmh spadła, bo raczej aż tak nie zapierdzielał.
Ogólnie zmasakrowany, jutro przerwa od jeżdżenia.
Jak można wyczytać, czas jazdy oraz dystans są szacowane. Albo raczej, dystans wyznaczyło mi gpsies, a czas jazdy to w zasadzie czas wycieczki minus ~kilka minut, na ile oceniłem 2 przystanki które miałem.
tutaj trasa
Podmęczony wczorajszym targaniem nie czułem się na siłach od samego startu. Do Pasikurowic dotarłem jednak dość żwawo - widmo spóźnienia sprawiło, że jechałem aby dojechać, najwyżej od razu mnie urwą. Tak na prawdę nie wiedziałem czego mogę się spodziewać...
Wyjazd 16:58, w Pasikurowicach byłem 17:35. Peleton miał dotrzeć do Pasi o 17:45, ale dopiero jak wyjechałem z Pasikurowic sprawdziłem zegarek i okazało się że nie muszę gonić, a nawet mogę zawrócić. Zawróciłem i powoli potoczyłem się w przeciwnym kierunku. Gdzieś w środku Pasikurowic zatrzymałem się podnieść siodełko o 1cm, bo coś mi sztyca wjeżdża w ramę o czym już wspomniałem. Peleton zobaczyłem około 17:50. Jazda w takiej grupie jest szybka, nawet bardzo szybka a co najlepsze dopóki nie jest pod górkę jakoś specjalnie to nie jest to szczególnie odczuwalne w nogach. Jedynie jak się zmianę daje, do czego zostałem zachęcony kilkukrotnie i nie mogłem się odnaleźć i odmówić to czuć i to bardzo.
Ostatecznie i nieodwracalnie peleton urwał mnie na samym początku premii górskiej na Skotniki, tak skutecznie, że pomimo tego iż po niej ponoć czeka się na maruderów, to ja już nikogo nie uświadczyłem... do tego pomyliłem drogę i zacząłem się wracać w kierunku Trzebnicy. Zrobiłem sobie jeszcze jeden postój na poprawienie sztycy i podniesienie jej o 3cm - bo gdzieś o tyle opadła... wkurzające to, muszę klucz dynamometryczny załatwić i dowalić temu karbonowi pod limit, albo opracować coś innego co sprawi, że sztyca pozostanie w jedynej słusznej pozycji. Ogólnie rower pasuje mi z każdą jazdą coraz bardziej, dlatego wolę rozwiązać problemy niż kombinować z oddawaniem czy coś.
Chwilę za premią górską i tak skończyło mi się pićku przez co tempo też gdzieś o 1-2km/h spadło, ale turlałem się na chatę. Pod klatkę dotarłem spowrotem o 20:35. Na ostatnich kilometrach miałem problem wyprzedzić gościa na mtb, po czym wnioskuję, że prędkość może mi aż poniżej 30kmh spadła, bo raczej aż tak nie zapierdzielał.
Ogólnie zmasakrowany, jutro przerwa od jeżdżenia.
Jak można wyczytać, czas jazdy oraz dystans są szacowane. Albo raczej, dystans wyznaczyło mi gpsies, a czas jazdy to w zasadzie czas wycieczki minus ~kilka minut, na ile oceniłem 2 przystanki które miałem.
tutaj trasa
spóźniony choć nie powolny
Wtorek, 16 lipca 2013 Kategoria baza: Wrocław, bike: kuota, dist: from 50 to 100, opis: nie sam
Km: | 84.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:41 | km/h: | 31.42 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 200m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dystans na podstawie google maps, tutaj trasa
Czas z komórki, niestety jest to czas całkowity - jeden dłuższy postój pod sklepem w którejś wiosce za Trzebnicą, na którym sprawdziłem czas. Postoje były jeszcze w Pasikurowicach i Krynicznie, ale trudno powiedzieć ile trwały.
Miałem jechać z Tomkiem i Darkiem, ale oni nie mają w zwyczaju czekać. A ja nie dojechałem na czas, co zapowiadałem. Minęliśmy się, ale długo sam nie jechałem, gdzieś około Krzyżanowic znalazł się inny Tomek, z którym pojechaliśmy bez wyraźnego planu przed siebie. Najpierw było kilka mocnych zmian, potem okazało się, że Tomek się na nich zajechał i pozostałem, można to powiedzieć sam, choć towarzysz z przypadku dzielnie trzymał koło. Drogowskaz Trzebnica zasugerował by skręcić i takim sposobem trafiliśmy na dość typową trasę przez wzgórza.
Niestety mnie także zaczęły opuszczać siły oraz skończyła się woda w bidonie. Nie miałem kasy, ale ledwo co poznany człowiek okazał się na tyle miły, że napełnił mi bidon niegazowaną mineralką za darmo. Chociaż nie zupełnie za darmo, bo nadal to ja pracowałem z przodu na przyzwoitą prędkość. Tak po kadencji oceniam, że przelotowa była koło 34kmh, czyli całkiem sprawnie i tak jakbym tego oczekiwał. Chociaż zmęczenie sprawiało, że o ile na początku całkiem łatwo się tak jechało, to zaczynała to być poważna walka. Pech chciał, że przy jednej z chyba trzech takich chwilowych słabości gdy to ja się wiozłem na kole, przejechaliśmy przez Pasikurowice, gdzie Tomek z resztą odpoczywali pod domem Krzyśka... damn, człowiek ciągnie przez n kilometrów a i tak wszyscy będą myśleć, że się na kole wiozłem.
Przez miasto wracamy ulicami, jedynie ścieżka przy obwodnicy, ze względu na dobrą jakość została przez nas zaszczycona. Za Milenijnym pożegnanie, wymiana koszulek i takie tam no i rozjazd na ostatnich kilometrach. Tempo już niskie, wreszcie zrzuciłem z blatu i ciach - skurcz mnie złapał. Ostro jednak dawałem. Chwila naciągania nogi i turlam się dalej. Ogólnie masakra, muszę coś ograniczającego moje zapędy zamontować, jakiś licznik czy coś, bo inaczej się zajadę.
Co do roweru:
- wygląda na to, że mi sztyca zjeżdża pomimo dokręcenia
- coś mi przerzutki nie banglają, jak na podjazdach robiłem siłę na maksa z blatu to mi coś przeskakiwało całkowicie wybijając z rytmu, zmuszając do poważnej redukcji i kręcenia na kadencji żeby nie przeskakiwało... no ale prędkość trzeba było odrabiać, co bardzo męczy
- jeden bidon to mało, a niestety rama jest stosunkowo niska i mi drugi nie wchodzi, muszę kupić coś mniejszego niż 900ml
Czas z komórki, niestety jest to czas całkowity - jeden dłuższy postój pod sklepem w którejś wiosce za Trzebnicą, na którym sprawdziłem czas. Postoje były jeszcze w Pasikurowicach i Krynicznie, ale trudno powiedzieć ile trwały.
Miałem jechać z Tomkiem i Darkiem, ale oni nie mają w zwyczaju czekać. A ja nie dojechałem na czas, co zapowiadałem. Minęliśmy się, ale długo sam nie jechałem, gdzieś około Krzyżanowic znalazł się inny Tomek, z którym pojechaliśmy bez wyraźnego planu przed siebie. Najpierw było kilka mocnych zmian, potem okazało się, że Tomek się na nich zajechał i pozostałem, można to powiedzieć sam, choć towarzysz z przypadku dzielnie trzymał koło. Drogowskaz Trzebnica zasugerował by skręcić i takim sposobem trafiliśmy na dość typową trasę przez wzgórza.
