Wpisy archiwalne w kategorii
cel: turistas
Dystans całkowity: | 7099.34 km (w terenie 843.20 km; 11.88%) |
Czas w ruchu: | 336:16 |
Średnia prędkość: | 21.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 86.80 km/h |
Suma podjazdów: | 42571 m |
Liczba aktywności: | 76 |
Średnio na aktywność: | 93.41 km i 4h 29m |
Więcej statystyk |
Austria 2012 - dzień 4
Piątek, 10 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 146.98 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 06:11 | km/h: | 23.77 |
Pr. maks.: | 75.28 | Temperatura: | 17.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1134m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.
Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.
Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)
Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak
A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:
Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.
Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.
Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)
W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.
Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.
Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej
Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.
Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.
Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę
Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.
Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.
Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę
Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!
Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.
Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.
Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego
I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.
Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)
Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak
Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.
Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.
Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Można także zobaczyć wpis u Tomka.
Kolejny dzień w Austrii. Zmęczeni niemiłosiernie jedzeniem i odstraszani chmurami zasnuwającymi niebo wyruszyliśmy w trasę dość późno. Ogólnie dzień na regenerację, czyli wymuszam unikanie ostrych podjazdów. Ustalamy więc inny ciekawy cel - wodospady Krimml.
Wyczekaliśmy na tyle dobry moment na start, że tuż po widoki były takie.
Jechaliśmy Tauernradweg więc specjalnie nie trzeba było martwić się o nawigację. Dodatkowo ścieżka pokierowana była tak, że przejeżdżała przez dolinę z lewa na prawo, w przód i w tył wybierając wszystkie najciekawsze miejsca (jak sądzę). Tą rzeczkę mieliśmy chyba ze wszystkich możliwych stron ;-)
Gdzieś na trasie zjechaliśmy z ustalonego szlaku z powodu trudności w kierowaniu się Austriackimi strzałkami (bariera językowa jak widać działa nawet gdy mówimy o języku obrazkowym). Jednak jak to często bywa, pomyłka nawigacyjna doprowadziła nas w interesujące miejsce. Na jednych zdjęciach wyglądające tak
A na wykonanych moją niezwykle fachową ręką tak:
Przed podjazdem pogadaliśmy sobie w austriackim dialekcie języka migowego z jakimś dziadkiem co to zamieszkiwał początek widocznego zjazdu. Prawdopodobnie chciał nas poinformować, że asfalt kończy się na szczycie i że to bardzo trudny podjazd, do tego nie ma sensu tam jechać bo nic ciekawego. No cóż, my się nie posłuchaliśmy, bo sam podjazd był na tyle ostry, że warto było wbić na górę. Podobno 22%. Wiadomo, punktowo, ale jednak trzeba było napiąć skórę, żeby dotrzeć na górę.
Skoro były stopy na podjazdy to i na focię z kościółkiem czas się znalazł.
Tutaj jeszcze świetna pogoda a i pewna zabawna a zarazem tajemnicza sytuacja. Mianowicie na Taurenradweg wciąż odbywa się ruch rowerowy. Z raz większym, z raz mniejszym natężeniem, ale jednak ścieżką wciąż ktoś przejeżdża. Dlaczego o tym wspominam, otóż w pewnym momencie minęliśmy dość rzadki nawet jak na tą ścieżkę widok - starszego handbikera bez bez nogi. Widok na tyle specyficzny, że zapamiętaliśmy fakt jego minięcia. Po kilkunastu kilometrach niespodzianka - znów minęliśmy dokładnie tego samego handbikera. Opcji jest kilka:
a) mógł zapierniczać po minięciu nas po drodze głównej z samochodami trzymając tempo w okolicach 35-40kmh żeby nas wyprzedzić i znów minąć,
b) mógł mieć brata bliźniaka i to jego minęliśmy,
c) mogliśmy ulec zbiorowej halucynacji bądź deja vu
d) dojechał do stacji kolejki wąskotorowej, jadąc nią wyprzedził nas i ponownie minął
Myślę, że żadna z opcji nie jest szczególnie prawdopodobna ;-)
W miarę jak zbliżaliśmy się do celu dolina robiła się węższa i coraz bardziej wypełniona chmurami. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, ale udało nam się uciec przed deszczem. Tuż przed celem stwierdziliśmy jednak, że trzeba stanąć bo chmury mówią, że będzie grubo. Akurat trafił się market, więc stanęliśmy na popas. Zdjęcie poniżej przedstawia widok z krytego parkingu pod sklepem w stronę burzowych chmur. Wrażenia audio-wizualne odbierały chęci jazdy, były natomiast bardzo przyjemne gdy wcinałem sobie ciasteczka popijając jogurtem.
Według internetów Taurenradweg ma kilka kilometrów terenu. Część dobrych szutrów przejechaliśmy i Tomek nie marudził. Jednak przy samych wodospadach zaczął się terenowy szlak przez las - Tomek nie dałby rady na szosie, więc zmieniliśmy drogę na szosę wiodącą do celu.
Było mokro, coraz bardziej mokro. Choć nie padało, to ogólnie wrażenie było takie, że o ile byliśmy świadkami burzy, to była to drobnostka przy tym co nawiedza ten teren. No i co tu dużo mówić, tuż u celu, gdy już czuliśmy jodowaną poświatę wody morskiej... e, znaczy się słyszeliśmy wodogrzmoty Helmuta zaczęło po prostu ordynarnie padać. Byłem, tym faktem oburzony. Najpierw schowaliśmy się pod wystającym nieco daszkiem schroniska ciecia od parkingu. Jednak z tej lokalizacji widać było lepszą, bo osłaniającą od wiatru, który nawiewał na nas wodę. Było widać dokładnie to co na zdjęciu poniżej
Deszcz sobie padał a my przykleiliśmy się do ściany w oczekiwaniu na spokój. Byliśmy spory kawałek od bazy, więc przemoczenie mogło zafundować nieliche wyziębienie, nie było po co się narażać.
Ogólnie miejsce fajne. Przez mieszkankę zostaliśmy nawet zaproszeni na front budynku, gdzie można było zasiąść. Żeby było ciekawiej zostawiłem aparat pod chatką ciecia, który znalazł go i schował do chatki... przez co ja gdy go potem szukałem nie mogłem go odnaleźć ;-) Całę szczęście Tomek spojrzał do chatki ciecia i wypatrzył, że ten ma coś podobnego. Zagadałem i faktycznie był to mój fotopstryk.
Gdy tylko przestało padać wybraliśmy się do wodospadów. Szybko je zobaczyć i uciekać gdzie pieprz rośnie, bo chmury raczej nie chciały opuszczać tej ciasnej dolinki a raczej tylko chwilowo odpoczywały przed mocniejszym uderzeniem. Tutaj na drewnianej kładce przez rzeczkę
Tuż tuż za mostkiem znaleźliśmy koniec ścieżki... czyli zarazem początek, choć takiego znaku nie uświadczysz.
Gdybyśmy się pospieszyli to przeczekiwać deszcz moglibyśmy w bardziej przyjaznych ku temu, a na pewno bardziej turistasowych warunkach jakie zostały przygotowane na końcu ścieżki. Może nie jest to koniec tęczy, ale zawsze to jakaś nagroda, można sobie siupnąć w suchym miejscu.
Jak się okazało, poza walką z kilometrami, przewyższeniami, teleportującymi się staruszkami na hadnbikeach, deszczem, chmurami, samochodami, znikającym aparatem i wieloma innymi przeciwnościami, musieliśmy jeszcze stoczyć walkę z błotem by ujrzeć wreszcie te cholerną spadającą wodę
Wszystko było by wporządeczku, ale to NOWE BUTY!!!
Ogólnie widok warty był może kilometrów, ale pozostałe przeszkody powinny zostać dodatkowo wynagradzane, bo oto co ukazało się naszym oczom.
Trochę w tym naszej winy, bo po pierwsze późno wyjechaliśmy. Po drugie nie jechaliśmy tak szybko jak teleportujący się handbiker, a po trzecie przez dwa powyższe mieliśmy mało czasu na powrót za jasności i płacenie za wstęp od bardziej widokowej strony nas odstraszyło.
Także jeszcze odrobina mody, zdjęcia na Balotelliego
I ruszyliśmy z kopyta w drogę powrotną.Tempo było na tyle zdrowe, że musiałem się już niebawem rozebrać.
Co ciekawe na powyższym zdjęciu widać już, że słoneczko przyświeca. Wpłynęły na to dwie rzeczy. Po pierwsze - chmury były głównie w ciasnej dolince gdzie znajdował się wodospad - poza nią było jaśniej. Do tego robiło się późno i Słońce zaczęło przyświecać pod chmurami :)
Ciekawe, bo w pewnym momencie, gdzie dolina, którą jechaliśmy zrobiła się bardzo szeroka, niebo wyglądało nawet tak
Nie, żeby nie było chmur, bo były ;-) Tylko taka ciekawa "rzeźba"? przy ścieżce stała.
Słońce co rusz było za górami albo świeciło spomiędzy nich. Mimo to, że to właściwie po zachodzie słońca, to jeszcze jasno.
Do Zell docieramy na tyle późno i ciemno, że wszystkie normalne sklepy są już dawno pozamykane. Całe szczęście udaje nam się znaleźć czynną stację benzynową z dość dobrze zaopatrzonym sklepem. Chociaż jak to stwierdziłem, a Tomek potwierdził, "Niby wszystko jest, ale nie ma niczego". Mimo to, coś tam do jedzenie a i do picia się znalazło. Zresztą je to się na śniadaniu :)
Alpy 2012 - dzień 3
Czwartek, 9 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: nie sam, opis: foto
Uczestnicy
Km: | 90.18 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 04:55 | km/h: | 18.34 |
Pr. maks.: | 82.10 | Temperatura: | 14.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2200m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Hochtor u Tomka
Przed wyjazdem maksowanie śniadania. Dziś tylko 5 bułek, za to kawałek ciasta, jogurt i sok pomarańczowy wpadły dodatkowo. Sumarycznie wyszło więc pewnie podobnie jak wczorajsze 6 bułek. Więcej zresztą ciężko byłoby zjeść, bo prawie wyzerowaliśmy bufer ;-)
Start klasycznie, ścieżkami przez miasteczka. Tempo spacerowe. W pewnym momencie wyprzedził nas starszy gość na MTB więc siadłem na koło, to trochę podkręciło tempo. Tutaj w sumie można go dostrzec jadącego przede mną.
Tak sobie jedziemy i jedziemy. Tempo nie jest ani spacerowe ani szybkie, ot tak jadę sobie za gościem nie męcząc się w ogóle, gdzieś z 26kmh? Tomek jednak systematycznie zostaje z tyłu... No nic nie będę się specjalnie przejmował. Koleś przede mną nie wytrzymuje presji i zwalnia, wyprzedzam a on równa się ze mną. Coś tam staramy się pogadać. Jedzie w górę jeszcze kilometr - do rogatek na wjeździe jak się okazało potem. Kilka dni wcześniej wjeżdżał na Hochtor i pogoda była prześwietna, bardzo się zmęczył. Największe zdziwienie okazał na fakt że jesteśmy z Polski... hmm może skumał, że tak bez bagażu tam z Polski dojechaliśmy? Na pytanie jaka dziś będzie pogoda stwierdził, że nie ma pojęcia.
W międzyczasie Tomek został jeszcze bardziej w tyle - nie wiem o co chodzi. Czyżby nie chciał się chronić przed dziadkiem i "robi trening" zostawiam więc w pewnym momencie dziadka i równam się z Tomkiem pytając "o co kaman?". W odpowiedzi słyszę, że ma spoczynkowe tętno i nie chce tego psuć... No dobra to wyprzedzę kolesia. Tempo na 30 i więcej i jedziemy, facet nie utrzymał nawet koła. Jednak całkiem niedaleko zrobiło się pochyło i prędkość spadła. Wszystko zaczęło się gdzieś tutaj
Jednak wciąż pochyłość nie dochodziła do tych 10%
I tak spokojnym dojazdem, który już jednak pokazywał, że może być ciekawie dotarliśmy na rogatki płatnej drogi Hochalpenstrasse. Samochody 38euraczy. Rowerzyści ponoć mogą zapłacić 2 ojro za bilecik, który odbija się na bramce a następnie na szczycie się kasuje a w zamian na dole otrzymuje się dyplom. Tak przynajmniej poinformował nas gościu na MTB któremu odjechaliśmy. Przy bramkach konsumuję bananka i batonika, bo zapowiada się ostro po rozgrzewce.
Ostatnia chwila odpoczynku przed rozpoczęciem podjazdu.
No i się zaczęło pod górę
Mimo, że temperatura powietrza spadała jak wskazywał mój termometr w liczniku mnie robiło się gorąco. Były momenty, że z czoła praktycznie leciała mi strużka potu wprost na ramę.
Chociaż sam nie wiem, czy było to wynikiem zmęczenia czy może jakiegoś niewłaściwego górskiego ciśnienia, bo i czas na rozglądanie się był, a jakoś nie pamiętam, żeby mnie ten podjazd specjalnie męczył
Tutaj Tomek zatrzymał się na fotki i chwycił mnie gdy dojeżdżam
Podczas gdy my podjeżdżaliśmy można było odnieść wrażenie, że chmury zjeżdżają. Zdjęcie zrobione przy okazji przystanku. W tym samym miejscu zatrzymał się także gotujący się peżot - kolejny argument dla mnie, żeby unikać peżotów w poszukiwaniach samochodów.
Na zdjęciu jakoś niespecjalnie, ale na żywo robiło ogromne wrażenie, jak conajmniej 25% nachylenia. Przyznam, że był to jedyny moment podjazdu w którym miałem ochotę odpuścić i jechać na najmniejszej tarczy z przodu ;-) Jednak potem okazało się, że nie taki diabeł straszny i mimo efektu psychologicznego, cały czas nachylenie było takie samo pozwalające jechać swobodnie między 7 a 11 kmh a zwykle gdzieś na 8.4 licznik się zatrzymywał. Choć tam akurat miałem momenty, bo jakaś kobieta nie chciała się dać wyprzedzić i goniła przez kawał czasu za mną.
Chwilę potem docieramy na parking w chmurach. Ja trzęsę się tam z zimna, bo ledwo 8 stopni, wieje jak cholera a ja wciąż na krótko. Ubieram się w co mam, zjadam 2 banany i szukam kubła. Podjeżdżam wyżej na jakieś sklepo baro schroniska... nic ma kubła nawet w środku, nawet w markecie który tam jest... no nic ciepne skórki po bananach w pole za drogą. Grunt, że wpadło parę metrów przewyższenia ponad platona ;-) A tutaj i platon na słit foci z dziubkiem. Nie ma takiego skilla jak ja z Darkiem, ale jeszcze się podszkoli, żeby zdjęć nie psuć
Ubrałem się bo czekał nas mikro zjeździk w miejsce z tej fotografii. Coś nawet widać
Po krótkim zjeździe docieramy na parking, z którego powinny teoretycznie być widoki na świat. Mimo, że średnio to wychodzi robimy sobie kilka słitaśnych fotek w tym tą, z subaru, o którego brak prosiłem, bo to kombi a jak wszyscy powinni wiedzieć uważam kombi za typ nadwozia brzydki. Całe szczęście zdjęcia ma też walor poglądowy - można dzięki niemu łatwiej sobie wyobrazić z jakimi chmurami mieliśmy tym razem do czynienia.
Potem był jeszcze podjazd spowrotem do góry i jeszcze trochę wyżej. Na początku robiłem go ubrany, ale kurde znów nachylenie trzymało taki poziom, że po niedługim czasie zacząłem się gotować i musiałem się rozebrać. Co z tego, że 10 stopni jak jadę pod górę
Austrijacy postanowili wywiesić na nasze powitanie flagę, niestety nie spisali się i powiesili ją odwrotnie.
Ogólnie to byłem zdegustowany tym, że nam flagę źle powiesili, jak już chcą przywitać gości to odrobina szacunku nakazuje właściwie flagę powiesić. Na zdjęciu właśnie to wyraża moja mina, niesmak i oburzenie źle powieszoną flagą. Ale proszę także zwrócić uwagę na śnieg w tle. Brudny, ale nie dziwota, pełno ludzi go tam zmęczyć chciało. Oczywiście na zboczu wiecznie w cieniu będącym, bo termometr w sigmie wskazywał 8.0C
Okazało się, że przełęcz Hochtor zasadniczo mogłaby zostać nazwana tunelem Hochtor, bo na samą przełęcz się nie wspinaliśmy a jedynie tuż pod nią by ostatni odcinek skosić tym oto tunelem
Mission accomplished! Przełęcz Hochtor 2504m npm zdobyta.
Duet prawdopodobnie #2 i #3 w tempie podjazdu dzisiejszego dnia przy tabliczce. Zdjęcie autorstwa naszych zagramanicznych kolegów.
Ogólnie jak było widać na zdjęciu z wjazdem w tunel, za tunelem, po słonecznej stronie był sklep. Wpadliśmy do niego na chwilę. Spiłem w nim pepsi. Dawno mi tak nie smakowała, wybaczyłem im nawet brak coli której to jestem wyznawcą ;-) Poza napojami nie oraz alkoholowymi sprzedawali także drożdżówki i pluszowe świstaki. Były też świstakowe kubki, okulary, czapeczki, klapki, koszulki... no świstakowe szaleństwo. Wreszcie skumałem co to za gwizdy czasem słychać jak się tutaj jeździ... to świstaki zawijają czekoladę w sreberka i sobie wesoło pogwizdują przy tym!
Widok przez okno? Na? W sumie nawet z tabliczki ciężko było odczytać co tam teoretycznie powinno być widoczne, ale jak było okno to szkoda nie skorzystać.
Panorama z Hochtoru na tą lepszą stronę, gdzie świeciło słońce
Prawie jak incepcja, zdjęcie na zdjęciu oraz to co na zdjęciu też na zdjęciu :) Jakby lupy użyć to da się odczytać nazwy szczytów, z których nawet niektóre dało się dostrzeć. Po tej stronie gór pogoda był znacznie lepsza a i temperatura o kilka stopni wyższa.
Przez tunel przejeżdżałem dwukrotnie, bo zapomniałem przed nim aparatu, został jak się znów w kurtkę ubierałem. Gdy byłem tam drugi raz nic jeszcze nie zapowiadało tego co spotkało nas na zjeździe. Gdy przedostaliśmy się przez tunel w celu rozpoczęcia zjazdu zaczęło wpierw kropić. Potem padać, a potem waliło gradem jak jasna cholera. Akurat na wysokości tych jeziorków w dziurce pomiędzy Hochtorem a parkingiem zwanym Fuschertorl1. Tutaj w sumie złapała nas największa ulewa. Podjazd pod parking aż ciężko było robić, bo momentami przez ulewę niewiele było widać.
Zjazd od parkingu miał być rewelacją, tymczasem odbywała się na nim walka z zakrętami. Ogólnie to nachylenie parokrotnie pozwoliło mi rozpędzić się do prędkości rzędu 70 kmh. Jednak tuż po osiągnięciu takiej prędkości następowało bardzo szybkie jej wytracanie, bo drogą płyną rzeki wody a zakręty ostre jak brzytwa. I mimo, że droga szeroka i pięknie profilowana to lepiej nie ryzykować wywrotki, tym razem nie wykupiłem ubezpieczenia na podróż, a opłata lotu helikopterem do szpitala mogłaby mnie kosztować kredyt na parę lat. Zresztą i tak nie powinienem narzekać, co kilka zakrętów musiałem czekać na Tomka, który już w ogóle ledwo co mógł jechać w takich warunkach. Tarcze przynajmniej zachowały pełną sprawność mimo niesprzyjających warunków.
Gdzieś niżej, jak Tomek określa około 1700 metra npm zrobiło się nagle sucho. W tym momencie zaczęła się prawdziwa jazda i droga mimo, że jakby mniej pochyła to także mniej kręta a na prostych można ładnie trzymać to uzyskane 70kmh. Zjazd bardzo szybki. Skłaniam się do stwierdzenia, że zjazdy bardziej strome a kręte sprzyjają mtb natomiast takie jak ten sprzyjają jeździe na szosie. Tym razem jednak Tomek nie potrafił mnie odstawić i bez problemół trzymałem stały dystans za nim. W zasadzie to nawet stawiam, że gdybym na płaskim rozpędził się równie szybko to ja bym prowadził bądź uciekał, bo przed częścią zakrętów zwalniałem zdecydowanie bardziej niż on bojąc się go wyprzedzać (aż tak dobrze to nie było).
Prawdziwy hardkor Tomek odwalił na rogatkach. Jak się okazało jeden z najszybszych odcinków zjazdu był tuż przed nimi. Chyba najdłuższa prosta i choć nie miała jakiegoś wielkiego nachylenia to można było spokojnie dokręcać i 80 zawitało. No i gdzieś z taką prędkością Tomek przeleciał przez rogatki. Ja nie wiedząc czy przypadkiem na wyjeździe też nie są one pozamykane zwolniłem gdzieś do 35 kmh. Bo taki przejazd że dopiero w ostatniej chwili można było mieć pewność, że rogatek nie ma na tym jednym skrajnym przejeździe.
Potem była bardziej płaska sekcja, gdzie ponownie, jako że płasko Tomek mnie odstawił. Potem na chwilę zatrzymał go kamper, więc go tam dogoniłem i tak już zostało do samego dołu. Ja ostro dokręcałem, bo tutaj już tak ostro w dół nie było, a Tomek składał się i leciał. Były sekcje z bardzo fajnymi zakrętami. Tak gdzieś do 80kmh można je bezpiecznie robić jak się je dobrze pozna, my przelecieliśmy koło 65kmh ale i tak świetnie się trzeba było kłaść z lewej na prawą i na odwrót kilkukrotnie. Były też mocniejsze fragmenty, gdzie ponownie 80kmh zawitało. Spoooooro samochodów na tym zjeździe zostawiliśmy w tyle, jazda była na prawdę przyjemna.
Cóż ogólnie mogę powiedzieć o Hochtorze. Zapłacił bym te 2 euro za sam zjazd. Widoków jakichś super nie było. Podjazd o tyle łatwy, że bardzo stabilnie rósł a nie skokami z 20% sekcjami i wieloma wypłaszczeniami. Pogoda kiepska, ale mimo to jeden z lepszych asfaltowych zjazdów życia. Może trochę nie na taki rower i pogoda nie dopisała, ale mimo to świetny.
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Hochtor u Tomka
Przed wyjazdem maksowanie śniadania. Dziś tylko 5 bułek, za to kawałek ciasta, jogurt i sok pomarańczowy wpadły dodatkowo. Sumarycznie wyszło więc pewnie podobnie jak wczorajsze 6 bułek. Więcej zresztą ciężko byłoby zjeść, bo prawie wyzerowaliśmy bufer ;-)
Start klasycznie, ścieżkami przez miasteczka. Tempo spacerowe. W pewnym momencie wyprzedził nas starszy gość na MTB więc siadłem na koło, to trochę podkręciło tempo. Tutaj w sumie można go dostrzec jadącego przede mną.
Tak sobie jedziemy i jedziemy. Tempo nie jest ani spacerowe ani szybkie, ot tak jadę sobie za gościem nie męcząc się w ogóle, gdzieś z 26kmh? Tomek jednak systematycznie zostaje z tyłu... No nic nie będę się specjalnie przejmował. Koleś przede mną nie wytrzymuje presji i zwalnia, wyprzedzam a on równa się ze mną. Coś tam staramy się pogadać. Jedzie w górę jeszcze kilometr - do rogatek na wjeździe jak się okazało potem. Kilka dni wcześniej wjeżdżał na Hochtor i pogoda była prześwietna, bardzo się zmęczył. Największe zdziwienie okazał na fakt że jesteśmy z Polski... hmm może skumał, że tak bez bagażu tam z Polski dojechaliśmy? Na pytanie jaka dziś będzie pogoda stwierdził, że nie ma pojęcia.
W międzyczasie Tomek został jeszcze bardziej w tyle - nie wiem o co chodzi. Czyżby nie chciał się chronić przed dziadkiem i "robi trening" zostawiam więc w pewnym momencie dziadka i równam się z Tomkiem pytając "o co kaman?". W odpowiedzi słyszę, że ma spoczynkowe tętno i nie chce tego psuć... No dobra to wyprzedzę kolesia. Tempo na 30 i więcej i jedziemy, facet nie utrzymał nawet koła. Jednak całkiem niedaleko zrobiło się pochyło i prędkość spadła. Wszystko zaczęło się gdzieś tutaj
Jednak wciąż pochyłość nie dochodziła do tych 10%
I tak spokojnym dojazdem, który już jednak pokazywał, że może być ciekawie dotarliśmy na rogatki płatnej drogi Hochalpenstrasse. Samochody 38euraczy. Rowerzyści ponoć mogą zapłacić 2 ojro za bilecik, który odbija się na bramce a następnie na szczycie się kasuje a w zamian na dole otrzymuje się dyplom. Tak przynajmniej poinformował nas gościu na MTB któremu odjechaliśmy. Przy bramkach konsumuję bananka i batonika, bo zapowiada się ostro po rozgrzewce.
Ostatnia chwila odpoczynku przed rozpoczęciem podjazdu.
No i się zaczęło pod górę
Mimo, że temperatura powietrza spadała jak wskazywał mój termometr w liczniku mnie robiło się gorąco. Były momenty, że z czoła praktycznie leciała mi strużka potu wprost na ramę.
Chociaż sam nie wiem, czy było to wynikiem zmęczenia czy może jakiegoś niewłaściwego górskiego ciśnienia, bo i czas na rozglądanie się był, a jakoś nie pamiętam, żeby mnie ten podjazd specjalnie męczył
Tutaj Tomek zatrzymał się na fotki i chwycił mnie gdy dojeżdżam
Podczas gdy my podjeżdżaliśmy można było odnieść wrażenie, że chmury zjeżdżają. Zdjęcie zrobione przy okazji przystanku. W tym samym miejscu zatrzymał się także gotujący się peżot - kolejny argument dla mnie, żeby unikać peżotów w poszukiwaniach samochodów.
Na zdjęciu jakoś niespecjalnie, ale na żywo robiło ogromne wrażenie, jak conajmniej 25% nachylenia. Przyznam, że był to jedyny moment podjazdu w którym miałem ochotę odpuścić i jechać na najmniejszej tarczy z przodu ;-) Jednak potem okazało się, że nie taki diabeł straszny i mimo efektu psychologicznego, cały czas nachylenie było takie samo pozwalające jechać swobodnie między 7 a 11 kmh a zwykle gdzieś na 8.4 licznik się zatrzymywał. Choć tam akurat miałem momenty, bo jakaś kobieta nie chciała się dać wyprzedzić i goniła przez kawał czasu za mną.
Chwilę potem docieramy na parking w chmurach. Ja trzęsę się tam z zimna, bo ledwo 8 stopni, wieje jak cholera a ja wciąż na krótko. Ubieram się w co mam, zjadam 2 banany i szukam kubła. Podjeżdżam wyżej na jakieś sklepo baro schroniska... nic ma kubła nawet w środku, nawet w markecie który tam jest... no nic ciepne skórki po bananach w pole za drogą. Grunt, że wpadło parę metrów przewyższenia ponad platona ;-) A tutaj i platon na słit foci z dziubkiem. Nie ma takiego skilla jak ja z Darkiem, ale jeszcze się podszkoli, żeby zdjęć nie psuć
Ubrałem się bo czekał nas mikro zjeździk w miejsce z tej fotografii. Coś nawet widać
Po krótkim zjeździe docieramy na parking, z którego powinny teoretycznie być widoki na świat. Mimo, że średnio to wychodzi robimy sobie kilka słitaśnych fotek w tym tą, z subaru, o którego brak prosiłem, bo to kombi a jak wszyscy powinni wiedzieć uważam kombi za typ nadwozia brzydki. Całe szczęście zdjęcia ma też walor poglądowy - można dzięki niemu łatwiej sobie wyobrazić z jakimi chmurami mieliśmy tym razem do czynienia.
Potem był jeszcze podjazd spowrotem do góry i jeszcze trochę wyżej. Na początku robiłem go ubrany, ale kurde znów nachylenie trzymało taki poziom, że po niedługim czasie zacząłem się gotować i musiałem się rozebrać. Co z tego, że 10 stopni jak jadę pod górę
Austrijacy postanowili wywiesić na nasze powitanie flagę, niestety nie spisali się i powiesili ją odwrotnie.
Ogólnie to byłem zdegustowany tym, że nam flagę źle powiesili, jak już chcą przywitać gości to odrobina szacunku nakazuje właściwie flagę powiesić. Na zdjęciu właśnie to wyraża moja mina, niesmak i oburzenie źle powieszoną flagą. Ale proszę także zwrócić uwagę na śnieg w tle. Brudny, ale nie dziwota, pełno ludzi go tam zmęczyć chciało. Oczywiście na zboczu wiecznie w cieniu będącym, bo termometr w sigmie wskazywał 8.0C
Okazało się, że przełęcz Hochtor zasadniczo mogłaby zostać nazwana tunelem Hochtor, bo na samą przełęcz się nie wspinaliśmy a jedynie tuż pod nią by ostatni odcinek skosić tym oto tunelem
Mission accomplished! Przełęcz Hochtor 2504m npm zdobyta.
Duet prawdopodobnie #2 i #3 w tempie podjazdu dzisiejszego dnia przy tabliczce. Zdjęcie autorstwa naszych zagramanicznych kolegów.
Ogólnie jak było widać na zdjęciu z wjazdem w tunel, za tunelem, po słonecznej stronie był sklep. Wpadliśmy do niego na chwilę. Spiłem w nim pepsi. Dawno mi tak nie smakowała, wybaczyłem im nawet brak coli której to jestem wyznawcą ;-) Poza napojami nie oraz alkoholowymi sprzedawali także drożdżówki i pluszowe świstaki. Były też świstakowe kubki, okulary, czapeczki, klapki, koszulki... no świstakowe szaleństwo. Wreszcie skumałem co to za gwizdy czasem słychać jak się tutaj jeździ... to świstaki zawijają czekoladę w sreberka i sobie wesoło pogwizdują przy tym!
Widok przez okno? Na? W sumie nawet z tabliczki ciężko było odczytać co tam teoretycznie powinno być widoczne, ale jak było okno to szkoda nie skorzystać.
Panorama z Hochtoru na tą lepszą stronę, gdzie świeciło słońce
Prawie jak incepcja, zdjęcie na zdjęciu oraz to co na zdjęciu też na zdjęciu :) Jakby lupy użyć to da się odczytać nazwy szczytów, z których nawet niektóre dało się dostrzeć. Po tej stronie gór pogoda był znacznie lepsza a i temperatura o kilka stopni wyższa.
Przez tunel przejeżdżałem dwukrotnie, bo zapomniałem przed nim aparatu, został jak się znów w kurtkę ubierałem. Gdy byłem tam drugi raz nic jeszcze nie zapowiadało tego co spotkało nas na zjeździe. Gdy przedostaliśmy się przez tunel w celu rozpoczęcia zjazdu zaczęło wpierw kropić. Potem padać, a potem waliło gradem jak jasna cholera. Akurat na wysokości tych jeziorków w dziurce pomiędzy Hochtorem a parkingiem zwanym Fuschertorl1. Tutaj w sumie złapała nas największa ulewa. Podjazd pod parking aż ciężko było robić, bo momentami przez ulewę niewiele było widać.
Zjazd od parkingu miał być rewelacją, tymczasem odbywała się na nim walka z zakrętami. Ogólnie to nachylenie parokrotnie pozwoliło mi rozpędzić się do prędkości rzędu 70 kmh. Jednak tuż po osiągnięciu takiej prędkości następowało bardzo szybkie jej wytracanie, bo drogą płyną rzeki wody a zakręty ostre jak brzytwa. I mimo, że droga szeroka i pięknie profilowana to lepiej nie ryzykować wywrotki, tym razem nie wykupiłem ubezpieczenia na podróż, a opłata lotu helikopterem do szpitala mogłaby mnie kosztować kredyt na parę lat. Zresztą i tak nie powinienem narzekać, co kilka zakrętów musiałem czekać na Tomka, który już w ogóle ledwo co mógł jechać w takich warunkach. Tarcze przynajmniej zachowały pełną sprawność mimo niesprzyjających warunków.
Gdzieś niżej, jak Tomek określa około 1700 metra npm zrobiło się nagle sucho. W tym momencie zaczęła się prawdziwa jazda i droga mimo, że jakby mniej pochyła to także mniej kręta a na prostych można ładnie trzymać to uzyskane 70kmh. Zjazd bardzo szybki. Skłaniam się do stwierdzenia, że zjazdy bardziej strome a kręte sprzyjają mtb natomiast takie jak ten sprzyjają jeździe na szosie. Tym razem jednak Tomek nie potrafił mnie odstawić i bez problemół trzymałem stały dystans za nim. W zasadzie to nawet stawiam, że gdybym na płaskim rozpędził się równie szybko to ja bym prowadził bądź uciekał, bo przed częścią zakrętów zwalniałem zdecydowanie bardziej niż on bojąc się go wyprzedzać (aż tak dobrze to nie było).
Prawdziwy hardkor Tomek odwalił na rogatkach. Jak się okazało jeden z najszybszych odcinków zjazdu był tuż przed nimi. Chyba najdłuższa prosta i choć nie miała jakiegoś wielkiego nachylenia to można było spokojnie dokręcać i 80 zawitało. No i gdzieś z taką prędkością Tomek przeleciał przez rogatki. Ja nie wiedząc czy przypadkiem na wyjeździe też nie są one pozamykane zwolniłem gdzieś do 35 kmh. Bo taki przejazd że dopiero w ostatniej chwili można było mieć pewność, że rogatek nie ma na tym jednym skrajnym przejeździe.