Niestety mnie także zaczęły opuszczać siły oraz skończyła się woda w bidonie. Nie miałem kasy, ale ledwo co poznany człowiek okazał się na tyle miły, że napełnił mi bidon niegazowaną mineralką za darmo. Chociaż nie zupełnie za darmo, bo nadal to ja pracowałem z przodu na przyzwoitą prędkość. Tak po kadencji oceniam, że przelotowa była koło 34kmh, czyli całkiem sprawnie i tak jakbym tego oczekiwał. Chociaż zmęczenie sprawiało, że o ile na początku całkiem łatwo się tak jechało, to zaczynała to być poważna walka. Pech chciał, że przy jednej z chyba trzech takich chwilowych słabości gdy to ja się wiozłem na kole, przejechaliśmy przez Pasikurowice, gdzie Tomek z resztą odpoczywali pod domem Krzyśka... damn, człowiek ciągnie przez n kilometrów a i tak wszyscy będą myśleć, że się na kole wiozłem.
Przez miasto wracamy ulicami, jedynie ścieżka przy obwodnicy, ze względu na dobrą jakość została przez nas zaszczycona. Za Milenijnym pożegnanie, wymiana koszulek i takie tam no i rozjazd na ostatnich kilometrach. Tempo już niskie, wreszcie zrzuciłem z blatu i ciach - skurcz mnie złapał. Ostro jednak dawałem. Chwila naciągania nogi i turlam się dalej. Ogólnie masakra, muszę coś ograniczającego moje zapędy zamontować, jakiś licznik czy coś, bo inaczej się zajadę.
Co do roweru:
- wygląda na to, że mi sztyca zjeżdża pomimo dokręcenia
- coś mi przerzutki nie banglają, jak na podjazdach robiłem siłę na maksa z blatu to mi coś przeskakiwało całkowicie wybijając z rytmu, zmuszając do poważnej redukcji i kręcenia na kadencji żeby nie przeskakiwało... no ale prędkość trzeba było odrabiać, co bardzo męczy
- jeden bidon to mało, a niestety rama jest stosunkowo niska i mi drugi nie wchodzi, muszę kupić coś mniejszego niż 900ml
Pierwsza jazda
Niedziela, 14 lipca 2013 Kategoria baza: Byczyna, cel: bez celu, dist: less than 50, opis: nie sam, bike: kuota
Uczestnicy
Km: | 40.16 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:16 | km/h: | 31.71 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 20m | Sprzęt: kuota | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pierwsza (nie licząc jazd testowych) przejażdżka nowym rowerem - Kuota Kalibur. Teoretycznie jest to rower triathlonowy, jednak po wstawieniu zwykłego baranka wygląda jak nieco bardziej aero szosa. Natomiast triathlonowa geometria sprawia, że jeździ mi się jak na ś.p. Orzele 7 - czyli szybko. Jak na pierwszą jazdę, średnia w sumie przyzwoita, szczególnie biorąc poprawkę na wiatr, który kosił dziś niemiłosiernie. W sumie to zniszczył mnie w pewnym momencie całkowicie (ale trzymałem 33-35 jadąc z wiatrem w twarz odcinek Dzietrzkowice-Wójcin).
Ocena po przymiarkach i testowych jazdach była - rewelacja.
Ocena po pierwszej przejażdżce - absolutna rewelacja!
Aż szkoda tak słabymi nogami traktować ten rower :)
Ocena po przymiarkach i testowych jazdach była - rewelacja.
Ocena po pierwszej przejażdżce - absolutna rewelacja!
Aż szkoda tak słabymi nogami traktować ten rower :)
italia2013 - dzien 2 - grozne San Leo
Wtorek, 25 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 89.07 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 20.63 |
Pr. maks.: | 67.75 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1138m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
//tutaj będzie spis treści jak ukończę relację z wyprawy
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.
wpis u Tomka
Po przygodach z ulewami dnia poprzedniego trudno było się z rana pozbierać. Wstaliśmy późno, a potem wcale nie szło to lepiej. Porozwieszaliśmy mokre po wczoraj ubrania na sznurku rozwieszonym pomiędzy drzewami skleconym z linej wykorzystywanych do mocowania rowerów do bagażnika zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na mały plażing.
Po powrocie z plaży okazało się, że Słoneczko tak przygrzało, że nawet buty wyschły! Niesamowite, chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby przemoczone buty spd wyschły mi na następną jazdę. Trzeba było więc wyruszyć. Dziś w planie coś co jak tylko zobaczyłem w opisie u DMK77 to od razu powiedziałem, że muszę tam pojechać. Dziś, kiedy już wróciłem, potwierdzam - warto!
Po dość kłopotliwym wyjeździe z miasta zaczął się falisty teren z męczącymi, mocnymi podjazdami. Nie były to wielkie góry, tylko takie mocne fałdy po kilometr podjazdu może? Jednak jak tylko udało się całkiem opuścić "metropolię" widoki okazały się prześwietne.
Po drodze mijamy sporo ciekawych widoków. Zupełnie jak na Jurze robionej od strony Częstochowy, każdy kolejny widok przyćmiewa poprzedni.
Po drodze robimy mały skok w bok, który powiadam Wam, zacnie kopnął. Na szczycie miał na nas czekać zameczek, ale były tylko mizerne ruiny oraz cmentarz.
Gdyby nie kilka domków ze zdjęcia powyżej to zupełnie nuda byłaby do góry.
Niedługo potem zaczął się podjazd. Długi podjazd. Słońce grzało niemiłosiernie i mimo posiadania 2óch bidonów 900ml każdy pojawiły się u mnie poważne obawy czy wystarczy mi płynów do przeżycia tej wyprawy. Tuż przez San Leo, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy zrobiliśmy sobie mały postój. Batonik, chwila odsapnięcia i jedziemy dalej, a tu:
San Leo, jeszcze fajniejsze niż na zdjęciach. Trzeba sobie z nim zrobić fajną złit focię na f(p)ejsika, więc poszukujemy sprzyjającego miejsca. Pierwsze jest takie jak poniżej.
Już całkiem nieźle, ale za nami widać fajną górkę z krzyżem na szczycie - po chwili namysłu decydujemy się uderzyć na nią.
Tomek świetnie czuje się na polnych drogach, wczuwa się powoli w świat MTB. Ja już mam szosę, teraz tylko czekać aż on wreszcie kupi mtb.
Na szczyt to jednak ja docieram pierwszy, bo poza krótkim fragmentem kamienistej drogi (luźne skały, jeszcze gorsze niż na Ślęży i większe nachylenie terenu) dojechałem prawie na szczyt.
Robię chyba miliard zdjęć ze szczytu, w tym panoramy w różne strony, jak np ta
Bohaterem wielu zdjęć zostaje stojący na szczycie krzyż
Równie dużą uwagę dostaje też widoczny spod niego idealnie zamek w San Leo
Można też zamek i krzyż na jednej fotce zmieścić
Jeszcze tylko zdjęcie z celem na potem - San Marino - w tle.
I można uciekać. Jak może niektórzy uważni obserwatorzy zauważyli, od strony San Leo, czyli od strony Alp nadchodziła potężna ulewa. Tuż obok krzyża wbity był w ziemię odgromnik - nie było to więc najbezpieczniejsze miejsce do przeczekania burzy.
Zaczęło kropić nim jeszcze dotarłem do roweru, oddalonego o jakieś 200m. Zacząłem spokojnie zjeżdżać. Łyse opony nie pozwalają na szaleństwo na trawiastych zjazdach. W 1/3 zjazdu postój - padać zaczyna, ale nauczony wczorajszą historią miałem ze sobą (tadam!) przeciwdeszczówkę! Przyodziałem ją, zjechałem do jakichś zarośli i postanowiłem poczekać na Tomka. Doleciał po dłuższej chwili i popędziliśmy dalej. Przez chwilę kryliśmy się przed deszczem na drodze wśród zarośli - wiatr zacinał od strony krzaków więc dawało to całkiem niezłe schronienie przed wodą, ale nie przed zimnem. Tomek bez przeciwdeszczówki zapewne marznął okropnie - skoro mnie było po prostu zimno. Temperatura z chyba miliona stopni na plusie (35C w słońcu było wg mojej sigmy) spadła do 18C.
Kiedy tak poruszaliśmy się wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszego schronienia, dotarliśmy do...
...kaplicy cmentarnej. Po sekundzie wahania zaproponowałem by się w niej schronić, na co Tomek po chyba mniej niż sekundzie zgodził się.
W otoczeniu ścian jednak jest cieplej i przyjemniej niż pod arkadami urzędu miasta. Nawet jeśli to cmentarz.
Padało i padało, a za otwieranie drzwi i sprawdzanie czy wciąż pada dostałem niejeden opiernicz od Tomka, że wpuszczam zimno ;-)
Jak tylko rzeczywiście przestało padać Tomek wyszedł przywrócić swój rower do stanu jeżdżącego. Polna droga którą poruszaliśmy się, w trakcie deszczu stała się niezwykle lepka. Mi zapchała koronę widelca, Tomkowi oblepiła całe koła. Jak tak czyścił rower na cmentarzu zjawiła się starsza pani... odważyła się wejść w drugiej racie. Wymieniliśmy bondziorno i tyle.
Wjazd na... podzamcze całkiem spoko. Nawet mocny podjazd do bramy był.
W samym miasteczku też płasko nie było, a do tego mokry bruk wszędzie.
To powyżej chyba można nazwać ryneczkiem. Może i ratusza nie zaobserwowałem, ale była fontanna i kościół. No i restauracje. Niestety wszystkie gotują dopiero od 19... ja głodny i pić się chce, a tutaj nic się nie zje.
Jeszcze tylko punkt widokowy
I szukamy wjazdu na górny zamek gdy wtem...
Znów zaczyna padać, więc chowamy się w przejściu pomiędzy jakimiś budynkami. Mokro, zimno, pada, złooooo i zniszczenie w tej "słonecznej" Italii.
Ze względu na warunki atmosferyczne, siestę, późną porę, głód i w ogóle zuo postanowiliśmy odpuścić pomnikowi Pantaniego i wracać do "słonecznego" Rimini. Tomek dopierdzielił na powrocie takie tempo, że ledwo koło trzymałem. Miało to taki plus, że wróciliśmy na prawdę szybko. Oczywiście nie mogło się obyć bez wizyty na plaży.
Potem jeszcze po grande pizza w ristorante na głowę. Obsługa nie mogła uwierzyć, że na pewno chcemy grande, nawet kucharz się zjawił by przedstawić nam ogrom owej "grande pizzy" - my jednogłośnie potwierdziliśmy, że taką właśnie pizzę chcemy. Przynajmniej tutaj miałem lepsze tempo niż Tomek i pierwszy pokonałem swoją grande pizzę. Po posiłku regeneracja w postaci wybornego izotoniku - piwa - przy muzyce z radia samochodowego.
italia2013 - dzien 1 - sloneczne Rimini
Poniedziałek, 24 czerwca 2013 Kategoria opis: foto, dist: less than 50, cel: turistas, bike: blurej, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 21.61 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:34 | km/h: | 13.79 |
Pr. maks.: | 31.70 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 70m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
///tu będzie spis treści z wyjazdu, jak wpisy pozostałe zrobię.
opis u Tomka
Nauczeni ostatnimi wyjazdami postanowiliśmy wybrać cel wyprawy kierując się jedynie prognozami pogody - te nie były zbyt optymistyczne i zapowiadały deszcze nad większą częścią Europy, jednak udało nam się - tak przynajmniej sądziliśmy - odnaleźć suchą wyspę, która miała pozwolić nam przeczekać powódź i wjechać a Alpy gdy się tylko rozpogodzi.
Wyruszyliśmy w niedzielę, po całodziennej jeździe dotarliśmy do "słonecznego" Rimini u wybrzeży Adriatyku. Objechaliśmy miasteczko, ale ze względu na zmęczenie po jeździe (jazda samochodem nawet bardziej męczy niż rowerem) zatrzymaliśmy się na nocleg tak o gdzieś na obrzeżach. Ja spałem na rowie przy aucie, brzmi dość hardkorowo, ale śpiwór rozpiąłem, bo było mi za ciepło.
Przebudziłem się pierwszy po czym poszedłem na plażę.
Było już po wschodzie słońca, chmury pojawiły się nawet tutaj. Jednak mimo wczesnej pory było cieplutko, zasiadłem więc na falochronie i wygrzewałem się na kamieniach jak jaszczurka.
Widok w stronę Rimini też nie był najgorszy więc pozwoliłem sobie zrobić panoramę.
Ogólnie to wydać może się dziwne to, że na falochron doszedłem suchą stopą. Jednak sprawa miała się tak, że rankiem był po prostu odpływ. Trzeba przyznać, że plaża piaszczysta prezentuje się zdecydowanie lepiej od tych kamienistych znanych z Chorwacji czy Nicei. Do tego woda tutaj cieplejsza niż w Bałtyku. Ogólnie podczas gdy ja się wygrzewałem to na plaży trwały wzmożone prace natury różnorakiej. Jedni panowie stali na falochronach z wędkami i łowili ryby. Inni panowie wyciągali klatki z bliżej nieokreślonymi żyjątkami, które nie wiem, albo hodowali, albo łapali przez noc. Jeszcze inni przechadzali się wzdłuż falochronów i zbierali małże. No ale to wszystko nic przy tym co działo się na piasku. Koparkami równano plażę. Na całej jej długości ratownicy z grabiami zbierali wodorosty, grabili piasek a także przesiewali go. Niesamowite wręcz ile pracy jest potrzebne, aby to wszystko wyglądało tak, jak chcą to widzieć turyści.
Gdy wracałem do samochodu akurat Tomek wstał i wybierał się na plażę. Wziąłem więc tylko wodę i wróciłem wygrzewać się.
Jeszcze tylko zrobiliśmy słit-focię z pierwszym noclegiem w dobrym starym stylu, na dziko i z autem.
No i dalej, wygrzewać się.
Tomek postanowił tradycyjnie pierwszego dnia zjarać się na raczka, tak żeby w pozostałe dni móc jeździć z długim rękawem i kryć się w cieniu jak wampir.
Ogólnie plażing przez godzinkę może być... choć lepiej byłoby go zaaplikować po jeździe.
Gdy już się wygrzaliśmy, skierowaliśmy się na Camping Italia, gdzie powitano nas płynną angielszczyzną i skierowano do części nazwanej Germania V. Wszystkie kawałki tego pola nazwane były od państw, nie mieli chyba Polski, ale dlaczego skierowali nas akurat do Germanii?
Gdy już uporaliśmy się z rozbijaniem obozowiska - wyruszyliśmy na zwiedzanie "słonecznego" Rimini. Nabrzeże prezentuje się dość skromnie, porównując oczywiście do takich nabrzeży jak Monako czy Nicea. W sumie jak się teraz nad tym zastanowię to jest podobne do tego Chorwackiego. Wielkich jachtów nie ma, ale jakieś łódeczki to tam stoją. Zapachem natomiast przypomina Bałtyk... ale nie zatokę Pucką/Gdańską gdzie wali kałem tylko bardziej brzeg morza, gdzie śmierdzi rybą.
W sumie to miejscami był niezły cyrk.