Potem była bardziej płaska sekcja, gdzie ponownie, jako że płasko Tomek mnie odstawił. Potem na chwilę zatrzymał go kamper, więc go tam dogoniłem i tak już zostało do samego dołu. Ja ostro dokręcałem, bo tutaj już tak ostro w dół nie było, a Tomek składał się i leciał. Były sekcje z bardzo fajnymi zakrętami. Tak gdzieś do 80kmh można je bezpiecznie robić jak się je dobrze pozna, my przelecieliśmy koło 65kmh ale i tak świetnie się trzeba było kłaść z lewej na prawą i na odwrót kilkukrotnie. Były też mocniejsze fragmenty, gdzie ponownie 80kmh zawitało. Spoooooro samochodów na tym zjeździe zostawiliśmy w tyle, jazda była na prawdę przyjemna.
Cóż ogólnie mogę powiedzieć o Hochtorze. Zapłacił bym te 2 euro za sam zjazd. Widoków jakichś super nie było. Podjazd o tyle łatwy, że bardzo stabilnie rósł a nie skokami z 20% sekcjami i wieloma wypłaszczeniami. Pogoda kiepska, ale mimo to jeden z lepszych asfaltowych zjazdów życia. Może trochę nie na taki rower i pogoda nie dopisała, ale mimo to świetny.
Austria 2012 - dzień 2
Środa, 8 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: foto, opis: nie sam
Uczestnicy
Km: | 123.77 | Km teren: | 3.00 | Czas: | 06:01 | km/h: | 20.57 |
Pr. maks.: | 69.80 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 2200m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Od kiedy mam termometr w liczniku to mogę dokładniej podać jakie temperatury panowały. Tego dnia, choć prognozy zapowiadały kumulację złej pogody była paradoksalnie najlepsza pogoda wyjazdu. Zero deszczu i temperatura w zakresie od 16 do nawet 32 stopni Celsjusza.
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowaniee
Dla porównania dzień drugi u Tomka.
Tak jak rozmowę, tak też i wpis można zacząć od pogody ;-) A teraz bardziej co się działo w tym czasie. Pobudka przed 8 rano, żeby na śniadanie mieć chwilę. Obowiązkowe maksowanie przy szwedzkim stole. Niestety nie da się nigdy tak zapchać, żeby potem dało się jeździć i głód nie zaatakował. W sumie szkoda, przydałyby się takie chomikowe przenośne spiżarnie.
Wyjeżdżamy ścieżką rowerową - i tak też przez większą część pobytu będziemy się przez Austrię przemieszczać. Jedziemy na Kaprun zobaczyć zamek. Stwierdzam, że wyglądem przypomina więzienie, co nie przeszkadza mi zapoczątkować tam nowego trendu, poza dziubkami na zdjęciach będę teraz prezentował także styl a'la Balotelli, oto pierwsze takie zdjęcie:
Powinno się ich pojawić więcej, poza głupią miną, głupia poza znacznie poprawia atrakcyjność zdjęcia ;-)
Jadąc dalej przez wieś natrafiliśmy na skejt-park. Postanowiłem pokazać parę tricków
W skejt parku nie zabawiliśmy jednak za długo, bo nawierzchnia była zbyt śliska ze względu na wysoką wilgotność powietrza, nie mogłem przez to wykonać skutecznie mojego najlepszego numeru - przelotu przez kierownicę z lądowaniem twarzą na asfalcie. Ruszyliśmy więc dalej. Po paru metrach jazdy takim czymś
Zaczęło się coś nieco innego. Tak, trawa zamiast otaczać drogę, to droga zaczęła otaczać trawę! Niesamowite.
Za cel Tomek postawił zbiorniki wodne elektrowni szczytowo-pompowej. Z tego co wyczytałem w jego wpisie, miały się one nazywać: Stausee Wasserfallboden oraz Stausee Mooserboden.
Troszkę podjechaliśmy do góry aż w pewnym momencie... Wrednie zagwizdał na nas jakiś tubylec. Akurat gdy pokonywaliśmy most wiodący w nieznane. Okazało się, że jest to strażnik bramy, a właściwie... tunelu. Tomek najpierw miał mi za złe, że zareagowałem na gwizd owego jegomościa, jednak jazda przez długi tunel, przez który nawet osobówek nie puszczają, a jedynie autobusy z turystami jeżdżą byłaby z leksza przegięciem. A właśnie takie nieszczególnie dobre wiadomości przekazał nam strażnik tunelu.
Ruszyliśmy więc dalej, do następnego celu. Droga w pewnym momencie zamieniła się w szlak pieszy. Dodam, że bardzo atrakcyjny szlak pieszy, którego fragmenty wyglądały tak jak na fotografi poniżej
Akurat takie fragmenty jak na fotografii ominęliśmy, choć przyznam, że chętnie bym się z nimi zmierzył - przynajmniej na zjeździe, bo podjazd po schodach nie należy do moich specjalności.
Mimo tego, że takie specjalne odcinki ominęliśmy to Tomek jakimś cudem wypiął sobie koło podczas jazdy. Tutaj uwieczniłem moment w którym odkrył ten fakt. Dodam, że wcześniej przez spory kawałek czasu zastanawiał się co mu się tak dziwnie jedzie.
Po terenie był kawałek taki
Długo jednak się płaskość nie utrzymała, zrobiło się tak. Dodać należy, że choć tutaj akurat zjeżdżam, to jechaliśmy w przeciwną stronę, a to zdjęcie jest pozowane! Tak, ten jeden raz postanowiliśmy oszukać i zdjęcie nie jest jedynie tylko elementem reportażu, dokumentu a powstało na skutek chęci uwiecznienia tego fragmentu asfaltu. Bardzo za to oszustwo przepraszamy, ale cóż, nie zawsze można sobie pozwolić na komfort cykania samych tylko i wyłącznie dokumentalnych zdjęć, których powstanie osoba uwieczniona nie jest świadoma.
Taką drogą dojechaliśmy do bazy narciarskiej. Troszkę ludzi nawet tam było, pohasać po górach przybyli. Nie dziwota, bo teren całkiem ciekawy. Mieli nawet interesującą drogę dla... no ciężko rozgryźć dla kogo. Pokryta luźnymi kamieniami niewielkich rozmiarów o znacznym nachyleniu byłaby bardzo ciężka na rower zarówno na podjeździe jak i na zjeździe. Przypuszczam, że w tym rejonie stawiają raczej na sporty zimowe i świetnie można tą drogą na nartach popylać jak jest pokryta śniegiem. A jak nie jest to jest wybitnie wrednym wyzwaniem dla ludzi lubiących drogi które same uciekają spod kół. Wiem, co mówię, spróbowałem w obie strony po trochu. Najpierw w górę (dziwnie płasko wygląda w tym kadrze)
Potem w dół
Tomek był strasznie zawiedziony tym, że znów nie ma po czym podjechać wyżej. Zapewne gdybyśmy nic nie znaleźli to kupiłby mtb już w Austrii, ale sądzę, że i tak to zrobi, bo wreszcie dostrzegł jak wiele dróg mu ucieka przez brak odpowiedniego do gór roweru :) Niemniej jednak znaleźliśmy takie cudo
Nie, to nie jaskinia, w drugą stronę wygląda tak
Tak więc wszystko jest w porządeczku, dziura miała wlot, miała też i wylot. Przed nią stał szlaban, co też wróżyło, że będzie interesująco. Być może prowadzą tam jakieś tajne eksperymenty?
Cóż lepiej zdjęciami przedstawię co było dalej, zaczęło się mniej więcej tak
I w sumie cały czas utrzymywało się tak samo. Chciałbym tutaj jedno sprostować - choć podjazd był niewątpliwie trudny nie zamknąłem kasety. Nie spieszyłem się na nim, więc i o kadencję nie dbałem, zresztą poniżej 5kmh też nie spadłem. Było pare fragmentów w których jakby chciało poderwać się przednie koło, jednak z tyłu poniżej 3ki nie zjechałem a prędkość przez większą część podjazdu trzymałem na 8kmh... Choć faktycznie spadłem miejscami i na 5.5kmh które wcale nie łatwo było utrzymać ;-) Podjazd jednak, zupełnie jak zawsze skończył się, zrobiło się tak
Nie było jednak tak całkiem płasko, jeszcze parę metrów już po znacznie bardziej płaskim trzeba było zrobić. Nawet mnie na tych ostatnich metrach w góre Tomek uchwycił na jakimś kadrze
Znalazła się i woda, chociaż dziś temperatura nie przypominała tej z zeszłorocznych Alp gdzie trzeba się było polewać wodą, żeby na wiór nie wyschnąć
No i dotarliśmy do zapory i jeziora Tauernmoossee
Podjeżdżamy kawałek w stronę zapory, ale ponownie szuter powstrzymuje Tomka przed możliwością dalszej jazdy. Ja poświęcam czas na cyknięcie fotki wyjątkowo urokliwego zakątka
Szkoda, że tylko kompakcik, bo lustrzenką można by z tej chałupy wyciągnąć foto jak z National Geographic.
Droga pod zaporę wyglądała jakoś tak
Nawet mnie tam widać jak po niej pociskam.
Jeszcze widok tuż przed zjazdem
Zjazd był nieco... ciężki. Odstawiłem Tomka daleko, bo był to jeden z tych zjazdów, które robi się techniką zjazdu grawitacyjnego, panicznego hamowania przed zakrętem o 90stopni i ponownego rozpędzania. W sumie to nie było się gdzie porządnie rozpędzić nawet, bo każdy troszkę prostszy odcinek kończył się jeszcze mocniejszym zakrętem niż wcześniej. Do tego żwir i piach na drodze ze szczególnymi kumulacjami w zakrętach. No cóż, przynajmniej podjazd był krótki, więc i zjazd taki był i nie było czas żałować tej straty wysokości.
No i powrót
Na powrocie Tomkowi tak się nudziło, że postanowił poćwiczyć kolejne sztuczki jak ta z wypinaniem tylnego koła w trakcie jazdy, tym razem wkręcił spodnie w tylne koło. Wynik był - trzeba przyznać - artystyczny
To by było w zasadzie na tyle tego dnia. Wpadłbym w okolice tego jeziorka pohulać po tych szlakach pieszych oraz wjechać na samą zaporę. Być może jest tam więcej ścieżek i więcej takich ładnie się prezentujących chatynek. Ogólnie wszystko pięknie poszło tego dnia... no może za wyjątkiem tego tunelu gdzie tylko autobusy mogły jeżdzić (a wypada dodać, że zbudowali nawet parking wielopoziomowy dla osobówek, którymi dojeżdżają turisty).
Z wieczora wybraliśmy się podbić naszą wieś. Okazało się, że trafiliśmy w dzień jakiejś wioskowej imprezy. Było piwo, były grille, byli nawet udawani indianie grający z plejbeku - czyli wszystko co świadczy o udanym wiejskim festynie. My przeszliśmy nieco na ubocze skorzystać z jadła oferowanego przez Turków. Tradycyjny austriacki kebab bar w którym zamówiliśmy pizzę. Jedzenie umilała nam muzyka puszczana z przejeżdżających wiejsko-stuningowanych samochodów oraz ludzie wychodzący z dworca kolejowego... tak, był to piękny dzień i udane jego podsumowanie. Austria przywitała nas przytulając do swej piersi tak, że aż dechu mogło nam braknąć. I bez przytulenia dechu mogło braknąć, bo niewątpliwie czuć w powietrzu, że Austriacy zajmują się hodowlą krów i trzody chlewnej.
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowaniee
Dla porównania dzień drugi u Tomka.
Tak jak rozmowę, tak też i wpis można zacząć od pogody ;-) A teraz bardziej co się działo w tym czasie. Pobudka przed 8 rano, żeby na śniadanie mieć chwilę. Obowiązkowe maksowanie przy szwedzkim stole. Niestety nie da się nigdy tak zapchać, żeby potem dało się jeździć i głód nie zaatakował. W sumie szkoda, przydałyby się takie chomikowe przenośne spiżarnie.
Wyjeżdżamy ścieżką rowerową - i tak też przez większą część pobytu będziemy się przez Austrię przemieszczać. Jedziemy na Kaprun zobaczyć zamek. Stwierdzam, że wyglądem przypomina więzienie, co nie przeszkadza mi zapoczątkować tam nowego trendu, poza dziubkami na zdjęciach będę teraz prezentował także styl a'la Balotelli, oto pierwsze takie zdjęcie:
Powinno się ich pojawić więcej, poza głupią miną, głupia poza znacznie poprawia atrakcyjność zdjęcia ;-)
Jadąc dalej przez wieś natrafiliśmy na skejt-park. Postanowiłem pokazać parę tricków
W skejt parku nie zabawiliśmy jednak za długo, bo nawierzchnia była zbyt śliska ze względu na wysoką wilgotność powietrza, nie mogłem przez to wykonać skutecznie mojego najlepszego numeru - przelotu przez kierownicę z lądowaniem twarzą na asfalcie. Ruszyliśmy więc dalej. Po paru metrach jazdy takim czymś
Zaczęło się coś nieco innego. Tak, trawa zamiast otaczać drogę, to droga zaczęła otaczać trawę! Niesamowite.
Za cel Tomek postawił zbiorniki wodne elektrowni szczytowo-pompowej. Z tego co wyczytałem w jego wpisie, miały się one nazywać: Stausee Wasserfallboden oraz Stausee Mooserboden.
Troszkę podjechaliśmy do góry aż w pewnym momencie... Wrednie zagwizdał na nas jakiś tubylec. Akurat gdy pokonywaliśmy most wiodący w nieznane. Okazało się, że jest to strażnik bramy, a właściwie... tunelu. Tomek najpierw miał mi za złe, że zareagowałem na gwizd owego jegomościa, jednak jazda przez długi tunel, przez który nawet osobówek nie puszczają, a jedynie autobusy z turystami jeżdżą byłaby z leksza przegięciem. A właśnie takie nieszczególnie dobre wiadomości przekazał nam strażnik tunelu.
Ruszyliśmy więc dalej, do następnego celu. Droga w pewnym momencie zamieniła się w szlak pieszy. Dodam, że bardzo atrakcyjny szlak pieszy, którego fragmenty wyglądały tak jak na fotografi poniżej
Akurat takie fragmenty jak na fotografii ominęliśmy, choć przyznam, że chętnie bym się z nimi zmierzył - przynajmniej na zjeździe, bo podjazd po schodach nie należy do moich specjalności.
Mimo tego, że takie specjalne odcinki ominęliśmy to Tomek jakimś cudem wypiął sobie koło podczas jazdy. Tutaj uwieczniłem moment w którym odkrył ten fakt. Dodam, że wcześniej przez spory kawałek czasu zastanawiał się co mu się tak dziwnie jedzie.
Po terenie był kawałek taki
Długo jednak się płaskość nie utrzymała, zrobiło się tak. Dodać należy, że choć tutaj akurat zjeżdżam, to jechaliśmy w przeciwną stronę, a to zdjęcie jest pozowane! Tak, ten jeden raz postanowiliśmy oszukać i zdjęcie nie jest jedynie tylko elementem reportażu, dokumentu a powstało na skutek chęci uwiecznienia tego fragmentu asfaltu. Bardzo za to oszustwo przepraszamy, ale cóż, nie zawsze można sobie pozwolić na komfort cykania samych tylko i wyłącznie dokumentalnych zdjęć, których powstanie osoba uwieczniona nie jest świadoma.
Taką drogą dojechaliśmy do bazy narciarskiej. Troszkę ludzi nawet tam było, pohasać po górach przybyli. Nie dziwota, bo teren całkiem ciekawy. Mieli nawet interesującą drogę dla... no ciężko rozgryźć dla kogo. Pokryta luźnymi kamieniami niewielkich rozmiarów o znacznym nachyleniu byłaby bardzo ciężka na rower zarówno na podjeździe jak i na zjeździe. Przypuszczam, że w tym rejonie stawiają raczej na sporty zimowe i świetnie można tą drogą na nartach popylać jak jest pokryta śniegiem. A jak nie jest to jest wybitnie wrednym wyzwaniem dla ludzi lubiących drogi które same uciekają spod kół. Wiem, co mówię, spróbowałem w obie strony po trochu. Najpierw w górę (dziwnie płasko wygląda w tym kadrze)
Potem w dół
Tomek był strasznie zawiedziony tym, że znów nie ma po czym podjechać wyżej. Zapewne gdybyśmy nic nie znaleźli to kupiłby mtb już w Austrii, ale sądzę, że i tak to zrobi, bo wreszcie dostrzegł jak wiele dróg mu ucieka przez brak odpowiedniego do gór roweru :) Niemniej jednak znaleźliśmy takie cudo
Nie, to nie jaskinia, w drugą stronę wygląda tak
Tak więc wszystko jest w porządeczku, dziura miała wlot, miała też i wylot. Przed nią stał szlaban, co też wróżyło, że będzie interesująco. Być może prowadzą tam jakieś tajne eksperymenty?
Cóż lepiej zdjęciami przedstawię co było dalej, zaczęło się mniej więcej tak
I w sumie cały czas utrzymywało się tak samo. Chciałbym tutaj jedno sprostować - choć podjazd był niewątpliwie trudny nie zamknąłem kasety. Nie spieszyłem się na nim, więc i o kadencję nie dbałem, zresztą poniżej 5kmh też nie spadłem. Było pare fragmentów w których jakby chciało poderwać się przednie koło, jednak z tyłu poniżej 3ki nie zjechałem a prędkość przez większą część podjazdu trzymałem na 8kmh... Choć faktycznie spadłem miejscami i na 5.5kmh które wcale nie łatwo było utrzymać ;-) Podjazd jednak, zupełnie jak zawsze skończył się, zrobiło się tak
Nie było jednak tak całkiem płasko, jeszcze parę metrów już po znacznie bardziej płaskim trzeba było zrobić. Nawet mnie na tych ostatnich metrach w góre Tomek uchwycił na jakimś kadrze
Znalazła się i woda, chociaż dziś temperatura nie przypominała tej z zeszłorocznych Alp gdzie trzeba się było polewać wodą, żeby na wiór nie wyschnąć
No i dotarliśmy do zapory i jeziora Tauernmoossee
Podjeżdżamy kawałek w stronę zapory, ale ponownie szuter powstrzymuje Tomka przed możliwością dalszej jazdy. Ja poświęcam czas na cyknięcie fotki wyjątkowo urokliwego zakątka
Szkoda, że tylko kompakcik, bo lustrzenką można by z tej chałupy wyciągnąć foto jak z National Geographic.
Droga pod zaporę wyglądała jakoś tak
Nawet mnie tam widać jak po niej pociskam.
Jeszcze widok tuż przed zjazdem
Zjazd był nieco... ciężki. Odstawiłem Tomka daleko, bo był to jeden z tych zjazdów, które robi się techniką zjazdu grawitacyjnego, panicznego hamowania przed zakrętem o 90stopni i ponownego rozpędzania. W sumie to nie było się gdzie porządnie rozpędzić nawet, bo każdy troszkę prostszy odcinek kończył się jeszcze mocniejszym zakrętem niż wcześniej. Do tego żwir i piach na drodze ze szczególnymi kumulacjami w zakrętach. No cóż, przynajmniej podjazd był krótki, więc i zjazd taki był i nie było czas żałować tej straty wysokości.
No i powrót
Na powrocie Tomkowi tak się nudziło, że postanowił poćwiczyć kolejne sztuczki jak ta z wypinaniem tylnego koła w trakcie jazdy, tym razem wkręcił spodnie w tylne koło. Wynik był - trzeba przyznać - artystyczny
To by było w zasadzie na tyle tego dnia. Wpadłbym w okolice tego jeziorka pohulać po tych szlakach pieszych oraz wjechać na samą zaporę. Być może jest tam więcej ścieżek i więcej takich ładnie się prezentujących chatynek. Ogólnie wszystko pięknie poszło tego dnia... no może za wyjątkiem tego tunelu gdzie tylko autobusy mogły jeżdzić (a wypada dodać, że zbudowali nawet parking wielopoziomowy dla osobówek, którymi dojeżdżają turisty).
Z wieczora wybraliśmy się podbić naszą wieś. Okazało się, że trafiliśmy w dzień jakiejś wioskowej imprezy. Było piwo, były grille, byli nawet udawani indianie grający z plejbeku - czyli wszystko co świadczy o udanym wiejskim festynie. My przeszliśmy nieco na ubocze skorzystać z jadła oferowanego przez Turków. Tradycyjny austriacki kebab bar w którym zamówiliśmy pizzę. Jedzenie umilała nam muzyka puszczana z przejeżdżających wiejsko-stuningowanych samochodów oraz ludzie wychodzący z dworca kolejowego... tak, był to piękny dzień i udane jego podsumowanie. Austria przywitała nas przytulając do swej piersi tak, że aż dechu mogło nam braknąć. I bez przytulenia dechu mogło braknąć, bo niewątpliwie czuć w powietrzu, że Austriacy zajmują się hodowlą krów i trzody chlewnej.
Austria 2012 - dzień 1
Wtorek, 7 sierpnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, opis: foto, dist: less than 50
Uczestnicy
Km: | 16.99 | Km teren: | 2.00 | Czas: | 00:48 | km/h: | 21.24 |
Pr. maks.: | 41.88 | Temperatura: | 18.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 56m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Austria 2012 - dzień 1 - "in Austria its normal"
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Dla porównania relacja u Tomka
Urlop leci, trzeba gdzieś wyjechać. Tomek zaproponował Zell am See, ja rzuciłem okiem na prognozy pogody i hmm... no lipa, ma być 17-20C i zachmurzenie bliskie 100% z możliwymi deszczami w środę. No ale wszystko gdzie ma świecić słońce oraz panuje piękna do jazdy temperatura >=25C jest niestety za górami, oddalone nieco bardziej i nie będzie tak łatwo dojechać w ~10h samochodem. Zgadzam się więc na Zell am See, bo rejon poza pogodą zbiera wyśmienite recenzje w internetach.
Na miejsce dolecieliśmy autobaną wyjątkowo szybko. Max pół godziny zajęło nam znalezienie pensjonatu gdzie w minimalnej austriackiej cenie (~150zł/os./noc) postanowiliśmy się zakwaterować. Sprawa o tyle dziwna, że jak to określił właściciel "in Austria its normal" że dwaj faceci śpią w jednym dużym łóżku i takie też lokum dostaliśmy. Na pytanie czy nie mają pokoi z dwoma oddzielnymi łóżkami usłyszeliśmy właśnie taką odpowiedź: "in AOstryia ytz normal" brzmiącą jakby podejrzewał nas o odmienną orientację. Nawet nie wiedział ile śmiechu nam zapewnił swoją wieloznaczną wypowiedzią i jej tonem.
Zrzuciliśmy pospiesznie bagaże i wyruszyliśmy choćby objechać nasze See. Trasa wokół jeziora miała szutrowe fragmenty, Tomek postanowił więc ominąć je promem.
Puki jasno robię jeszcze fotkę jeziora.
Niestety wychodzi daremnie ;p
Potem przejazd przez zentrum i obowiązkowa słit focia, na razie bez dziubka.
Gdy kończymy rekonesans robi się już ciemno. Próbuję ustrzelić nocną panoramę przeciwnego brzegu wykorzystując drewnianą balustradę w roli statywu... ponownie średnio to wychodzi, ale że nic lepszego nie ma, to wstawię. A i warto dodać, że to faktycznie była praktycznie nocna panorama, ale że dałem długachny czas naświetlania i podkręciłem jasność robiąc panoramę to wygląda jaśniej niż te wcześniejsze wieczorne zdjęcia... ot taka magia postprodukcyjnej obróbki.
Ogólnie to z rozpędu minęliśmy nasz pensjonat i zaczęliśmy drugie okrążenie robić, jednak w porę się skapnęliśmy i jak przystało na grzeczne dzieci poszliśmy spać niewiele po kurach, bo tak też trzeba wstać, żeby zjeździć porządnie te tereny no i wykorzystać maksymalnie śniadanie, które ma być w godzinach 7:30-9:00.
Austria 2012 - dzień 2 - jezióra
Austria 2012 - dzień 3 - Hochtor
Austria 2012 - dzień 4 - Tam gdzie woda spada z nieba i ze skał
Austria 2012 - dzień 5 - Giga Uber Supa Sciezki
Austria 2012 - dzień 6 - powrót/podsumowanie
Dla porównania relacja u Tomka
Urlop leci, trzeba gdzieś wyjechać. Tomek zaproponował Zell am See, ja rzuciłem okiem na prognozy pogody i hmm... no lipa, ma być 17-20C i zachmurzenie bliskie 100% z możliwymi deszczami w środę. No ale wszystko gdzie ma świecić słońce oraz panuje piękna do jazdy temperatura >=25C jest niestety za górami, oddalone nieco bardziej i nie będzie tak łatwo dojechać w ~10h samochodem. Zgadzam się więc na Zell am See, bo rejon poza pogodą zbiera wyśmienite recenzje w internetach.
Na miejsce dolecieliśmy autobaną wyjątkowo szybko. Max pół godziny zajęło nam znalezienie pensjonatu gdzie w minimalnej austriackiej cenie (~150zł/os./noc) postanowiliśmy się zakwaterować. Sprawa o tyle dziwna, że jak to określił właściciel "in Austria its normal" że dwaj faceci śpią w jednym dużym łóżku i takie też lokum dostaliśmy. Na pytanie czy nie mają pokoi z dwoma oddzielnymi łóżkami usłyszeliśmy właśnie taką odpowiedź: "in AOstryia ytz normal" brzmiącą jakby podejrzewał nas o odmienną orientację. Nawet nie wiedział ile śmiechu nam zapewnił swoją wieloznaczną wypowiedzią i jej tonem.
Zrzuciliśmy pospiesznie bagaże i wyruszyliśmy choćby objechać nasze See. Trasa wokół jeziora miała szutrowe fragmenty, Tomek postanowił więc ominąć je promem.
Puki jasno robię jeszcze fotkę jeziora.
Niestety wychodzi daremnie ;p
Potem przejazd przez zentrum i obowiązkowa słit focia, na razie bez dziubka.
Gdy kończymy rekonesans robi się już ciemno. Próbuję ustrzelić nocną panoramę przeciwnego brzegu wykorzystując drewnianą balustradę w roli statywu... ponownie średnio to wychodzi, ale że nic lepszego nie ma, to wstawię. A i warto dodać, że to faktycznie była praktycznie nocna panorama, ale że dałem długachny czas naświetlania i podkręciłem jasność robiąc panoramę to wygląda jaśniej niż te wcześniejsze wieczorne zdjęcia... ot taka magia postprodukcyjnej obróbki.
Ogólnie to z rozpędu minęliśmy nasz pensjonat i zaczęliśmy drugie okrążenie robić, jednak w porę się skapnęliśmy i jak przystało na grzeczne dzieci poszliśmy spać niewiele po kurach, bo tak też trzeba wstać, żeby zjeździć porządnie te tereny no i wykorzystać maksymalnie śniadanie, które ma być w godzinach 7:30-9:00.
Veliko Rujno
Sobota, 5 maja 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam
Km: | 28.77 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 02:00 | km/h: | 14.38 |
Pr. maks.: | 78.60 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 900m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czwartek byl dniem pieszej wycieczki po gorach. Zasadniczo wielka nie miala byc, ale troche sie pogubilismy, dzieki czemu trasa byla zdecydowanie ciekawsza. Fakt, ze emeryci z niemiec i koles w japonkach poruszali sie po gorach sprawniej i szybciej niz my nie byl szczegolnie budujacy, jednak zblizajacy sie zmierzch sprawil ze tempo nam wzroslo i wycieczka sprawila ze ten dzien byl rownie meczacy jak poprzednie. Tez dzieki temu pogubieniu sie trafilismy na bardzo ciekawy szlak wychodzacy ze Stalingradu (akurat teraz tym szlakiem wracalismy do bazy), tuz spod naszej bazy - droge ku Veliko Rujno - Wielkiej Rowninie. Poczatkowo oczywiscie bylismy przekonani ze Veliko Rujno to wielkie ruiny ;-) Coz Chorwacki jezyk bywa czesto niezwykle podobny do Polskiego.
Droga na Veliko Rujno jest taka, ze miejscowi opowiadajac o niej ocieraja czolo sugerujac wielkie zmeczenie - cos w tym jest. Dodatkowo pokazuja ze jedynie czesc wjazdu jest wyasfaltowana. Ta czesc poznalismy w znacznej czesci na pieszej wycieczce. Mnie czesc nie asfaltowa cieszy - kawalek terenu zlapac jest milo. Podjazd startuje w zasadzie juz od drzwi. Na poczatku jade sobie z wysoka kadencja i wysuwam sie na prowadzenie. Podjazd ma srednio ponad 11% nachylenia, wiec jest dosc... alpejski ;-) Trzeba przyznac ze kopie ladnie, szczegolnie ze w przeciwienstwie do wiekszosci alpejskich podjazdow jest bardzo pofaldowany. Co chwila sa sekcje znacznie przekraczajace srednia i znacznie ponizej niej. Trafia sie nawet kilka krotkich zjazdow. Do Monte Zoncolana sporo brakuje, bo nie podrywa przedniego kola, nie musze tez zygzakowac po drodze zeby sie poruszac przed siebie. Przez 1/4 trasy jade pierwszy. Po dwoch probach Tomkowi za trzecim podejsciem udaje sie skutecznie mnie wyprzedzic. Potem jade drugi gdzies do 4/5 trasy kiedy to wyprzedza mnie dwukrotnie Darek i zaczyna sie najbardziej stromy ostatni kilometr podjazdu. W tym roku w zasadzie jeszcze nic nie jezdzilem co tez objawia sie gdy tylko trzeba uzyc sily - od razu tetno skacze mi pod miliard i mozg mowi zeby odpuscic. Wrzucilem wiec koronke wyzej na kasecie, zostala jeszcze jedna, ale juz jechalo sie na tyle spokojnie, z wysoka kadencja, ale bez naciskow, bez sily, ze tetno chyba w ogole weszlo w spoczynkowe - szkoda ze nie mam pulsometru, bo ciekawe bylyby wskazania z tego podjazdu. Przez tak spokojna i nie meczaca jazde Darek odstawil mnie o jakies dwa zakrety - co daje z 200 metrow - przy predkosci 7kmh to dosc sporo ;-) Kasete ostatecznie zamknalem, ostatni zakret okazal sie zabojca. Srednia na podjezdzie 7.96 km/h
Dojechalismy do parkingu z widokiem na... zasadniczo nikt nie wiedzial na co. Czym jest Veliko Rujno dowiedzielismy sie poprzedniego wieczoru od cioci wikipedii i wujka gugla, ale czy to co widzielismy przed nami jest juz rownina czy tez nie? Chwile ze soba walczylem, ale ostatecznie sie przemoglem. Zostalo ze 200 metrow podjazdu, moze ze 3 km drogi, jade.
Jako ze tylko ja mialem mtb to jade sam. Droga poczatkowo troche opada, potem idzie w gore, ale bardzo lagodnie. Omija jedno wzgorze, potem kolejne. Srednie nachylenie moze z 4-5% takze jade spokojnie 12-16 km/h Droga o najgorszej nawierzchni dla moich opon - kamienie luzem, czesto sie uslizguja - juz wiem ze na zjezdzie nie bedzie szalenstw, bo trasa nie ma zadnej barierki, nawet z wszedobylskich kamieni a do spadania troche jest. Mijaja 3 kilometru ale Veliko Rujno jak nie bylo tak nie ma, postanawiam jeszcze troche podjechac i tak na 12km zawrocic. Niedaleko od tego limitu ktory sobie wyznaczylem zaczyna sie zjazd o nachyleniu okolo 3-4%, postanawiam kawalek podjechac bo objezdza ostatnie wzgorze na mojej drodze, licze ze moze prowadzi na wjazd na szczyt, bo ocenialismy z dolu, ze ten szczyt to pewnie Veliko Rujno. Okazalo sie ze nie, ten zjazd to zjazd na Veliko Rujno ktore znajduje sie za tym szczytem. Rowninka polozona pomiedzy gorami. Na oko ze 2 km szeroka i moze z 8 dluga, lekko opadajaca w kierunku na polnocny wschod.
Na Veliko Rujno wita mnie dzwiek chorwackiego disko plynacy z zabudowan przy ktorych stoja jakies miejscowe dresiki tuningujace przedziwne automobile ktorymi zapewne sie poruszaja po rowninie. Jade dalej pod czujnym okiem miejscowych. Dojezdzam do skrzyzowania, przy nim stoja jacys ludzie. Nie chcialem z nimi kontaktu ale w miejscu obok ktorego stali jest drogowskaz ktory chce zobaczyc koniecznie, bo skad mam wiedziec ze to juz Veliko Rujno? Okazalo sie ze
a) jestem na Veliko Rujno!
b) zainteresowani miejscowi postanowili sie ze mna zaznajomic
Starszy pan z poteznym brzuchem zapytal po chorwacku o cos. Powiedzialem ze nie rozumiem na co ten pokiwal ze zrozumieniem glowa i innymi slowami, dodajac na migi o co mu sie rozchodzi zapytal czy cala droge podjezdzalem na rowerze czy tez musialem prowadzic. Odpowiedzialem ze cala droge jechalem na rowerze co spotkalo sie z ogolna aprobata miejscowej ludnosci i gestami gratulacji. Zapytalem czy daleko jest do kosciolka na ktory wskazywal drogowskaz. Zrozumialem ze dosc daleko, bo cerkiew (a nie kosciolek!) jest mniej wiecej po srodku wielkiej rowniny, a ta jak sama nazwa wskazuje jest wielka. Podjechalem kawalek w strone tejze cerkwii ale ostatecznie nie dojechalem do niej. Mysle ze ja widzialem, ale tez nie mam pewnosci, jak z Veliko Rujno, do ostatniej chwili nie wiedzialem ze trafilem. Tak tez moze przejechalem obok cerkwii a nie zanotowalem tego, myslac ze to budynek widoczny w oddali.