Zaczął wzmagać się wiatr.
Niebo coraz bardziej pokrywało się chmurami.
Chmury nadciągały z północy, od Alp, wyglądały złowrogo i zasnuły już połowę horyzontu.
A my zamiast wiać gdzie pieprz rośnie obserwowaliśmy kite-surferów
Oraz robiliśmy sobie zabawne słit-focie
Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że o ile kite-surferzy już są mokrzy i dla nich deszcz niewiele zmienia, to dla nas jednak robi to różnicę - szczególnie biorąc poprawkę na to, że wali piorunami na horyzoncie i nawet słychać już niektóre uderzenia.
Szybka ocena podpowiedziała nam, że w obecnym miejscu nie mamy się gdzie ukryć - trzeba udać się gdzie indziej. Problem w tym, że wszelkie "gdzie indziej" prowadziło w stronę chmur i burzy. No ale cóż było robić... kolejna ocena była taka, że do obozu uciec i tak nie zdążyły, więc jedziemy na miasto. Po drodze złapałem interesujący technicznie podjazd.
Odnaleźliśmy Riminiański ryneczek z gotową ramką na słit-focie.
Który obfotografowaliśmy ze wszystkich stron bardzo dokładnie.
Jednak, gdy tylko z niego wyjechaliśmy,
Okazało się, że zdjęć wcale nie trzeba było robić, bo włoskie niebo otwarło się by nas przywitać i... popuściło ze szczęścia. Zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury, co dało nam niesamowitą możliwość obcowania z wcześniej obfotografowanymi budynkami przez jakieś 2 godziny :)
Najpierw schowani za filarami, potem w tunelu, który też systematycznie nawiedzała woda, gdy tylko wiatr zawiał we właściwą stronę. Z prawie 30 stopni zrobiło się 14 - a my na krótko, bez dodatkowych ubrań, bo w końcu jesteśmy w "słonecznym" Rimini. Nie da się ukryć, że było zimno i mokro, aż trudno uwierzyć, że kilka godzin wcześniej smażyliśmy się na plaży.
Ciekawostka związana z deszczem to wysyp murzyńskich sprzedawców parasolek, jak tylko zaczęło kropić. Nie mam pojęcia skąd ci ludzie się tam wzięli, ale szybkość reakcji z ich strony sugeruje, że mieli doskonałą prognozę pogody - trzeba się z nimi lepiej skumać, żeby prognozę dostawać lepszą niż do tej pory.
Kiedy już przestało padać na w miarę dobre. Ruszyliśmy spowrotem. Zgubiłem jednak Tomka w pewnym momencie. Cóż, ja nie mogę po mokrym jechać >12kmh bo zaczyna się wtedy prysznic z kół. Także jechałem sobie alternatywną drogą, aż dotarłem do zalanego przejazdu pod torami. Nawet chciałem go forsować, ale jak zobaczyłem pieszego z wodą powyżej kolan, to odpuściłem. Gdy wracałem, jakiś frajer przejechał na pełnym gazie przez kałużę ochlapując mnie od stóp do głów... Do tego momentu byłem co najwyżej wilgotny, bo choć kropiło, to jadąc suszyłem koszulkę, która dobrze się w takich warunkach sprawdza. Więc wracałem totalnie przemoczony, najgorsze, że woda z kałuży poleciała mi w buty totalnie je zalewając.
Po powrocie okazało się, że nasze obozowisko także zostało nawiedzone przez ulewę. Minus taki, że z tego całego zamieszania zapomnieliśmy zamknąć namiot przez co była to raczej mokra noc. Plus taki, że sąsiedzi porozbijali namioty w miejscach, które zostały zupełnie zalane - więc my nie wyszliśmy tak źle.
Jeszcze tylko kolacja - makaron i browar w kempingowej restauracji no i wróciliśmy na plażę, popatrzeć na morze.
Klasyczny crotch-shot na morze
I Rimini nocą - wciąż "słoneczne"
opis u Tomka
Nauczeni ostatnimi wyjazdami postanowiliśmy wybrać cel wyprawy kierując się jedynie prognozami pogody - te nie były zbyt optymistyczne i zapowiadały deszcze nad większą częścią Europy, jednak udało nam się - tak przynajmniej sądziliśmy - odnaleźć suchą wyspę, która miała pozwolić nam przeczekać powódź i wjechać a Alpy gdy się tylko rozpogodzi.
Wyruszyliśmy w niedzielę, po całodziennej jeździe dotarliśmy do "słonecznego" Rimini u wybrzeży Adriatyku. Objechaliśmy miasteczko, ale ze względu na zmęczenie po jeździe (jazda samochodem nawet bardziej męczy niż rowerem) zatrzymaliśmy się na nocleg tak o gdzieś na obrzeżach. Ja spałem na rowie przy aucie, brzmi dość hardkorowo, ale śpiwór rozpiąłem, bo było mi za ciepło.
Przebudziłem się pierwszy po czym poszedłem na plażę.
Było już po wschodzie słońca, chmury pojawiły się nawet tutaj. Jednak mimo wczesnej pory było cieplutko, zasiadłem więc na falochronie i wygrzewałem się na kamieniach jak jaszczurka.
Widok w stronę Rimini też nie był najgorszy więc pozwoliłem sobie zrobić panoramę.
Ogólnie to wydać może się dziwne to, że na falochron doszedłem suchą stopą. Jednak sprawa miała się tak, że rankiem był po prostu odpływ. Trzeba przyznać, że plaża piaszczysta prezentuje się zdecydowanie lepiej od tych kamienistych znanych z Chorwacji czy Nicei. Do tego woda tutaj cieplejsza niż w Bałtyku. Ogólnie podczas gdy ja się wygrzewałem to na plaży trwały wzmożone prace natury różnorakiej. Jedni panowie stali na falochronach z wędkami i łowili ryby. Inni panowie wyciągali klatki z bliżej nieokreślonymi żyjątkami, które nie wiem, albo hodowali, albo łapali przez noc. Jeszcze inni przechadzali się wzdłuż falochronów i zbierali małże. No ale to wszystko nic przy tym co działo się na piasku. Koparkami równano plażę. Na całej jej długości ratownicy z grabiami zbierali wodorosty, grabili piasek a także przesiewali go. Niesamowite wręcz ile pracy jest potrzebne, aby to wszystko wyglądało tak, jak chcą to widzieć turyści.
Gdy wracałem do samochodu akurat Tomek wstał i wybierał się na plażę. Wziąłem więc tylko wodę i wróciłem wygrzewać się.
Jeszcze tylko zrobiliśmy słit-focię z pierwszym noclegiem w dobrym starym stylu, na dziko i z autem.
No i dalej, wygrzewać się.
Tomek postanowił tradycyjnie pierwszego dnia zjarać się na raczka, tak żeby w pozostałe dni móc jeździć z długim rękawem i kryć się w cieniu jak wampir.
Ogólnie plażing przez godzinkę może być... choć lepiej byłoby go zaaplikować po jeździe.
Gdy już się wygrzaliśmy, skierowaliśmy się na Camping Italia, gdzie powitano nas płynną angielszczyzną i skierowano do części nazwanej Germania V. Wszystkie kawałki tego pola nazwane były od państw, nie mieli chyba Polski, ale dlaczego skierowali nas akurat do Germanii?
Gdy już uporaliśmy się z rozbijaniem obozowiska - wyruszyliśmy na zwiedzanie "słonecznego" Rimini. Nabrzeże prezentuje się dość skromnie, porównując oczywiście do takich nabrzeży jak Monako czy Nicea. W sumie jak się teraz nad tym zastanowię to jest podobne do tego Chorwackiego. Wielkich jachtów nie ma, ale jakieś łódeczki to tam stoją. Zapachem natomiast przypomina Bałtyk... ale nie zatokę Pucką/Gdańską gdzie wali kałem tylko bardziej brzeg morza, gdzie śmierdzi rybą.