Nie chcialem siedziec tez na rowninie za dlugo, bo chlopaki pewnie sie nudzili na parkingu, trzeba bylo wiec w miare szybko wracac, szczegolnie ze dojazd zapewne chwilke mi zajal biorac pod uwage ze byl ze 3 km dluzszy niz powinien. Ostetecznie wracam wiec. Krotki podjazd dookola szczytu i zaczyna sie zjazd z niewielkim nachyleniem. Jade spokojnie. Jak wspomnialem podloze jest kamieniste. Niewielkie kamienie luzem to cos na czym jade nawet hamujac, a za zakretach niekoniecznie zmieniam kierunek jazdy. Poczatkowo predkosc staralem sie trzymac w okolicach 40-45 km/h ale stwierdzam ze jest to zbyt niebezpieczne. Zatrzymuja sie za szczytem zeby wyjsc na taki gorski cypelek wystawiony kawalek poza zbocze. Miejsce to oferuje na prawde znakomity widok, chyba najlepszy z calej wyprawy. Widocznosc jest niesamowicie duza, pomimo moich dioptrii i tego ze mam okulary w ktorych w ogole nie widze ale za to trzymaja sie nosa widze zatoke, wyspe za zatoka, kolejna zatoke i kaaaaawal kolejnego ladu. Miejscami nawet wydaje mi sie ze widze morze. Z gory macham chlopakom siedzacym na parkingu, zeby dac im znac ze wracam i moga sie juz zbierac. Odmachuja mi, ale tego juz nie widze, widze tylko ze tam sa jakies punkciki, zapewne oni. Dalszy zjazd o jakies 10 km/h wolniej, staram sie nie przekraczac 35 km/h bo droga kreta a nawierzchnia nie mogla byc mniej trafiona dla mnie. Na jednym z zakretow mimo to omal nie wypadam z drogi, bo nie moge skrecic tylko jade po, a wlasciwie razem z kamyczkami na kolejny pas. Na szczescie przy brzegu drogi jest lita skala ktory ma jakas tam przyczepnosc, a przede wszystkim nie odjezdza razem ze mna. Od tego momentu wszystkie zakrety dodatkowo wyhamowuje, nieraz i do 20 kmh.
Na parkingu jestem dosc szybko, okazalo sie ze moj zjazd byl filmowany, ale byc moze wcale mnie tam nie widac, bo bylem na prawde daleko. Zaczynamy zjazd asfaltem. Poczatek jest na prawde ekstremalny. Zakret na ktorym zamknalem kasete przeraza pochyloscia, jade zaciskajac hamulce i przesuwam tylen nad tylne kolo zeby nie przekrecic sie wokol przedniego kola. Strach tak startowac. Jednak tuz po chwili nachylenie maleje, zakret sie konczy a ja oswajam sie z mysla ze moze byc szybko jesli tylko sie odwaze. Droga jest bardzo kreta, ale sa to zakrety o niewielkim promieniu. Przyklejona do zbocza co sprawia, ze nie widac jaki jest promien skretu i gdzie konczy sie zakret. Nie widac w ogole co czeka na mnie za zakretem, jedynie z krawedzi zakretow widze kolejne zakrety i na tej podstawie wiem ze nic na mnie nie jedzie, musze sie tylko zmiescic w drodze. Przyspieszam wiec, wcale nie pedalujac ani nie przyjmujac sylwetki aerodynamicznej, po prostu puszczam hamulce. Bardzo szybko robi sie 40-50-60-70... 70 to juz na tyle duza predkosc ze po prostu zaciskam przed zakretami hamulce zeby sie dalej nie rozpedzac, nie patrze nawet na licznik, bo nie ma na to czasu, ale co zerkne to jest conajmniej 50. W mojej ocenie kawalek drogi po tym ostatnim zboczu gory pozwala osiagnac spokojnie 90 i wiecej km/h tylko wymaga znajomosci trasy. Jak sie okazalo asfalt jest bardzo dobry, zakrety wcale nie takie ostre i wystarczyloby ze 2 razy je przejechac zeby bez hamowania probowac.
Dalsza czesc zjazdu ma mniejsze nachylenie, czesto dokrecam ale tez nadal czesto korzystam z hamulcow. Predkosc szczegolnie na zakretach nadal potrafi drastycznie szybko rosnac. Betonowe zakrety na ktorych beton jest karbowany nie sa jednak miejscem gdzie chcialoby sie przeyspieszac, dlatego tam akurat wole hamowac i potem dokrecac na slabiej spadajacych odcinkach. Na wlocie w opuszczona prawodpodobnie osade nazwana na czesc jakiegos miejscowego bohatera Dokoze jest fajny spadek, ladny skok mi tam wychodzi - czesciowo nie planowany, czesciowo odruchowy, ale jednak prosta juz byla, wiec bezpiecznie a i zabawnie calkiem. Juz po chwili dojezdzam na parking za wysypiskiem smieci (tak, bo po drodze bylo wysypisko smieci) z widokiem na Stalingrad, morze i w ogole Chorwacje. Siadam na laweczce i czekam czy sie pojawia moi kompani... czekam, czekam, czekam, zaczynaja mi sie pojawiac mysli ze trzeba bedzie do nich na gore jechac zeby ich ratowac, bo strasznie ich dlugo nie ma. I jak juz mialem siadac na rower i jechac spowrotem na gore pojawiaja sie wreszcie. 8 minut im dolozylem :) Na podjezdzie dostalem max 4 wiec jestem na plusie. Chwila pogaduch i jedziem dalej. Znow bardzo szybko ich trace, ale nie wiem nawet jak i kiedy, bo nie patrze za siebie, nie ma na to czasu. W kilka chwil dojezdzam do bazy, siadam na foteliku i czekam az przyjade... znow strasznie dlugo. Ponoc pojechali nakrecic finisz przy morzu... ale ja wiem swoje, pewnie znow im z 8 minut dolozylem ;-)
Droga na Veliko Rujno jest taka, ze miejscowi opowiadajac o niej ocieraja czolo sugerujac wielkie zmeczenie - cos w tym jest. Dodatkowo pokazuja ze jedynie czesc wjazdu jest wyasfaltowana. Ta czesc poznalismy w znacznej czesci na pieszej wycieczce. Mnie czesc nie asfaltowa cieszy - kawalek terenu zlapac jest milo. Podjazd startuje w zasadzie juz od drzwi. Na poczatku jade sobie z wysoka kadencja i wysuwam sie na prowadzenie. Podjazd ma srednio ponad 11% nachylenia, wiec jest dosc... alpejski ;-) Trzeba przyznac ze kopie ladnie, szczegolnie ze w przeciwienstwie do wiekszosci alpejskich podjazdow jest bardzo pofaldowany. Co chwila sa sekcje znacznie przekraczajace srednia i znacznie ponizej niej. Trafia sie nawet kilka krotkich zjazdow. Do Monte Zoncolana sporo brakuje, bo nie podrywa przedniego kola, nie musze tez zygzakowac po drodze zeby sie poruszac przed siebie. Przez 1/4 trasy jade pierwszy. Po dwoch probach Tomkowi za trzecim podejsciem udaje sie skutecznie mnie wyprzedzic. Potem jade drugi gdzies do 4/5 trasy kiedy to wyprzedza mnie dwukrotnie Darek i zaczyna sie najbardziej stromy ostatni kilometr podjazdu. W tym roku w zasadzie jeszcze nic nie jezdzilem co tez objawia sie gdy tylko trzeba uzyc sily - od razu tetno skacze mi pod miliard i mozg mowi zeby odpuscic. Wrzucilem wiec koronke wyzej na kasecie, zostala jeszcze jedna, ale juz jechalo sie na tyle spokojnie, z wysoka kadencja, ale bez naciskow, bez sily, ze tetno chyba w ogole weszlo w spoczynkowe - szkoda ze nie mam pulsometru, bo ciekawe bylyby wskazania z tego podjazdu. Przez tak spokojna i nie meczaca jazde Darek odstawil mnie o jakies dwa zakrety - co daje z 200 metrow - przy predkosci 7kmh to dosc sporo ;-) Kasete ostatecznie zamknalem, ostatni zakret okazal sie zabojca. Srednia na podjezdzie 7.96 km/h
Dojechalismy do parkingu z widokiem na... zasadniczo nikt nie wiedzial na co. Czym jest Veliko Rujno dowiedzielismy sie poprzedniego wieczoru od cioci wikipedii i wujka gugla, ale czy to co widzielismy przed nami jest juz rownina czy tez nie? Chwile ze soba walczylem, ale ostatecznie sie przemoglem. Zostalo ze 200 metrow podjazdu, moze ze 3 km drogi, jade.
Jako ze tylko ja mialem mtb to jade sam. Droga poczatkowo troche opada, potem idzie w gore, ale bardzo lagodnie. Omija jedno wzgorze, potem kolejne. Srednie nachylenie moze z 4-5% takze jade spokojnie 12-16 km/h Droga o najgorszej nawierzchni dla moich opon - kamienie luzem, czesto sie uslizguja - juz wiem ze na zjezdzie nie bedzie szalenstw, bo trasa nie ma zadnej barierki, nawet z wszedobylskich kamieni a do spadania troche jest. Mijaja 3 kilometru ale Veliko Rujno jak nie bylo tak nie ma, postanawiam jeszcze troche podjechac i tak na 12km zawrocic. Niedaleko od tego limitu ktory sobie wyznaczylem zaczyna sie zjazd o nachyleniu okolo 3-4%, postanawiam kawalek podjechac bo objezdza ostatnie wzgorze na mojej drodze, licze ze moze prowadzi na wjazd na szczyt, bo ocenialismy z dolu, ze ten szczyt to pewnie Veliko Rujno. Okazalo sie ze nie, ten zjazd to zjazd na Veliko Rujno ktore znajduje sie za tym szczytem. Rowninka polozona pomiedzy gorami. Na oko ze 2 km szeroka i moze z 8 dluga, lekko opadajaca w kierunku na polnocny wschod.
Na Veliko Rujno wita mnie dzwiek chorwackiego disko plynacy z zabudowan przy ktorych stoja jakies miejscowe dresiki tuningujace przedziwne automobile ktorymi zapewne sie poruszaja po rowninie. Jade dalej pod czujnym okiem miejscowych. Dojezdzam do skrzyzowania, przy nim stoja jacys ludzie. Nie chcialem z nimi kontaktu ale w miejscu obok ktorego stali jest drogowskaz ktory chce zobaczyc koniecznie, bo skad mam wiedziec ze to juz Veliko Rujno? Okazalo sie ze
a) jestem na Veliko Rujno!
b) zainteresowani miejscowi postanowili sie ze mna zaznajomic
Starszy pan z poteznym brzuchem zapytal po chorwacku o cos. Powiedzialem ze nie rozumiem na co ten pokiwal ze zrozumieniem glowa i innymi slowami, dodajac na migi o co mu sie rozchodzi zapytal czy cala droge podjezdzalem na rowerze czy tez musialem prowadzic. Odpowiedzialem ze cala droge jechalem na rowerze co spotkalo sie z ogolna aprobata miejscowej ludnosci i gestami gratulacji. Zapytalem czy daleko jest do kosciolka na ktory wskazywal drogowskaz. Zrozumialem ze dosc daleko, bo cerkiew (a nie kosciolek!) jest mniej wiecej po srodku wielkiej rowniny, a ta jak sama nazwa wskazuje jest wielka. Podjechalem kawalek w strone tejze cerkwii ale ostatecznie nie dojechalem do niej. Mysle ze ja widzialem, ale tez nie mam pewnosci, jak z Veliko Rujno, do ostatniej chwili nie wiedzialem ze trafilem. Tak tez moze przejechalem obok cerkwii a nie zanotowalem tego, myslac ze to budynek widoczny w oddali.
Nie chcialem siedziec tez na rowninie za dlugo, bo chlopaki pewnie sie nudzili na parkingu, trzeba bylo wiec w miare szybko wracac, szczegolnie ze dojazd zapewne chwilke mi zajal biorac pod uwage ze byl ze 3 km dluzszy niz powinien. Ostetecznie wracam wiec. Krotki podjazd dookola szczytu i zaczyna sie zjazd z niewielkim nachyleniem. Jade spokojnie. Jak wspomnialem podloze jest kamieniste. Niewielkie kamienie luzem to cos na czym jade nawet hamujac, a za zakretach niekoniecznie zmieniam kierunek jazdy. Poczatkowo predkosc staralem sie trzymac w okolicach 40-45 km/h ale stwierdzam ze jest to zbyt niebezpieczne. Zatrzymuja sie za szczytem zeby wyjsc na taki gorski cypelek wystawiony kawalek poza zbocze. Miejsce to oferuje na prawde znakomity widok, chyba najlepszy z calej wyprawy. Widocznosc jest niesamowicie duza, pomimo moich dioptrii i tego ze mam okulary w ktorych w ogole nie widze ale za to trzymaja sie nosa widze zatoke, wyspe za zatoka, kolejna zatoke i kaaaaawal kolejnego ladu. Miejscami nawet wydaje mi sie ze widze morze. Z gory macham chlopakom siedzacym na parkingu, zeby dac im znac ze wracam i moga sie juz zbierac. Odmachuja mi, ale tego juz nie widze, widze tylko ze tam sa jakies punkciki, zapewne oni. Dalszy zjazd o jakies 10 km/h wolniej, staram sie nie przekraczac 35 km/h bo droga kreta a nawierzchnia nie mogla byc mniej trafiona dla mnie. Na jednym z zakretow mimo to omal nie wypadam z drogi, bo nie moge skrecic tylko jade po, a wlasciwie razem z kamyczkami na kolejny pas. Na szczescie przy brzegu drogi jest lita skala ktory ma jakas tam przyczepnosc, a przede wszystkim nie odjezdza razem ze mna. Od tego momentu wszystkie zakrety dodatkowo wyhamowuje, nieraz i do 20 kmh.
Na parkingu jestem dosc szybko, okazalo sie ze moj zjazd byl filmowany, ale byc moze wcale mnie tam nie widac, bo bylem na prawde daleko. Zaczynamy zjazd asfaltem. Poczatek jest na prawde ekstremalny. Zakret na ktorym zamknalem kasete przeraza pochyloscia, jade zaciskajac hamulce i przesuwam tylen nad tylne kolo zeby nie przekrecic sie wokol przedniego kola. Strach tak startowac. Jednak tuz po chwili nachylenie maleje, zakret sie konczy a ja oswajam sie z mysla ze moze byc szybko jesli tylko sie odwaze. Droga jest bardzo kreta, ale sa to zakrety o niewielkim promieniu. Przyklejona do zbocza co sprawia, ze nie widac jaki jest promien skretu i gdzie konczy sie zakret. Nie widac w ogole co czeka na mnie za zakretem, jedynie z krawedzi zakretow widze kolejne zakrety i na tej podstawie wiem ze nic na mnie nie jedzie, musze sie tylko zmiescic w drodze. Przyspieszam wiec, wcale nie pedalujac ani nie przyjmujac sylwetki aerodynamicznej, po prostu puszczam hamulce. Bardzo szybko robi sie 40-50-60-70... 70 to juz na tyle duza predkosc ze po prostu zaciskam przed zakretami hamulce zeby sie dalej nie rozpedzac, nie patrze nawet na licznik, bo nie ma na to czasu, ale co zerkne to jest conajmniej 50. W mojej ocenie kawalek drogi po tym ostatnim zboczu gory pozwala osiagnac spokojnie 90 i wiecej km/h tylko wymaga znajomosci trasy. Jak sie okazalo asfalt jest bardzo dobry, zakrety wcale nie takie ostre i wystarczyloby ze 2 razy je przejechac zeby bez hamowania probowac.
Dalsza czesc zjazdu ma mniejsze nachylenie, czesto dokrecam ale tez nadal czesto korzystam z hamulcow. Predkosc szczegolnie na zakretach nadal potrafi drastycznie szybko rosnac. Betonowe zakrety na ktorych beton jest karbowany nie sa jednak miejscem gdzie chcialoby sie przeyspieszac, dlatego tam akurat wole hamowac i potem dokrecac na slabiej spadajacych odcinkach. Na wlocie w opuszczona prawodpodobnie osade nazwana na czesc jakiegos miejscowego bohatera Dokoze jest fajny spadek, ladny skok mi tam wychodzi - czesciowo nie planowany, czesciowo odruchowy, ale jednak prosta juz byla, wiec bezpiecznie a i zabawnie calkiem. Juz po chwili dojezdzam na parking za wysypiskiem smieci (tak, bo po drodze bylo wysypisko smieci) z widokiem na Stalingrad, morze i w ogole Chorwacje. Siadam na laweczce i czekam czy sie pojawia moi kompani... czekam, czekam, czekam, zaczynaja mi sie pojawiac mysli ze trzeba bedzie do nich na gore jechac zeby ich ratowac, bo strasznie ich dlugo nie ma. I jak juz mialem siadac na rower i jechac spowrotem na gore pojawiaja sie wreszcie. 8 minut im dolozylem :) Na podjezdzie dostalem max 4 wiec jestem na plusie. Chwila pogaduch i jedziem dalej. Znow bardzo szybko ich trace, ale nie wiem nawet jak i kiedy, bo nie patrze za siebie, nie ma na to czasu. W kilka chwil dojezdzam do bazy, siadam na foteliku i czekam az przyjade... znow strasznie dlugo. Ponoc pojechali nakrecic finisz przy morzu... ale ja wiem swoje, pewnie znow im z 8 minut dolozylem ;-)
Wspinaczka w PN Velika Paklenica
Piątek, 4 maja 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: nie sam
Km: | 13.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:50 | km/h: | 16.55 |
Pr. maks.: | 48.81 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 202m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dojazd na wspinaczke. Opisze wiec pod tym wpisem wszelkie wspinaczkowe i wedrowne dni pobytu w Chorwacji. Ale to jeszcze nie dzis ;-)
Wakacje w Chorwacji
Środa, 2 maja 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 100.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:11 | km/h: | 31.41 |
Pr. maks.: | 60.11 | Temperatura: | 26.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 737m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
O ile podczas pierwszej jazdy po Chorwacji stwierdzenie ze ten kraj to raj stalo sie bardzo odlegle, to dzis na prawde mozna bylo poczuc sie jak w raju.
Trasa choc w zalozeniu miala byc chyba sentymentalna wycieczka Tomka okazala sie najlepszym (za wiele to ich nie bylo) wyjazdem tej wycieczki i w ogole jednym z lepszych w ogole. Celem Karlobag, mnie tez ta nazwa nic nie mowi, dopiero teraz sprawdzam gdziez to bylismy. W kazdym razie trase zaplanowalismy wlasciwie idealnie. Wyjazd tak, ze slonce swiecilo w plecy i sami sobie robilismy cien! Rece i twarz w cieniu, jest dobrze. Tempo ustalal Tomek i robil to wybornie. Choc ja jadac na koncu mialem za zadanie robic zdjecia z trasy, bo bylo dosc trudne, bo lapalem wtedy plecy i musialem gonic. To jednak tempo bylo na tyle dobre, ze dawalem rade dogonic i odpoczac spokojnie na kole kolegow.
Trasa wzdluz wybrzeza obfitowala w przeswietne widoki. Chorwackie wybrzeze jest przeswietne. Caly czas widoczna byla wyspa Pag po przeciwnej stronie zatoki. Jej biel/szarosc i calkowicie pustynny krajobraz tylko utwierdzal nas w przekonaniu, ze to na pewno tam polegli wszyscy Chorwaccy rowerzysci, a ta biel to biel ich wysuszonych kosci. Na wodach zatoczki co jakis czas widoczne byly zaburzajace spokojna wode kuterki. Ciekawym widokiem byla tez niewatpliwie wysepka z krzyzem. Wysepka o powierzchni kilkudziesieciu metrow ;-)
Droga byla lakko pofalowana, z jednym punktem kulminacyjnym. Nie mial duzego przewyzszenia ani nachylenie nie bylo duze, ale to wlasciwie dzialalo na jego korzysc. Nie bylo ciezko podjechac, a zjazd byl dosc dlugi i oczywiscie przyjemnie szybki i orzezwiajacy. I tak z gorki bylo az do celu.
W Karlobagu popas na betonowej plazy. Bylo piwo, kola i jablka :) Mielismy w planach kapiel w morzu, mialem recznik i kapielowki, ale ostatecznie za wiele to sie nie pomoczylismy. Zreszta nie my jedni. Opalanie bylo glownie w cieniu. To co na sloncu doklanie odliczalem czas.
Niestety nadszedl jednak koniec tego odpoczynku. Zreszta w cieniu (sztucznym od daszku knajpki gdzie zasiadalismy) robilo sie chlodno (dziwne stwierdzenie, ale moze dlatego ze jak to pisze to jest w Polsce zimno). W kazdym razie plan na powrot zakladal nagranie zjazdu z wzniesienia. Calkiem sie udalo. Przy okazji sie rozkrecilem i spora czesc powrotu to ja jechalem pierwszy rozbijajac wiatr tak ze pozostali mogli nie pedalowac. Sie troche zmeczylem takim powrotem, ale dystans i plan dnia idealny przez co to bylo takie wspaniale, dajace radosc zmeczenie.
Wreszcie troche odpoczynku w te wakacje :)
Trasa choc w zalozeniu miala byc chyba sentymentalna wycieczka Tomka okazala sie najlepszym (za wiele to ich nie bylo) wyjazdem tej wycieczki i w ogole jednym z lepszych w ogole. Celem Karlobag, mnie tez ta nazwa nic nie mowi, dopiero teraz sprawdzam gdziez to bylismy. W kazdym razie trase zaplanowalismy wlasciwie idealnie. Wyjazd tak, ze slonce swiecilo w plecy i sami sobie robilismy cien! Rece i twarz w cieniu, jest dobrze. Tempo ustalal Tomek i robil to wybornie. Choc ja jadac na koncu mialem za zadanie robic zdjecia z trasy, bo bylo dosc trudne, bo lapalem wtedy plecy i musialem gonic. To jednak tempo bylo na tyle dobre, ze dawalem rade dogonic i odpoczac spokojnie na kole kolegow.
Trasa wzdluz wybrzeza obfitowala w przeswietne widoki. Chorwackie wybrzeze jest przeswietne. Caly czas widoczna byla wyspa Pag po przeciwnej stronie zatoki. Jej biel/szarosc i calkowicie pustynny krajobraz tylko utwierdzal nas w przekonaniu, ze to na pewno tam polegli wszyscy Chorwaccy rowerzysci, a ta biel to biel ich wysuszonych kosci. Na wodach zatoczki co jakis czas widoczne byly zaburzajace spokojna wode kuterki. Ciekawym widokiem byla tez niewatpliwie wysepka z krzyzem. Wysepka o powierzchni kilkudziesieciu metrow ;-)
Droga byla lakko pofalowana, z jednym punktem kulminacyjnym. Nie mial duzego przewyzszenia ani nachylenie nie bylo duze, ale to wlasciwie dzialalo na jego korzysc. Nie bylo ciezko podjechac, a zjazd byl dosc dlugi i oczywiscie przyjemnie szybki i orzezwiajacy. I tak z gorki bylo az do celu.
W Karlobagu popas na betonowej plazy. Bylo piwo, kola i jablka :) Mielismy w planach kapiel w morzu, mialem recznik i kapielowki, ale ostatecznie za wiele to sie nie pomoczylismy. Zreszta nie my jedni. Opalanie bylo glownie w cieniu. To co na sloncu doklanie odliczalem czas.
Niestety nadszedl jednak koniec tego odpoczynku. Zreszta w cieniu (sztucznym od daszku knajpki gdzie zasiadalismy) robilo sie chlodno (dziwne stwierdzenie, ale moze dlatego ze jak to pisze to jest w Polsce zimno). W kazdym razie plan na powrot zakladal nagranie zjazdu z wzniesienia. Calkiem sie udalo. Przy okazji sie rozkrecilem i spora czesc powrotu to ja jechalem pierwszy rozbijajac wiatr tak ze pozostali mogli nie pedalowac. Sie troche zmeczylem takim powrotem, ale dystans i plan dnia idealny przez co to bylo takie wspaniale, dajace radosc zmeczenie.
Wreszcie troche odpoczynku w te wakacje :)
W kraju kamieni i krzakow
Sobota, 28 kwietnia 2012 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: 100 and more, opis: nie sam
Km: | 122.96 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:52 | km/h: | 25.27 |
Pr. maks.: | 65.10 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 957m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Chorwacja miala byc magiczna kraina pieknych plaz, blekitnej wody, strzelistych gor, wspaniale zielonej roslinnosci srodziemnomorskiej - w dwoch slowach - wakacyjny raj. Stad pomysl zeby przejechac sie do tego kraju krecil mi sie po glowie od dawna. Pierwotnie miala to byc oczywiscie wyprawa pod sakwami. Teraz wyjazd zaplanowany pod katem wspinania sie i rowerowania, z naciskiem na to pierwsze.
Wyjazd po pracy i calonocna jazda na zmiany. Na miejscu kwaterujemy sie w okolicach godziny 7mej. Chlopaki (Darek i Tomek) chca spac, odpoczywac i takie tam, ale ja jak juz sie obudze to nie ma opcji zebym spal. Troche polezalem, wzialem prysznic i krzatajac sie tak ich musialem wkurzyc ze sie zabrali i wyruszylismy na trase, na podboj raju!
Pierwsze nabrzezne kilometry ida super. Jade sporo prowadzac, bo zadnych skrzyzowan, a jedzie mi sie lekko i przyjemnie. Jak docieramy do mostu nad ciesnina jakowas to strzelamy sobie kilka fotek i wkraczamy w glab ladu - w zasadzie polwyspu czy wyspy, aaaale. Tutaj przestaje byc jakkolwiek ciekawie. Kamienie otaczaja nas ze wszystkich stron. Robi sie plasko, a raczej pagorkowato, ale wiekszych wzniesien nie widac, po prostu faldki. Do tego zero drzew, jedynie wszedobylskie krzaki.
Tak sobie jedziemy az docieramy do celu na dzis - miejscowosci Zadar. Tam glowna atrakcja jest oczywiscie linia brzegowa. Objezdzamy cale miasto droga idaca wzdluz brzegu. Walimy pod prad, bo droga jednokierunkowa a nam sie wjechalo od tej podpradnej strony. Kulminacja jest na promenadzie, gdzie nagrywamy filmik z tego jak sie na niej lansujemy. Chwile lezymy tez na jej wysunietym w morze punkcie, lapiemy promienie sloneczne na gole klaty. Na klaty z tej prostej przyczyny, ze juz wjezdzajac na promenade zdalismy sobie sprawe, ze skora naszych ramion przybrala rozowiutka barwe - bedzie bolalo. A skoro i tak bedzie bolalo to dlaczego i na klate nie wziasc troche? Przez cala droge mam wrazenie ze ludzie dziwnie nam sie przygladaja - jakby rowerzystow nie widzieli. Na promenadzie ktos nam nawet robi zdjecie, bardzo dyskretnie kierujac w nas swojego iPada. Lans na promenadzie i jedziemy dalej. Szkoda tylko ze przez stare miasto Zadaru nie przejechalismy, ale nic, bedzie powod zeby wrocic.
Droga powrotna to chwilami droga przez meke. Podjalem bardzo zla decyzje oszczedzania napoju podczas jazdy na Zadar. Teraz dosc szybko zaczalem odczuwac pragnienie. Pilem, ale co to za picie jak sie jedzie jak na patelni. Slonce prazy, skora popalona juz. A cien? Jaki cien, jedynie ze 2 kilometry byly drogi przez las gdzie troszeczke cienia bylo. Po drodze trafiamy na sklep gdzie udaje sie zdobyc napoje, ale ja bidony wysuszam w tempie ekspresowym i znow potrzebuje. W kolejnych sklepach nie ma mozliwosci platnosci karta a kun nie mamy. Schne przez co kazdy podjazd mnie masakruje. Te nieodczuwalne pagorki sprawiaja ze musze oddychac a wraz z kazdym wydechem czuje jak wylatuje ze mnie para wodna... Moja cenna para wodna! Ostatecznie jakos docieramy do naszego Starigradu (zwanego Stalingradem) gdzie mam pare minut straty, ale biorac pod uwage opony 2.25, temperature o ladnych kilka stopni wyzsza od zapowiadanej, uschniecie na sloncu i pierwszy taki dystans w tym roku - i tak jest zajebiscie.
Wniosek po tym dniu jest taki, ze nawet raj moze okazac sie pieklem jak sie czlowiek o to postara ;-)
Wyjazd po pracy i calonocna jazda na zmiany. Na miejscu kwaterujemy sie w okolicach godziny 7mej. Chlopaki (Darek i Tomek) chca spac, odpoczywac i takie tam, ale ja jak juz sie obudze to nie ma opcji zebym spal. Troche polezalem, wzialem prysznic i krzatajac sie tak ich musialem wkurzyc ze sie zabrali i wyruszylismy na trase, na podboj raju!
Pierwsze nabrzezne kilometry ida super. Jade sporo prowadzac, bo zadnych skrzyzowan, a jedzie mi sie lekko i przyjemnie. Jak docieramy do mostu nad ciesnina jakowas to strzelamy sobie kilka fotek i wkraczamy w glab ladu - w zasadzie polwyspu czy wyspy, aaaale. Tutaj przestaje byc jakkolwiek ciekawie. Kamienie otaczaja nas ze wszystkich stron. Robi sie plasko, a raczej pagorkowato, ale wiekszych wzniesien nie widac, po prostu faldki. Do tego zero drzew, jedynie wszedobylskie krzaki.
Tak sobie jedziemy az docieramy do celu na dzis - miejscowosci Zadar. Tam glowna atrakcja jest oczywiscie linia brzegowa. Objezdzamy cale miasto droga idaca wzdluz brzegu. Walimy pod prad, bo droga jednokierunkowa a nam sie wjechalo od tej podpradnej strony. Kulminacja jest na promenadzie, gdzie nagrywamy filmik z tego jak sie na niej lansujemy. Chwile lezymy tez na jej wysunietym w morze punkcie, lapiemy promienie sloneczne na gole klaty. Na klaty z tej prostej przyczyny, ze juz wjezdzajac na promenade zdalismy sobie sprawe, ze skora naszych ramion przybrala rozowiutka barwe - bedzie bolalo. A skoro i tak bedzie bolalo to dlaczego i na klate nie wziasc troche? Przez cala droge mam wrazenie ze ludzie dziwnie nam sie przygladaja - jakby rowerzystow nie widzieli. Na promenadzie ktos nam nawet robi zdjecie, bardzo dyskretnie kierujac w nas swojego iPada. Lans na promenadzie i jedziemy dalej. Szkoda tylko ze przez stare miasto Zadaru nie przejechalismy, ale nic, bedzie powod zeby wrocic.
Droga powrotna to chwilami droga przez meke. Podjalem bardzo zla decyzje oszczedzania napoju podczas jazdy na Zadar. Teraz dosc szybko zaczalem odczuwac pragnienie. Pilem, ale co to za picie jak sie jedzie jak na patelni. Slonce prazy, skora popalona juz. A cien? Jaki cien, jedynie ze 2 kilometry byly drogi przez las gdzie troszeczke cienia bylo. Po drodze trafiamy na sklep gdzie udaje sie zdobyc napoje, ale ja bidony wysuszam w tempie ekspresowym i znow potrzebuje. W kolejnych sklepach nie ma mozliwosci platnosci karta a kun nie mamy. Schne przez co kazdy podjazd mnie masakruje. Te nieodczuwalne pagorki sprawiaja ze musze oddychac a wraz z kazdym wydechem czuje jak wylatuje ze mnie para wodna... Moja cenna para wodna! Ostatecznie jakos docieramy do naszego Starigradu (zwanego Stalingradem) gdzie mam pare minut straty, ale biorac pod uwage opony 2.25, temperature o ladnych kilka stopni wyzsza od zapowiadanej, uschniecie na sloncu i pierwszy taki dystans w tym roku - i tak jest zajebiscie.
Wniosek po tym dniu jest taki, ze nawet raj moze okazac sie pieklem jak sie czlowiek o to postara ;-)
JURA2011 - dzień 3 - Bunkry, Sokole Góry, Mały Częstochowski Giewont
Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: | 58.40 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 03:47 | km/h: | 15.44 |
Pr. maks.: | 39.87 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Ze względu na to, że spanie było na trolla, to dzień zaczął się od spakowania namiotu i... kąpieli. Okazało się, że wrzucone 2 zeta puszczało wodę jedynie na 3 minuty - skąpstwo! No ale fajnie się było wykąpać. Szczególnie włosy miło było umyć.
Brat na kempingu odnalazł mapy dobrej jakości i jakiś przewodnik po okolicy. Wszystko sponsorowane przez Urząd Miasta, więc postanowiliśmy sobie przywłaszczyć. Właściwie to ja to zasugerowałem. Po takiej mapce Paweł zaplanował trasę na dzisiaj podczas gdy ja namiot pakowałem i siebie.
Za dnia już go wiele razy widziałem, ale niech ma focię - Zamek Olsztyn.
Ja już doświadczenie w szukaniu bunkrów zdobyłem na wycieczce z Krzychem do Gór Sowich. Na mapie pierdylion bunkrów a nam udało się znaleźć jeden, którego nigdzie nie ma ani na mapie, ani sfotografowanego... wiedziałem, że lekko nie będzie.
Moje podejrzenia tylko potwierdziło przepytanie miejscowych, młode chłopaczki a nie potrafili powiedzieć czy gdzieś w lesie są bunkry. Jeden powiedział, że tuż obok, ponoć w paprociach coś jest... ale to kolega jakis mówił... Nieźle, to nie wróży za dobrze, jeśli nie dzieciaki to kto ma się po bunkrach kręcić?