W sumie to miejscami był niezły cyrk.
Zaczął wzmagać się wiatr.
Niebo coraz bardziej pokrywało się chmurami.
Chmury nadciągały z północy, od Alp, wyglądały złowrogo i zasnuły już połowę horyzontu.
A my zamiast wiać gdzie pieprz rośnie obserwowaliśmy kite-surferów
Oraz robiliśmy sobie zabawne słit-focie
Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że o ile kite-surferzy już są mokrzy i dla nich deszcz niewiele zmienia, to dla nas jednak robi to różnicę - szczególnie biorąc poprawkę na to, że wali piorunami na horyzoncie i nawet słychać już niektóre uderzenia.
Szybka ocena podpowiedziała nam, że w obecnym miejscu nie mamy się gdzie ukryć - trzeba udać się gdzie indziej. Problem w tym, że wszelkie "gdzie indziej" prowadziło w stronę chmur i burzy. No ale cóż było robić... kolejna ocena była taka, że do obozu uciec i tak nie zdążyły, więc jedziemy na miasto. Po drodze złapałem interesujący technicznie podjazd.
Odnaleźliśmy Riminiański ryneczek z gotową ramką na słit-focie.
Który obfotografowaliśmy ze wszystkich stron bardzo dokładnie.
Jednak, gdy tylko z niego wyjechaliśmy,
Okazało się, że zdjęć wcale nie trzeba było robić, bo włoskie niebo otwarło się by nas przywitać i... popuściło ze szczęścia. Zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury, co dało nam niesamowitą możliwość obcowania z wcześniej obfotografowanymi budynkami przez jakieś 2 godziny :)
Najpierw schowani za filarami, potem w tunelu, który też systematycznie nawiedzała woda, gdy tylko wiatr zawiał we właściwą stronę. Z prawie 30 stopni zrobiło się 14 - a my na krótko, bez dodatkowych ubrań, bo w końcu jesteśmy w "słonecznym" Rimini. Nie da się ukryć, że było zimno i mokro, aż trudno uwierzyć, że kilka godzin wcześniej smażyliśmy się na plaży.
Ciekawostka związana z deszczem to wysyp murzyńskich sprzedawców parasolek, jak tylko zaczęło kropić. Nie mam pojęcia skąd ci ludzie się tam wzięli, ale szybkość reakcji z ich strony sugeruje, że mieli doskonałą prognozę pogody - trzeba się z nimi lepiej skumać, żeby prognozę dostawać lepszą niż do tej pory.
Kiedy już przestało padać na w miarę dobre. Ruszyliśmy spowrotem. Zgubiłem jednak Tomka w pewnym momencie. Cóż, ja nie mogę po mokrym jechać >12kmh bo zaczyna się wtedy prysznic z kół. Także jechałem sobie alternatywną drogą, aż dotarłem do zalanego przejazdu pod torami. Nawet chciałem go forsować, ale jak zobaczyłem pieszego z wodą powyżej kolan, to odpuściłem. Gdy wracałem, jakiś frajer przejechał na pełnym gazie przez kałużę ochlapując mnie od stóp do głów... Do tego momentu byłem co najwyżej wilgotny, bo choć kropiło, to jadąc suszyłem koszulkę, która dobrze się w takich warunkach sprawdza. Więc wracałem totalnie przemoczony, najgorsze, że woda z kałuży poleciała mi w buty totalnie je zalewając.
Po powrocie okazało się, że nasze obozowisko także zostało nawiedzone przez ulewę. Minus taki, że z tego całego zamieszania zapomnieliśmy zamknąć namiot przez co była to raczej mokra noc. Plus taki, że sąsiedzi porozbijali namioty w miejscach, które zostały zupełnie zalane - więc my nie wyszliśmy tak źle.
Jeszcze tylko kolacja - makaron i browar w kempingowej restauracji no i wróciliśmy na plażę, popatrzeć na morze.
Klasyczny crotch-shot na morze
I Rimini nocą - wciąż "słoneczne"
Zlate Hory
Niedziela, 16 czerwca 2013 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 115.64 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:34 | km/h: | 25.32 |
Pr. maks.: | 82.81 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1452m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ekipa na dziś ta sama co wczoraj, jadą Tomek oraz Darek.
Pradziad, nie ukrywając zmęczył mnie. Nawet jedzona na 4 raty kolacja popijana piwem nie była w stanie zregenerować mnie do pełni sił. Zresztą widać na załączonym zdjęciu, że nie tylko ja nie prezentuję się wybornie.
Start wąską, całkiem niezłej jakości drogą w tempie prawdziwie wycieczkowym. Bardzo przyjemnie się jechało mimo, że z nieba zaczynał lać się żar.
Po paru kilometrach równej i nudnej drogi dojechaliśmy pod całkiem interesujący pałacyk, z możliwością odpłatnego zwiedzania, z której tym razem nie skorzystaliśmy.
Nie obyło się oczywiście bez słit foci
Niedługo potem zaczął się lekki podjazd, który jak się okazało tuż za zakrętem przeradzał się w całkiem porządny podjazd.
Zjazd z tego miejsca był za to wyborny i wart każdej włożonej w podjazd kalorii. Potem był kaaaaawał bardzo nudnej drogi z której pamiętam tylko to, że bolał mnie tyłek. Jakby nie patrzeć dzień wcześniej zrobiłem drugą setkę w tym roku. Dystansów większych niż 50km też niewiele mam na koncie w ciągu ostatnich dwóch lat, więc zaczyna się... Zrobiliśmy więc przystanek bym mógł zregenerować dupę. Tuż za przystankiem zaczął się podjazd, na którym całkiem ładnie mi szło i w sumie podjechałem wspólnie z Tomkiem. Zapewne dzięki temu, że nie chciało mu się uciekać, ale i tak na podjeździe łyknąłem jednego gościa, co było bardzo satysfakcjonujące :)
Na końcu podjazdu była ciekawa panorama. Ogólnie podczas podjazdu poza jadącym gdzieś przede mną rowerzystą motywujące były także muchy, których cała chmara podążała za mną. Tutaj podziwiam krajobrazy i odganiam się od much buffem
Jedziem dalej
Postój na obiad we Vrbnie. Obowiązkowo makaron z czymś i piwo. Tego mi było potrzeba. Po obiedzie jeszcze dobijam półlitrową coca colą i już w ogóle jest jak w niebie. Co prawda wiem, że tyłek będzie bolał za parę kilometrów ale przynajmniej przez chwilę jest dobrze.
Za Vrbnem czekają nas tytułowe Zlate Hory. Nie wiedziałem co mnie czeka, bo z dużym prawdopodobieństwem nie jechałem tym asfaltem wcześniej. Okazało się, że mamy przed sobą rewelacyjny zjazd. Na starcie Tomek ostro skoczył do przodu, zrobił 70 parę na godzinę. Ja dokręciłem, siadłem na kilkanaście sekund na jego koło - ale miałem jeszcze spory zapas na kręcenie, więc zostałem ze 2 metry w tyle i dokręciłem mocno. Momentalnie zrobiło się ponad 80kmh, więc poskładałem się i liczyłem że grawitacja zrobi resztę.
Okazało się, że grawitacja zrobiła bardzo dobrze, że zrobiło się więcej niż 80. Po jakimś czasie takiej jazdy Tomek gdzieś pod koniec mnie łyknął robiąc 85kmh. Mi brakło już miejsc żeby dokręcić, no i nie spodziewałem się że wyskoczy przez co nie mogłem jego wykorzystać aby przyspieszyć.