Tym bardziej zaskoczyło mnie nawoływanie Pawła dochodzące z lasu - a jednak znalazł!
I spenetrował. Chociaż za wiele do penetrowania nie było, bo to taki maluczki bunkierek w porównaniu do tych z Gór Sowich. No ale jednak, bunkier is bunkier.
Drugi bunkier znalazłem ja. Jednak kompas + mapa to całkiem dobre połączenie. Kierując się takimi narzędziami miałem ułatwione zadanie. Trafiłem prawie wprost na dach bunkra. Większy, głębszy, ale także bardziej zarośnięty. Nie bardzo było jak wleźć do środka. Głupia poza specjalnie przyjęta. Cała wyprawa to kolekcja głupich min i poz ^^
Prawdopodobnie jedyne wejście do bunkra. Mimo iż zachęcało do wejścia. To jednak nie odważyliśmy się zejść. Wyprawa rowerowa a nie speleologia ekstremalna.
Jedziemy dalej - Paweł znowu znajduje bunkierek. Taka wieżyczka w której zmieści się jedna osoba z karabinkiem :)
Błądząc wzdłuż okopów trafia na jeszcze jeden bunkier. Ma chłopak nosa. Ale też udzieliła mu się choroba znana mi z Gór Sowich - wszędzie widział bunkry. Biegał po lesie jak szalony i ich wyszukiwał.
Jak już się nabunkrowaliśmy, to pojechaliśmy jeszcze pojeździć po terenie. Paweł chyba chciał przejechać się jeszcze raz ścieżkami, które z Chmielem przejeżdżał w tych rejonach bodaj w zeszłym roku.
Podczas drogi w Sokole Góry Paweł poszedł na wycieczkę pieszą w poszukiwaniu Jaskini na Dupce a ja walczyłem z predatorami :) Nie wiem co to, ale duże było jak mój kciuk.
Tu już w Sokolich Górach. Poznałem wreszcie przesławny zjazd na którym przyspiesza się nawet jak sie hamuje. Muszę przyznać, że chłopaki mają dość bujną wyobraźnię. Spokojnie bym tam zjechał bez sakw. Tak za bardzo się kopałem w piasku. Za duży ciężar na tył a za mały na przód, nie mogłem za bardzo kierować, rower sam wybierał ścieżkę, dlatego panika i jechałem powolutku.
Potem jeszcze Paweł poszedł poszukać jaskini Olsztyńskiej i ponoć ją znalazł, ale nie dało się w nią wejść bez lin i innego sprzętu wspinaczkowego. Ja w tym czasie siedziałem sobie i czekałem na jego sygnał jakby znalazł coś ciekawego.
To już wjazd na Mały Częstochowski Giewont. Gdyby podjazd miał choćby 500 m to Zoncolan byłby przy nim maluśkim pryszczykiem.
Siedząc pod krzyżem na szczycie Giewontu.
Oraz widok w drugą stronę. Świetnie stąd widać Zamek Olsztyn. Mogłbym tak siedzieć i podziwiać cały dzień. Prześwietne widoki.
Do Częstochowy dotarliśmy tak akurat. Zjadłem sobie sałatkę mięsną z Lidla, kupiłem piwko i ciasto na drogę i do pociągu. Na zdjęciu akurat Paweł pałaszuje sałatkę śledziową... ale co tam.
Kilometrów dobiłem ponad 10 jadąc z dworca we Wrocławiu na chatę. W ogólności to bunkry i Giewont były kulminacją dzisiejszego dnia :)
W pociągu spotykam chłopaka z Kluczborka, który podobnie jak ja, kończy właśnie swoje wakacje i przed końcem pojechał przejechać Jurę. Podobnie jak ja, przed Jurą odbył wyprawę życia, ja Alpy, a on - Litwę. Pozdrawiam jeśli trafisz i życzę kolejnych udanych wypraw :) Potem towarzystwo mniej przyjemne, jakiś pijany złodziej alkoholik... no ale jakoś sobie radzę, tyle, że komfortem bym tego nie nazwał. Szkoda, że w pobliżu ostatniego wagonu zawsze muszą się takie menty kręcić...
Pkp nie dało jednak rady popsuć humoru - wyprawa była prześwietna. Do Bydlina, na Smoleń i Giewont będę z pewnością wracał jeszcze wiele razy!
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Ze względu na to, że spanie było na trolla, to dzień zaczął się od spakowania namiotu i... kąpieli. Okazało się, że wrzucone 2 zeta puszczało wodę jedynie na 3 minuty - skąpstwo! No ale fajnie się było wykąpać. Szczególnie włosy miło było umyć.
Brat na kempingu odnalazł mapy dobrej jakości i jakiś przewodnik po okolicy. Wszystko sponsorowane przez Urząd Miasta, więc postanowiliśmy sobie przywłaszczyć. Właściwie to ja to zasugerowałem. Po takiej mapce Paweł zaplanował trasę na dzisiaj podczas gdy ja namiot pakowałem i siebie.
Za dnia już go wiele razy widziałem, ale niech ma focię - Zamek Olsztyn.
Ja już doświadczenie w szukaniu bunkrów zdobyłem na wycieczce z Krzychem do Gór Sowich. Na mapie pierdylion bunkrów a nam udało się znaleźć jeden, którego nigdzie nie ma ani na mapie, ani sfotografowanego... wiedziałem, że lekko nie będzie.
Moje podejrzenia tylko potwierdziło przepytanie miejscowych, młode chłopaczki a nie potrafili powiedzieć czy gdzieś w lesie są bunkry. Jeden powiedział, że tuż obok, ponoć w paprociach coś jest... ale to kolega jakis mówił... Nieźle, to nie wróży za dobrze, jeśli nie dzieciaki to kto ma się po bunkrach kręcić?
Tym bardziej zaskoczyło mnie nawoływanie Pawła dochodzące z lasu - a jednak znalazł!
I spenetrował. Chociaż za wiele do penetrowania nie było, bo to taki maluczki bunkierek w porównaniu do tych z Gór Sowich. No ale jednak, bunkier is bunkier.
Drugi bunkier znalazłem ja. Jednak kompas + mapa to całkiem dobre połączenie. Kierując się takimi narzędziami miałem ułatwione zadanie. Trafiłem prawie wprost na dach bunkra. Większy, głębszy, ale także bardziej zarośnięty. Nie bardzo było jak wleźć do środka. Głupia poza specjalnie przyjęta. Cała wyprawa to kolekcja głupich min i poz ^^
Prawdopodobnie jedyne wejście do bunkra. Mimo iż zachęcało do wejścia. To jednak nie odważyliśmy się zejść. Wyprawa rowerowa a nie speleologia ekstremalna.
Jedziemy dalej - Paweł znowu znajduje bunkierek. Taka wieżyczka w której zmieści się jedna osoba z karabinkiem :)
Błądząc wzdłuż okopów trafia na jeszcze jeden bunkier. Ma chłopak nosa. Ale też udzieliła mu się choroba znana mi z Gór Sowich - wszędzie widział bunkry. Biegał po lesie jak szalony i ich wyszukiwał.
Jak już się nabunkrowaliśmy, to pojechaliśmy jeszcze pojeździć po terenie. Paweł chyba chciał przejechać się jeszcze raz ścieżkami, które z Chmielem przejeżdżał w tych rejonach bodaj w zeszłym roku.
Podczas drogi w Sokole Góry Paweł poszedł na wycieczkę pieszą w poszukiwaniu Jaskini na Dupce a ja walczyłem z predatorami :) Nie wiem co to, ale duże było jak mój kciuk.
Tu już w Sokolich Górach. Poznałem wreszcie przesławny zjazd na którym przyspiesza się nawet jak sie hamuje. Muszę przyznać, że chłopaki mają dość bujną wyobraźnię. Spokojnie bym tam zjechał bez sakw. Tak za bardzo się kopałem w piasku. Za duży ciężar na tył a za mały na przód, nie mogłem za bardzo kierować, rower sam wybierał ścieżkę, dlatego panika i jechałem powolutku.
Potem jeszcze Paweł poszedł poszukać jaskini Olsztyńskiej i ponoć ją znalazł, ale nie dało się w nią wejść bez lin i innego sprzętu wspinaczkowego. Ja w tym czasie siedziałem sobie i czekałem na jego sygnał jakby znalazł coś ciekawego.
To już wjazd na Mały Częstochowski Giewont. Gdyby podjazd miał choćby 500 m to Zoncolan byłby przy nim maluśkim pryszczykiem.
Siedząc pod krzyżem na szczycie Giewontu.
Oraz widok w drugą stronę. Świetnie stąd widać Zamek Olsztyn. Mogłbym tak siedzieć i podziwiać cały dzień. Prześwietne widoki.
Do Częstochowy dotarliśmy tak akurat. Zjadłem sobie sałatkę mięsną z Lidla, kupiłem piwko i ciasto na drogę i do pociągu. Na zdjęciu akurat Paweł pałaszuje sałatkę śledziową... ale co tam.
Kilometrów dobiłem ponad 10 jadąc z dworca we Wrocławiu na chatę. W ogólności to bunkry i Giewont były kulminacją dzisiejszego dnia :)
W pociągu spotykam chłopaka z Kluczborka, który podobnie jak ja, kończy właśnie swoje wakacje i przed końcem pojechał przejechać Jurę. Podobnie jak ja, przed Jurą odbył wyprawę życia, ja Alpy, a on - Litwę. Pozdrawiam jeśli trafisz i życzę kolejnych udanych wypraw :) Potem towarzystwo mniej przyjemne, jakiś pijany złodziej alkoholik... no ale jakoś sobie radzę, tyle, że komfortem bym tego nie nazwał. Szkoda, że w pobliżu ostatniego wagonu zawsze muszą się takie menty kręcić...
Pkp nie dało jednak rady popsuć humoru - wyprawa była prześwietna. Do Bydlina, na Smoleń i Giewont będę z pewnością wracał jeszcze wiele razy!
JURA2011 - dzień 2 - Smoleń, Ogrodzieniec, Olsztyn
Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: | 88.59 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 06:09 | km/h: | 14.40 |
Pr. maks.: | 62.20 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Trocheśmy się wczoraj zasiedzieli... dlatego rano nie było wcale łatwo wstać. Gdy już się udało, było po 9tej. W nocy totalnie zmieniła się pogoda. Z ponad 30 stopniowego upału zrobiło się na mniej niż 20 celsjuszy. Poranek był zaprawdę chłodny, ale przynajmniej mieliśmy co zjeść i wypić na śniadanie. Kiełbasy rzucone wczoraj na ruszt i bułki.
Bydlińskie morze, nad którym spędziliśmy ubiegłego wieczora troszkę czasu i znad którego ciągle bryza powiewała.
I samo miejsce wczorajszych walk z morzem ;-)
Ponieważ dotarliśmy do Bydlina po ciemku, to nie widzieliśmy jeszcze jego zameczku. Po drodze na zamek kościółek, z podobnych materiałów budowany co zameczki, całkiem klimatyczny. Pewnie też nadałby sie na twierdze w razie potrzeby.
O drogę do ruinek pytamy jedną panią. Wskazuje ją bez problemu przy czym opowiada, że teraz to faktycznie ruinki bo od paru lat zameczek jest strasznie zaniedbany. Ciekawe więc jak wyglądał gdy nie był zaniedbany. Szkoda, że nie ma przy nim ani jednej wieżyczki.
Zrujnowany czy nie, w środku wygląda jakby ktoś w nim miał ukrytą hodowlę mariana. Swoją drogą jak tak wbiliśmy z Pawłem na zameczek to w pewnym momencie rzuciłem hasłem, że zamek wygląda jak miejsce walki Betonowego Andrzeja z Molibdenowym Mateuszem - Paweł miał dokładnie to samo skojarzenie, toż to plan zdjęciowy do Sarniego Żniwa! Ciekawe, będę musiał w wolnym czasie poszukać o tym informacji, bo nie da mi to spokoju ;-)
Gdzie jest Wally?
Dalej trafiamy na miejsca bojów i walk za czasów drugiej wojny światowej.
A Gminie Pilica należy się wyróżnienie za doprowadzenie ścieżek pieszych i rowerowych do wyśmienitego stanu. Nie brakuje także takich oto konstrukcji zupełnie w środku lasu, oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji o spory kawałek. Tamte fragmenty żółtego, niebieskiego i czarnego szlaku były na prawdę niezłe. Choć może gdyby w nocy nie padało, to przez piasek kląłbym na nie ;-)
Pod drodze objawieniem była ta oto skałka. Wreszcie wyjechaliśmy z lasu więc udało się ją wypatrzyć... no dobra, szlak obok niej przechodził. Szczęśliwie była mało pogodna niedziela, dlatego przy skałce nie było archeologów (a ich opuszczone stanowiska widzieliśmy) ani turystów.
Skałka poza tym, że była skałką, miała wejście na szczyt swój, a także kilka jaskiń. Właśnie w jednej z nich były prowadzone prace archeologiczne (znaczy były w tygodniu, dzisiaj nikogo tam nie było)
Największa sala jaskini A i widoczne przejście do jej innej sali. Niestaty wejście dalej bez lin było dość ryzykowne. Właściwie wszedłbym bez problemu, ale jak bym potem wylazł?
Gdzie jest Wally?
W drodze na szczyt znaleźliśmy niepozorne wejście do jaskini. Mimo dość trudnego dostępu do wejścia trzeba było obadać co się tam kryje.
Wbijamy! Wziąłem ze sobą światło rowerowe, także byłem przygotowany. W środku ciasne przejścia do tego ślisko strasznie. Dno pokryte kaką demona, tak, że kleiło się i mlaskało przy stąpnięciu. Ogólnie wyszedłem cały oblepiony mazią.
W eksploracji jaskini udział wzięli:
Grotołaz Paweł.
I grotołaz Adam.
Po jaskini wbiliśmy na szczyt skałki. Przechodziło się wąskim przesmyczkiem pomiędzy dwoma wapiennymi skałkami. Zdjęcia ze szczytu nie będzie, bo kijowo wychodziły zdjęcia przez drzewka rosnące na szczycie. Nie zasłaniały za bardzo widoków, które wcale niezłe były, ale skutecznie psuły zdjęcia ;-)
Stamtąd już dość szybko dotarliśmy na zamek Smoleń. Mój ukochany zameczek :D
Oczywiście jako znawca Smolenia poprowadziłem nas na górny zamek, gdzie mógłbym siedzieć godzinami i podziwiać okolicę.
Widok w drugą stronę. Ja powinienem zostać alpinistą ^^ uwielbiam takie miejsca.
Z górnego zamku doskonale było widać dolny, na którym zaparkowane stały nasze alamaniowe rumaki. Sprzęt wpadający w oko, także wypadało rzucić okiem od czasu do czasu.
Górny zamek trochę ciasny jest i przez trudność dostępu i samego znalezienia wejścia - zarośnięty i żadziej odwiedzany niż średni i niski. Bo warto dodać, że zamek Smoleń jest dość specyficzny, bo 3 poziomowy, składa się z zamku dolnego, średniego i górnego.
Niestety panorama znowu mi nie wyszła. Trzeba zainwestować w statyw jakiś podróżniczy i go ze sobą tachać, albo chociaż opracować jakiś lepsiejszy sposób na przygotowanie panoramek.
Odległość od krawędzi jest wprost proporcjonalna do czasu spadania na dół... tutaj było już na prawdę wysoko i droga do pokonania w pionie byłaby nielicha :)
Obowiązkowo trzeba też było zrobić chociaż jedną fotkę w wieży. Szkoda, że na jej szczyt nie da się wejść za bardzo, ale na dole też jest fajna. Można sobie wyobrazić co to było jak robiła za więzienie. Przesiedzieć tak cały dzień... brrrrr.. Dno to wapienna skała. Zamek Smoleń to przykład budownictwa w idealnej harmonii z otoczeniem.
Studnia na średnim zamku. Dość głęboka ;-)
Na koniec jeszcze chciałem pamiątkową fotkę na bramie. Niestety nasze przejście po górnym zamku zaobserwowali jacyś inni turyści i postanowili iść naszym śladem. Poniszczyli mi fotkę, ale co tam - Smoleń i tak jest mój!
Od Smolenia zaczęły się coraz fajniejsze ścieżki. Tempo też zaczęło wzrastać.
Do Podzamcza, gdzie znajduje się zamek Ogrodzieniec dotarliśmy w okolicach 16, późno, a do zwiedzania sporo. Na zamek wbiliśmy od tyłu, szlakiem pieszym, przejeżdżając przez plac budowy, ale cicho, bo pan cieć opierdziel dostanie że nas przepuścił.
Właśnie od tej strony dotaliśmy. Prosto z lasu wyjechaliśmy. Ten zamek to zdecydowanie największa kupa kaluli wśród wszystkich zameczków z kategorii Orle Gniazda. Szkoda, że tyle na nim turystów, bo psują zdecydowanie przyjemność z gonitw po kamyczkach i wspinaczki na ścianki.
Zapłaciliśmy po 5 zeta za podstawowy program, bez muzeów i sal tortur i mogliśmy się cieszyć zwiedzaniem. Z toporkiem w tle :)
Wejście na toporek dało ciekawą perspektywę. Fajny ten zameczek.
Tylko ludzi masa.
Przez co poruszanie się po nim nie jest wcale takie łatwe.
Skałki w okolicach zamku oblegane były przez wspinaczy.
Szkoda, że nie wszystkie wieże można odwiedzić.
Tak, żeby robić to zdjęci zrobiłem mostek xD Humor mi dopisywał.
Dalej szlak znów przypominał autostradę. Jednak piasek co jakiś czas się pojawiał i mocno dawał we znaki.
Strzelam, ze to kościół pw Św Idziego. Gdzieś pod drodze sprawdzaliśmy pod takim trasę.
Lipne zdjęcie lipnego zamku Morsko. Pawłowi akurat upadał rower, dlatego w takiej pozycji został uchwycony.
Rakietowo docieramy na zamek Bobolice. Pięknie go odremontowali trzeba przyznać. Akuratnio odbywało się w okolicy jakoweś wesele i maaaasa ludu była, także tylko szybka focia pod i jedziem dalej.
Taka właśnie focia :) Czego to nie zrobią dla turystów. Fajnie że go odremontowali, ale ludzi była taka chmara, ze z rowerem ciężko było się poruszać. Prawie jak na Ogrodzieńcu, z którego ciężko było nam wyjść, bo się z wieczora ludzie zaczęli schodzić na zamek...
Na zamek Mirów niestety nie przeszliśmy pieszym szlakiem. Znaczy biorąc pod uwagę liczbę ludzi jaką i na nim można było zobaczyć, to jednak dobrze, że pojechaliśmy ten kilometr asfaltem.
Zamek w całej swej okazałości ;-) No dobra, tak sobie postanowiłem go konturowo chwycić. Piękne światło do zdjęć było. Ciągle na tych wyjazdach żałuję, że nie zabrałem ze sobą porządnego aparatu. Muszę wreszcie kiedyś podjąć tą męską decyzję i zrezygnować z ubrań, jedzenia, części a zamiast tego zabrać aparat ze statywem.
Na Mirów dostaliśmy się backdoorem ^^
I zwiedzaliśmy coś, gdzie już na pewno niewiele osób dociera ;-) Dobrze, że niedziela, nikt nie krzyczał, nie groził, bo nikogo nie było i się bez konsekwencji obyło.
HA! Mirów jak za dawnych lat, kiedy jeszcze dało się na niego wejść. Znowu się udało!
Z zewnątrz możnaby go pomylić z niemodyfikowaną skałą. Ale w sumie to w nim piękne.
Słońce już nisko, słońce zachodzi. Od tego momentu szukamy noclegu.
Tylko jak tutaj szukać noclegu jak nawet szlaku nie potrafimy się trzymać, bo nic nie widać? W ogólności jesteśmy paręnaście kilometrów od Olsztyna. Po drodze jest tylko ruina (którą nawet ruiną ciężko nazwać, to raczej ślad fundamentów) zwana Ostrężyna czy tam Ostrężnik. Pod tą ruiną jest co prawda fajna jaskinia, no ale...
Przez jakiś czas szukamy miejsca na dziki namiot, by ostatecznie spotkać człowieka na koniu. Pytamy się go o dojazd do Olsztyna, wskazuje nam drogę z zadziwiającą dokładnością. Tak gdzie mówił, że będzie około 3 km było 3km +-10m według licznika sigmy. Tam gdzie mówił, że 2 km, też praktycznie dokładnie tyle było. Z drobnymi problemami, ale night ride idzie i trafiamy do Olsztyna. Tam mamy obcykane pola namiotowe, bo obaj już spaliśmy tam pod namiotem. Trafiamy na ul. Polną 47 jak się nie mylę. Jesteśmy oczywiście jedynymi gośćmi co mnie wcale nie dziwi. Są fotokomórki, więc w ich świetle rozbijam namiot. Kąpiel na monete 2zł. Więc przed snem minimum higieny w umywalce i... wyjście na nocny zamek. W dzień trzeba za zwiedzanie płacić, ale w nocy i poza sezonem jest ono darmowe, bo po prostu nikt bramy nie pilnuje. W zasadzie możnaby też wejśc od tyłu, ale po co?
Staram się zrobić kilka nocnych zdjęć, od którym staję się powoli specjalistą.
Widok z zamku na pobliski Olsztyn i nieco bardziej odległą Częstochowę. Niezłą łunę na niebie robi, jakby się paliło :) Te linie na dole to czołówki. Na zamku sporo ludzi po nocy się kręciło, szczególnie, że w miasteczku był jakiś koncert tego wieczoru.
I jeszcze raz zamek.
Po zwiedzaniu idziemy w kimę. Pole mięciutkie jak łóżeczko. Równe, bez szyszek i gałęzi. Nadal czuję kamień na nerce po pierwszym noclegu, co sprawia, że ten wydaje się na prawdę rewelacyjny... Cena -10zł na osobę, nie jest źle, szkoda, ze kąpiel nie jest wliczona.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Trocheśmy się wczoraj zasiedzieli... dlatego rano nie było wcale łatwo wstać. Gdy już się udało, było po 9tej. W nocy totalnie zmieniła się pogoda. Z ponad 30 stopniowego upału zrobiło się na mniej niż 20 celsjuszy. Poranek był zaprawdę chłodny, ale przynajmniej mieliśmy co zjeść i wypić na śniadanie. Kiełbasy rzucone wczoraj na ruszt i bułki.
Bydlińskie morze, nad którym spędziliśmy ubiegłego wieczora troszkę czasu i znad którego ciągle bryza powiewała.
I samo miejsce wczorajszych walk z morzem ;-)
Ponieważ dotarliśmy do Bydlina po ciemku, to nie widzieliśmy jeszcze jego zameczku. Po drodze na zamek kościółek, z podobnych materiałów budowany co zameczki, całkiem klimatyczny. Pewnie też nadałby sie na twierdze w razie potrzeby.
O drogę do ruinek pytamy jedną panią. Wskazuje ją bez problemu przy czym opowiada, że teraz to faktycznie ruinki bo od paru lat zameczek jest strasznie zaniedbany. Ciekawe więc jak wyglądał gdy nie był zaniedbany. Szkoda, że nie ma przy nim ani jednej wieżyczki.
Zrujnowany czy nie, w środku wygląda jakby ktoś w nim miał ukrytą hodowlę mariana. Swoją drogą jak tak wbiliśmy z Pawłem na zameczek to w pewnym momencie rzuciłem hasłem, że zamek wygląda jak miejsce walki Betonowego Andrzeja z Molibdenowym Mateuszem - Paweł miał dokładnie to samo skojarzenie, toż to plan zdjęciowy do Sarniego Żniwa! Ciekawe, będę musiał w wolnym czasie poszukać o tym informacji, bo nie da mi to spokoju ;-)
Gdzie jest Wally?
Dalej trafiamy na miejsca bojów i walk za czasów drugiej wojny światowej.
A Gminie Pilica należy się wyróżnienie za doprowadzenie ścieżek pieszych i rowerowych do wyśmienitego stanu. Nie brakuje także takich oto konstrukcji zupełnie w środku lasu, oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji o spory kawałek. Tamte fragmenty żółtego, niebieskiego i czarnego szlaku były na prawdę niezłe. Choć może gdyby w nocy nie padało, to przez piasek kląłbym na nie ;-)
Pod drodze objawieniem była ta oto skałka. Wreszcie wyjechaliśmy z lasu więc udało się ją wypatrzyć... no dobra, szlak obok niej przechodził. Szczęśliwie była mało pogodna niedziela, dlatego przy skałce nie było archeologów (a ich opuszczone stanowiska widzieliśmy) ani turystów.
Skałka poza tym, że była skałką, miała wejście na szczyt swój, a także kilka jaskiń. Właśnie w jednej z nich były prowadzone prace archeologiczne (znaczy były w tygodniu, dzisiaj nikogo tam nie było)
Największa sala jaskini A i widoczne przejście do jej innej sali. Niestaty wejście dalej bez lin było dość ryzykowne. Właściwie wszedłbym bez problemu, ale jak bym potem wylazł?
Gdzie jest Wally?
W drodze na szczyt znaleźliśmy niepozorne wejście do jaskini. Mimo dość trudnego dostępu do wejścia trzeba było obadać co się tam kryje.
Wbijamy! Wziąłem ze sobą światło rowerowe, także byłem przygotowany. W środku ciasne przejścia do tego ślisko strasznie. Dno pokryte kaką demona, tak, że kleiło się i mlaskało przy stąpnięciu. Ogólnie wyszedłem cały oblepiony mazią.
W eksploracji jaskini udział wzięli:
Grotołaz Paweł.
I grotołaz Adam.
Po jaskini wbiliśmy na szczyt skałki. Przechodziło się wąskim przesmyczkiem pomiędzy dwoma wapiennymi skałkami. Zdjęcia ze szczytu nie będzie, bo kijowo wychodziły zdjęcia przez drzewka rosnące na szczycie. Nie zasłaniały za bardzo widoków, które wcale niezłe były, ale skutecznie psuły zdjęcia ;-)
Stamtąd już dość szybko dotarliśmy na zamek Smoleń. Mój ukochany zameczek :D
Oczywiście jako znawca Smolenia poprowadziłem nas na górny zamek, gdzie mógłbym siedzieć godzinami i podziwiać okolicę.
Widok w drugą stronę. Ja powinienem zostać alpinistą ^^ uwielbiam takie miejsca.
Z górnego zamku doskonale było widać dolny, na którym zaparkowane stały nasze alamaniowe rumaki. Sprzęt wpadający w oko, także wypadało rzucić okiem od czasu do czasu.
Górny zamek trochę ciasny jest i przez trudność dostępu i samego znalezienia wejścia - zarośnięty i żadziej odwiedzany niż średni i niski. Bo warto dodać, że zamek Smoleń jest dość specyficzny, bo 3 poziomowy, składa się z zamku dolnego, średniego i górnego.
Niestety panorama znowu mi nie wyszła. Trzeba zainwestować w statyw jakiś podróżniczy i go ze sobą tachać, albo chociaż opracować jakiś lepsiejszy sposób na przygotowanie panoramek.
Odległość od krawędzi jest wprost proporcjonalna do czasu spadania na dół... tutaj było już na prawdę wysoko i droga do pokonania w pionie byłaby nielicha :)
Obowiązkowo trzeba też było zrobić chociaż jedną fotkę w wieży. Szkoda, że na jej szczyt nie da się wejść za bardzo, ale na dole też jest fajna. Można sobie wyobrazić co to było jak robiła za więzienie. Przesiedzieć tak cały dzień... brrrrr.. Dno to wapienna skała. Zamek Smoleń to przykład budownictwa w idealnej harmonii z otoczeniem.
Studnia na średnim zamku. Dość głęboka ;-)
Na koniec jeszcze chciałem pamiątkową fotkę na bramie. Niestety nasze przejście po górnym zamku zaobserwowali jacyś inni turyści i postanowili iść naszym śladem. Poniszczyli mi fotkę, ale co tam - Smoleń i tak jest mój!
Od Smolenia zaczęły się coraz fajniejsze ścieżki. Tempo też zaczęło wzrastać.
Do Podzamcza, gdzie znajduje się zamek Ogrodzieniec dotarliśmy w okolicach 16, późno, a do zwiedzania sporo. Na zamek wbiliśmy od tyłu, szlakiem pieszym, przejeżdżając przez plac budowy, ale cicho, bo pan cieć opierdziel dostanie że nas przepuścił.
Właśnie od tej strony dotaliśmy. Prosto z lasu wyjechaliśmy. Ten zamek to zdecydowanie największa kupa kaluli wśród wszystkich zameczków z kategorii Orle Gniazda. Szkoda, że tyle na nim turystów, bo psują zdecydowanie przyjemność z gonitw po kamyczkach i wspinaczki na ścianki.
Zapłaciliśmy po 5 zeta za podstawowy program, bez muzeów i sal tortur i mogliśmy się cieszyć zwiedzaniem. Z toporkiem w tle :)
Wejście na toporek dało ciekawą perspektywę. Fajny ten zameczek.
Tylko ludzi masa.
Przez co poruszanie się po nim nie jest wcale takie łatwe.
Skałki w okolicach zamku oblegane były przez wspinaczy.
Szkoda, że nie wszystkie wieże można odwiedzić.
Tak, żeby robić to zdjęci zrobiłem mostek xD Humor mi dopisywał.
Dalej szlak znów przypominał autostradę. Jednak piasek co jakiś czas się pojawiał i mocno dawał we znaki.
Strzelam, ze to kościół pw Św Idziego. Gdzieś pod drodze sprawdzaliśmy pod takim trasę.
Lipne zdjęcie lipnego zamku Morsko. Pawłowi akurat upadał rower, dlatego w takiej pozycji został uchwycony.
Rakietowo docieramy na zamek Bobolice. Pięknie go odremontowali trzeba przyznać. Akuratnio odbywało się w okolicy jakoweś wesele i maaaasa ludu była, także tylko szybka focia pod i jedziem dalej.
Taka właśnie focia :) Czego to nie zrobią dla turystów. Fajnie że go odremontowali, ale ludzi była taka chmara, ze z rowerem ciężko było się poruszać. Prawie jak na Ogrodzieńcu, z którego ciężko było nam wyjść, bo się z wieczora ludzie zaczęli schodzić na zamek...
Na zamek Mirów niestety nie przeszliśmy pieszym szlakiem. Znaczy biorąc pod uwagę liczbę ludzi jaką i na nim można było zobaczyć, to jednak dobrze, że pojechaliśmy ten kilometr asfaltem.
Zamek w całej swej okazałości ;-) No dobra, tak sobie postanowiłem go konturowo chwycić. Piękne światło do zdjęć było. Ciągle na tych wyjazdach żałuję, że nie zabrałem ze sobą porządnego aparatu. Muszę wreszcie kiedyś podjąć tą męską decyzję i zrezygnować z ubrań, jedzenia, części a zamiast tego zabrać aparat ze statywem.
Na Mirów dostaliśmy się backdoorem ^^
I zwiedzaliśmy coś, gdzie już na pewno niewiele osób dociera ;-) Dobrze, że niedziela, nikt nie krzyczał, nie groził, bo nikogo nie było i się bez konsekwencji obyło.
HA! Mirów jak za dawnych lat, kiedy jeszcze dało się na niego wejść. Znowu się udało!
Z zewnątrz możnaby go pomylić z niemodyfikowaną skałą. Ale w sumie to w nim piękne.
Słońce już nisko, słońce zachodzi. Od tego momentu szukamy noclegu.
Tylko jak tutaj szukać noclegu jak nawet szlaku nie potrafimy się trzymać, bo nic nie widać? W ogólności jesteśmy paręnaście kilometrów od Olsztyna. Po drodze jest tylko ruina (którą nawet ruiną ciężko nazwać, to raczej ślad fundamentów) zwana Ostrężyna czy tam Ostrężnik. Pod tą ruiną jest co prawda fajna jaskinia, no ale...
Przez jakiś czas szukamy miejsca na dziki namiot, by ostatecznie spotkać człowieka na koniu. Pytamy się go o dojazd do Olsztyna, wskazuje nam drogę z zadziwiającą dokładnością. Tak gdzie mówił, że będzie około 3 km było 3km +-10m według licznika sigmy. Tam gdzie mówił, że 2 km, też praktycznie dokładnie tyle było. Z drobnymi problemami, ale night ride idzie i trafiamy do Olsztyna. Tam mamy obcykane pola namiotowe, bo obaj już spaliśmy tam pod namiotem. Trafiamy na ul. Polną 47 jak się nie mylę. Jesteśmy oczywiście jedynymi gośćmi co mnie wcale nie dziwi. Są fotokomórki, więc w ich świetle rozbijam namiot. Kąpiel na monete 2zł. Więc przed snem minimum higieny w umywalce i... wyjście na nocny zamek. W dzień trzeba za zwiedzanie płacić, ale w nocy i poza sezonem jest ono darmowe, bo po prostu nikt bramy nie pilnuje. W zasadzie możnaby też wejśc od tyłu, ale po co?
Staram się zrobić kilka nocnych zdjęć, od którym staję się powoli specjalistą.
Widok z zamku na pobliski Olsztyn i nieco bardziej odległą Częstochowę. Niezłą łunę na niebie robi, jakby się paliło :) Te linie na dole to czołówki. Na zamku sporo ludzi po nocy się kręciło, szczególnie, że w miasteczku był jakiś koncert tego wieczoru.
I jeszcze raz zamek.
Po zwiedzaniu idziemy w kimę. Pole mięciutkie jak łóżeczko. Równe, bez szyszek i gałęzi. Nadal czuję kamień na nerce po pierwszym noclegu, co sprawia, że ten wydaje się na prawdę rewelacyjny... Cena -10zł na osobę, nie jest źle, szkoda, ze kąpiel nie jest wliczona.