Następnie czekał nas podjazd pod Biskupią Kopę. Początek bardzo łagodnie szedł. Jechałem sobie spokojnie z przodu, chłopacy z tyłu o czymś dyskutowali. Było nieco za ciepło na podjeżdżanie, ale postanowiłem trzymać jakieś rozsądne tempo, ustawiłem tempomat na 14km/h i powoli jechałem do przodu. W pewnym momencie to 14kmh zaczęło mi się wydawać całkiem niezłym tempem, bo Tomek zaczął zostawać w tyle, dołożyłem więc do 17kmh, żeby też Darka urwać, który jechał ze mną cały czas ramię w ramię. To dołożenie nie było najlepszym pomysłem jak się potem okazało. Po jakimś czasie takiej jazdy ja już wszedłem na zawałowe tętno i musiałem opaść spowrotem na to 14kmh. Odpadłem i Darek powoli zaczął iść do przodu, aż tu nagle zza moich pleców wyleciał Tomek. Minął mnie i widziałem tylko jak przejeżdża obok Darka jakby ten stał w miejscu... Już myślałem, że Tomek śmiał się z nas przez cały podjazd, ale sił starczyło mu na zrobienie gdzieś 50m przewagi nad Darkiem :) Jeszcze walczyłem, żeby Darka dogonić, co zaowocowało pomniejszeniem przewagi do parunastu metrów, ale niedługo potem odpadłem jeszcze bardziej by na ostatnich kilkuset metrach podjazdu stracić minutę do pozostałych.
Potem był najpierw dość mocny ale poskręcany i z kiepską nawierzchnią zjazd ale za nim minimalnie pochylony i z dobrą nawierzchnią, co poskutkowało jazdą ~47kmh na kole Tomka. Gdy ten się zmęczył ja pociągnąłem ekipę ~40kmh przez kolejne kilka kilometrów. Z taką prędkością kilometry lecą ekstremalnie szybko, więc mimo iż długo na czele nie jechałem, to wyszedł ładny kawałek. Potem tempo siadło a raczej przestawiliśmy się w tryb wakacyjny.
Tutaj np. wygląda jakbyśmy jeszcze coś jechali, ale tylko wygląda - stałem na pedałach bo mnie tyłek bolał - tempo wcale nie było duże :)
Były jeszcze jakieś fotki, w tym kościół który oglądaliśmy rano z cmentarza, chwycony przy kilkukrotnym i kilkunastokrotnym przybliżeniu (niestety w kilkunastokrotnym wyszedł poruszony pomimo bardzo krótkiego czasu naświetlania)
Krótko mówiąc, z wycieczki jestem zadowolony. Parę punktów podsumowania
-Pradziad na Pradziadzie jest wieśniacki, mogli nie skąpić na rzeźbiarza
-obiad pod Pradziadem jest wyborny
-nadal podjeżdżam na Pradziada najwolniej ze wszystkich z którymi jadę a jednocześnie pozostali zostają za plecami
-zjazd z Pradziada jak zawsze fenomenalny
-woda życia z pijalni w Karlowej Studance smakuje jak zawsze wybornie, nawet zmieszana z resztkami be-power z biedry
-fantastyczna dróżka wyjazdowa z Równego jaką rozpoczęliśmy drugi dzień jest fantastyczna
-ta sama dróżka, którą zakończyliśmy drugi dzień (serio, w przeciwnym kierunku była zupełnie inna, całkowicie inne emocje) też jest fantastyczna
-toalety w postaci drewnianego blatu z przybitą deską klozetową, pod którą to jest czeluść głęboka i ciemna są całkiem spoko, dają dużo wrażeń
-zjazd na Zlote Hory jest git i trzeba kiedyś próbować przebić na nim 90kmh
-PoloTV to fantastyczna stacja telewizyjna nadająca rewelacyjną muzykę xD
-Czesi mają makaron o smaku i konsystencji klusek
-jak będę stary i będę gdzieś po górach chodził to zanim zacznę kręcić się w poprzek drogi powinienem się najpierw rozejrzeć czy mnie ktoś nie rozjedzie
-podjazdy o niewielkim nachyleniu <=5% całkiem nieźle mi wychodzą
-podjazdy gdzie robi się grubiej nie idą mi wcale
-snickersy już mi tak nie wchodzą jak dawniej, dwa na trasę to max
-pot lejący się do oczu wciąż strasznie szczypie
-krem do opalania z filtrem 30 sprawia, że całodniowa jazda nie zostawia śladów na skórze, zero oparzeń
-policjanci potrafią dać pouczenie, że nie widać tablicy rejestracyjnej schowanej za rowerami wiszącymi na bagażniku na rowery mimo, że mogą wlepić za to mandat
-lemoniada w postaci radlera smakuje wybornie po jeździe
Tyle na dziś.
Pradziad, nie ukrywając zmęczył mnie. Nawet jedzona na 4 raty kolacja popijana piwem nie była w stanie zregenerować mnie do pełni sił. Zresztą widać na załączonym zdjęciu, że nie tylko ja nie prezentuję się wybornie.
Start wąską, całkiem niezłej jakości drogą w tempie prawdziwie wycieczkowym. Bardzo przyjemnie się jechało mimo, że z nieba zaczynał lać się żar.
Po paru kilometrach równej i nudnej drogi dojechaliśmy pod całkiem interesujący pałacyk, z możliwością odpłatnego zwiedzania, z której tym razem nie skorzystaliśmy.
Nie obyło się oczywiście bez słit foci
Niedługo potem zaczął się lekki podjazd, który jak się okazało tuż za zakrętem przeradzał się w całkiem porządny podjazd.
Zjazd z tego miejsca był za to wyborny i wart każdej włożonej w podjazd kalorii. Potem był kaaaaawał bardzo nudnej drogi z której pamiętam tylko to, że bolał mnie tyłek. Jakby nie patrzeć dzień wcześniej zrobiłem drugą setkę w tym roku. Dystansów większych niż 50km też niewiele mam na koncie w ciągu ostatnich dwóch lat, więc zaczyna się... Zrobiliśmy więc przystanek bym mógł zregenerować dupę. Tuż za przystankiem zaczął się podjazd, na którym całkiem ładnie mi szło i w sumie podjechałem wspólnie z Tomkiem. Zapewne dzięki temu, że nie chciało mu się uciekać, ale i tak na podjeździe łyknąłem jednego gościa, co było bardzo satysfakcjonujące :)
Na końcu podjazdu była ciekawa panorama. Ogólnie podczas podjazdu poza jadącym gdzieś przede mną rowerzystą motywujące były także muchy, których cała chmara podążała za mną. Tutaj podziwiam krajobrazy i odganiam się od much buffem
Jedziem dalej
Postój na obiad we Vrbnie. Obowiązkowo makaron z czymś i piwo. Tego mi było potrzeba. Po obiedzie jeszcze dobijam półlitrową coca colą i już w ogóle jest jak w niebie. Co prawda wiem, że tyłek będzie bolał za parę kilometrów ale przynajmniej przez chwilę jest dobrze.
Za Vrbnem czekają nas tytułowe Zlate Hory. Nie wiedziałem co mnie czeka, bo z dużym prawdopodobieństwem nie jechałem tym asfaltem wcześniej. Okazało się, że mamy przed sobą rewelacyjny zjazd. Na starcie Tomek ostro skoczył do przodu, zrobił 70 parę na godzinę. Ja dokręciłem, siadłem na kilkanaście sekund na jego koło - ale miałem jeszcze spory zapas na kręcenie, więc zostałem ze 2 metry w tyle i dokręciłem mocno. Momentalnie zrobiło się ponad 80kmh, więc poskładałem się i liczyłem że grawitacja zrobi resztę.
Okazało się, że grawitacja zrobiła bardzo dobrze, że zrobiło się więcej niż 80. Po jakimś czasie takiej jazdy Tomek gdzieś pod koniec mnie łyknął robiąc 85kmh. Mi brakło już miejsc żeby dokręcić, no i nie spodziewałem się że wyskoczy przez co nie mogłem jego wykorzystać aby przyspieszyć.
Następnie czekał nas podjazd pod Biskupią Kopę. Początek bardzo łagodnie szedł. Jechałem sobie spokojnie z przodu, chłopacy z tyłu o czymś dyskutowali. Było nieco za ciepło na podjeżdżanie, ale postanowiłem trzymać jakieś rozsądne tempo, ustawiłem tempomat na 14km/h i powoli jechałem do przodu. W pewnym momencie to 14kmh zaczęło mi się wydawać całkiem niezłym tempem, bo Tomek zaczął zostawać w tyle, dołożyłem więc do 17kmh, żeby też Darka urwać, który jechał ze mną cały czas ramię w ramię. To dołożenie nie było najlepszym pomysłem jak się potem okazało. Po jakimś czasie takiej jazdy ja już wszedłem na zawałowe tętno i musiałem opaść spowrotem na to 14kmh. Odpadłem i Darek powoli zaczął iść do przodu, aż tu nagle zza moich pleców wyleciał Tomek. Minął mnie i widziałem tylko jak przejeżdża obok Darka jakby ten stał w miejscu... Już myślałem, że Tomek śmiał się z nas przez cały podjazd, ale sił starczyło mu na zrobienie gdzieś 50m przewagi nad Darkiem :) Jeszcze walczyłem, żeby Darka dogonić, co zaowocowało pomniejszeniem przewagi do parunastu metrów, ale niedługo potem odpadłem jeszcze bardziej by na ostatnich kilkuset metrach podjazdu stracić minutę do pozostałych.
Potem był najpierw dość mocny ale poskręcany i z kiepską nawierzchnią zjazd ale za nim minimalnie pochylony i z dobrą nawierzchnią, co poskutkowało jazdą ~47kmh na kole Tomka. Gdy ten się zmęczył ja pociągnąłem ekipę ~40kmh przez kolejne kilka kilometrów. Z taką prędkością kilometry lecą ekstremalnie szybko, więc mimo iż długo na czele nie jechałem, to wyszedł ładny kawałek. Potem tempo siadło a raczej przestawiliśmy się w tryb wakacyjny.
Tutaj np. wygląda jakbyśmy jeszcze coś jechali, ale tylko wygląda - stałem na pedałach bo mnie tyłek bolał - tempo wcale nie było duże :)
Były jeszcze jakieś fotki, w tym kościół który oglądaliśmy rano z cmentarza, chwycony przy kilkukrotnym i kilkunastokrotnym przybliżeniu (niestety w kilkunastokrotnym wyszedł poruszony pomimo bardzo krótkiego czasu naświetlania)
Krótko mówiąc, z wycieczki jestem zadowolony. Parę punktów podsumowania
-Pradziad na Pradziadzie jest wieśniacki, mogli nie skąpić na rzeźbiarza
-obiad pod Pradziadem jest wyborny
-nadal podjeżdżam na Pradziada najwolniej ze wszystkich z którymi jadę a jednocześnie pozostali zostają za plecami
-zjazd z Pradziada jak zawsze fenomenalny
-woda życia z pijalni w Karlowej Studance smakuje jak zawsze wybornie, nawet zmieszana z resztkami be-power z biedry
-fantastyczna dróżka wyjazdowa z Równego jaką rozpoczęliśmy drugi dzień jest fantastyczna
-ta sama dróżka, którą zakończyliśmy drugi dzień (serio, w przeciwnym kierunku była zupełnie inna, całkowicie inne emocje) też jest fantastyczna
-toalety w postaci drewnianego blatu z przybitą deską klozetową, pod którą to jest czeluść głęboka i ciemna są całkiem spoko, dają dużo wrażeń
-zjazd na Zlote Hory jest git i trzeba kiedyś próbować przebić na nim 90kmh
-PoloTV to fantastyczna stacja telewizyjna nadająca rewelacyjną muzykę xD
-Czesi mają makaron o smaku i konsystencji klusek
-jak będę stary i będę gdzieś po górach chodził to zanim zacznę kręcić się w poprzek drogi powinienem się najpierw rozejrzeć czy mnie ktoś nie rozjedzie
-podjazdy o niewielkim nachyleniu <=5% całkiem nieźle mi wychodzą
-podjazdy gdzie robi się grubiej nie idą mi wcale
-snickersy już mi tak nie wchodzą jak dawniej, dwa na trasę to max
-pot lejący się do oczu wciąż strasznie szczypie
-krem do opalania z filtrem 30 sprawia, że całodniowa jazda nie zostawia śladów na skórze, zero oparzeń
-policjanci potrafią dać pouczenie, że nie widać tablicy rejestracyjnej schowanej za rowerami wiszącymi na bagażniku na rowery mimo, że mogą wlepić za to mandat
-lemoniada w postaci radlera smakuje wybornie po jeździe
Tyle na dziś.
Praded 2013
Sobota, 15 czerwca 2013 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: 100 and more, cel: turistas, bike: blurej
Uczestnicy
Km: | 154.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:45 | km/h: | 26.92 |
Pr. maks.: | 77.49 | Temperatura: | 20.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2016m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po długiej i zimnej zimie, zimnym i deszczowym początku wiosny, wreszcie trafić miał się weekend na który deszczy nie prognozowano. Trzeba było to jakoś wykorzystać i padło na Pradziada, którego w zeszłym roku nie udało mi się zahaczyć.
Skład klasyczny, biorąc pod uwagę kierunek, poza mną jadą Tomek oraz Darek.
Wpis u Tomka
Wyjazd w sobotę rano. Ja po dwóch ledwo co przespanych nocach czuję się kompletnie "spałowany". Mimo zapowiadanej wybornej pogody im bliżej gór tym więcej chmur pokrywa niebo. Gdy docieramy na miejsce, słońca już nie widać. Jednak zanim poskładaliśmy rowery chmury rozrzedziły się. Ja, wyjątkowo zaopatrzony w filtr 30 nie wahałem się go użyć - koniec z poparzeniami słonecznymi na wyjazdach rowerowych!
Wycieczkę zaczynamy drogą ze wskazaniem, że może nam przez chwilę braknąć asfaltu. Okazała się wyborna, bo przede wszystkim spokojna. Jak widać na zdjęciu, kompletna sielanka, a góry ledwo co gdzieś na horyzoncie się ukazują.
Po wjeździe do Czech, szybko sielankowa droga zmienia się w coś a'la wojewódzką sądząc po nawierzchni i szerokości, ale wciąż z niedużym natężeniem ruchu ulicznego.
Krajobraz powoli, bardzo płynnie, przez co niemal niezauważalnie zmienia się - wjeżdżamy w góry a trasa staje się coraz bardziej - jak to w górach - górzysta.
Zaskakująco dobrze poszedł mi podjazd do Karlowej Studanki. Co prawda zwyczajowo straciłem Tomka z widoku, jednak za plecami został Darek oraz wszyscy inni których zdołałem zobaczyć (a było to w sumie dość dużo osób). Tutaj finisz na pijalnię wody życia (Tomek po finiszu zaczął zjeżdżać, przez co końcówkę robił jeszcze raz ze mną).
Niedługo potem w eskorcie Ferrari dojeżdża też Darek.
Podjazd na Pradziada w moim wykonaniu idealnie podsumowuje to zdjęcie.
Początek był nie najgorszy - choć odczuwałem, że podjazd jest dużo mocniejszy niż go pamiętałem. I to wrażenie mówi wszystko. Potem było tylko gorzej i dużo gorzej. Do Owczarni jechałem z Darkiem, a tam uciekł mi tak, że paręset metrów dalej już go nie widziałem. Na szczyt dotarłem z ~10 minutami straty do Tomka (który oczywiście finiszował pierwszy).
Na szczycie pamiątkowa fotka przy Pradziadzie, którego tam wcześniej nie widziałem.
Oczywiście jest i wieżyczka.
Na szczycie nieprzyjemnie wieje, dlatego postój nie jest specjalnie długi. Ubrałem się cieplej, Tomek zamontował mi na głowie kamerę i wybraliśmy się na objazd, rundę honorową po szczycie. Zaraz potem krótka pogawędka z ludzikami z okolic Wrocławia wyprzedzanymi na podjeździe i zjazd.
Jak już wspomniałem, na zjeździe nagrywałem.
Zjazd był całkiem spoczko, co widać po max speedzie z tej wycieczki. Nawet za wiele nie dokręcałem, bo mi 44:11 coś haczy o przednią przerzutkę. W każdym razie było rewelacyjnie. Pierwszy raz w życiu rozbił mi się owad na okularach, tak, że tylko mokra plama została.
Zjazd zjazdem, ale ważniejsze odbyło się już po nim - pożywny makaronik i piweczko.
Słonko świeciło, ale ile można siedzieć i jeść? Trzeba było wracać. Droga zapowiadała się wybornie, dużo w dół i równy asfalt. Do tego wiatr zaczął wiać w plecy. Te warunki sprawiły, że na kilku góreczkach postanowiłem tempo podkręcić żeby sobie porażkę z Pradziada nieco osłodzić. Tutaj zdobywam jedną z premii górskich.
Po premiach jeszcze zwiększałem przewagę, bo zjazdy wybornie mi wchodziły przez cały wyjazd. Jak się przyjrzeć to widać mnie na zakręcie.
Na końcówce pogoda dopisywała, a Tomek odkrył perspektywę żabią.
Niby chmury były, ale gorąco mimo to.
I chyba najlepsze osiągnięcie w kategorii żabia perspektywa :)
Końcówka Czech - praktycznie płaska.
Potem jeszcze pagórkowatość Polski była do pokonania. Ja końcówkę całkiem chilloutowałem. Okropecznie mnie ten dzień zmęczył. Temperatura niby nie była ogromna, ale w słońcu nagrzany termometr pokazywał swoje 30C. Na podjazdach robiło się doprawdy upalnie. Ale wieczorne piwko i kanapki przygotowane z rana przyniosły ożywienie, choć tak na prawdę nie byłem pewien czy następnego dnia będę zdolny do jazdy.
Skład klasyczny, biorąc pod uwagę kierunek, poza mną jadą Tomek oraz Darek.
Wpis u Tomka
Wyjazd w sobotę rano. Ja po dwóch ledwo co przespanych nocach czuję się kompletnie "spałowany". Mimo zapowiadanej wybornej pogody im bliżej gór tym więcej chmur pokrywa niebo. Gdy docieramy na miejsce, słońca już nie widać. Jednak zanim poskładaliśmy rowery chmury rozrzedziły się. Ja, wyjątkowo zaopatrzony w filtr 30 nie wahałem się go użyć - koniec z poparzeniami słonecznymi na wyjazdach rowerowych!
Wycieczkę zaczynamy drogą ze wskazaniem, że może nam przez chwilę braknąć asfaltu. Okazała się wyborna, bo przede wszystkim spokojna. Jak widać na zdjęciu, kompletna sielanka, a góry ledwo co gdzieś na horyzoncie się ukazują.
Po wjeździe do Czech, szybko sielankowa droga zmienia się w coś a'la wojewódzką sądząc po nawierzchni i szerokości, ale wciąż z niedużym natężeniem ruchu ulicznego.
Krajobraz powoli, bardzo płynnie, przez co niemal niezauważalnie zmienia się - wjeżdżamy w góry a trasa staje się coraz bardziej - jak to w górach - górzysta.
Zaskakująco dobrze poszedł mi podjazd do Karlowej Studanki. Co prawda zwyczajowo straciłem Tomka z widoku, jednak za plecami został Darek oraz wszyscy inni których zdołałem zobaczyć (a było to w sumie dość dużo osób). Tutaj finisz na pijalnię wody życia (Tomek po finiszu zaczął zjeżdżać, przez co końcówkę robił jeszcze raz ze mną).
Niedługo potem w eskorcie Ferrari dojeżdża też Darek.
Podjazd na Pradziada w moim wykonaniu idealnie podsumowuje to zdjęcie.
Początek był nie najgorszy - choć odczuwałem, że podjazd jest dużo mocniejszy niż go pamiętałem. I to wrażenie mówi wszystko. Potem było tylko gorzej i dużo gorzej. Do Owczarni jechałem z Darkiem, a tam uciekł mi tak, że paręset metrów dalej już go nie widziałem. Na szczyt dotarłem z ~10 minutami straty do Tomka (który oczywiście finiszował pierwszy).
Na szczycie pamiątkowa fotka przy Pradziadzie, którego tam wcześniej nie widziałem.
Oczywiście jest i wieżyczka.
Na szczycie nieprzyjemnie wieje, dlatego postój nie jest specjalnie długi. Ubrałem się cieplej, Tomek zamontował mi na głowie kamerę i wybraliśmy się na objazd, rundę honorową po szczycie. Zaraz potem krótka pogawędka z ludzikami z okolic Wrocławia wyprzedzanymi na podjeździe i zjazd.
Jak już wspomniałem, na zjeździe nagrywałem.
Zjazd był całkiem spoczko, co widać po max speedzie z tej wycieczki. Nawet za wiele nie dokręcałem, bo mi 44:11 coś haczy o przednią przerzutkę. W każdym razie było rewelacyjnie. Pierwszy raz w życiu rozbił mi się owad na okularach, tak, że tylko mokra plama została.
Zjazd zjazdem, ale ważniejsze odbyło się już po nim - pożywny makaronik i piweczko.
Słonko świeciło, ale ile można siedzieć i jeść? Trzeba było wracać. Droga zapowiadała się wybornie, dużo w dół i równy asfalt. Do tego wiatr zaczął wiać w plecy. Te warunki sprawiły, że na kilku góreczkach postanowiłem tempo podkręcić żeby sobie porażkę z Pradziada nieco osłodzić. Tutaj zdobywam jedną z premii górskich.
Po premiach jeszcze zwiększałem przewagę, bo zjazdy wybornie mi wchodziły przez cały wyjazd. Jak się przyjrzeć to widać mnie na zakręcie.
Na końcówce pogoda dopisywała, a Tomek odkrył perspektywę żabią.
Niby chmury były, ale gorąco mimo to.
I chyba najlepsze osiągnięcie w kategorii żabia perspektywa :)
Końcówka Czech - praktycznie płaska.
Potem jeszcze pagórkowatość Polski była do pokonania. Ja końcówkę całkiem chilloutowałem. Okropecznie mnie ten dzień zmęczył. Temperatura niby nie była ogromna, ale w słońcu nagrzany termometr pokazywał swoje 30C. Na podjazdach robiło się doprawdy upalnie. Ale wieczorne piwko i kanapki przygotowane z rana przyniosły ożywienie, choć tak na prawdę nie byłem pewien czy następnego dnia będę zdolny do jazdy.