Wpisy archiwalne w kategorii
dist: less than 50
Dystans całkowity: | 17601.17 km (w terenie 2404.70 km; 13.66%) |
Czas w ruchu: | 689:43 |
Średnia prędkość: | 22.02 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.60 km/h |
Suma podjazdów: | 14470 m |
Liczba aktywności: | 867 |
Średnio na aktywność: | 20.30 km i 0h 59m |
Więcej statystyk |
Organizacyjnie
Wtorek, 30 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50, opis: piosnka
Km: | 41.68 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 18.25 |
Pr. maks.: | 30.79 | Temperatura: | 21.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 30m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Niestety bywają i takie dni, kiedy jeździ się tylko po to by dojechać tu i tam. Lepsze to niż nic. Pogoda nie rozpieszcza jeśli chodzi o dojeżdżanie w stanie niezapoconym i komfortowym z miejsca na miejsce. Słońce świeci jak szalone, ale jak się tylko wpadnie w zacienione miejsce i dostanie arktycznym podmuchem robi się na prawdę zimno. Pogoda wspaniała na dłuższy i w szczególności dużo szybszy wyjazd - jednak na to nie mogę sobie pozwolić.
Wszystko udaje się załatwić, w tym podpisuję umowę o pracę. Od poniedziałku zaczynamy nową robotę :)
Sponsorem dzisiejszego wpisu jest kapitan Picard :)
A Już niebawem dodam wpisy z wyprawy na Jurę, tylko mi się muszą zdjęcia zuploadować!
Wszystko udaje się załatwić, w tym podpisuję umowę o pracę. Od poniedziałku zaczynamy nową robotę :)
Sponsorem dzisiejszego wpisu jest kapitan Picard :)
A Już niebawem dodam wpisy z wyprawy na Jurę, tylko mi się muszą zdjęcia zuploadować!
Jura2011 - dzień 0 - Krakow Night Ride
Piątek, 26 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, opis: nie sam, trip: Jura
Km: | 29.45 | Km teren: | 2.00 | Czas: | 02:27 | km/h: | 12.02 |
Pr. maks.: | 30.79 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Tuż po powrocie z wyprawy w Alpy dowiedziałem się o tym, że brat planuje wyjazd na jurę. Jura to magiczne miejsce i nigdy nie przepuszczę okazji, żeby znowu sobie pojeździć wśród wapiennych ostańców, jaskiń i zamczysk.
Plan wyprawy znów nie zdążył powstać, jednak brat zakupił mapę a i ja dysponowałem starą mapą zakupioną podczas wycieczki klasowej na Jurę jeszcze z podstawówki. Ogólnie wyjazd miał być według planu brata dzisiaj, ale ja dziś miałem zaplanowaną wizytę w medycynie pracy, nie dałbym więc rady z rana wyjechać, a nawet z południa ;-) Dlatego też plan przeniósł wyjazd na sobotę... żeby ostatecznie pojechać w piątek. Ja wsiadłem w pociąg tuż po wizycie u lekarza, brat nieco później, jako że najpierw jechał z Łodzi do Byczyny, żeby sprzęt skompletować, spotkać mieliśmy się dopiero w Krakowie i stamtąd zacząć naszą wyprawę.
Do Krakowa dotarłem około godziny 19:30. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, bo niestety trafił mi się skład z lokomotywą i wagonami z przedziałami. Także rower ciężko było wprowadzić i wyprowadzić, szczególnie zaopatrzony w sakwy. Wyjechałem prędzej, bo pierwotnie zakładałem, że przyjadę dziś, wysiadając w okolicach Gliwic i trasę do Krakowa pokonam rowerem. W Krakowie miałem też sobie załatwić nocleg u koleżanki... ale jak to zwykle bywa, plany się zmieniły. Miałem trochę czasu w Krakowie, mogłem więc pojeździć po mieście. Ogólnie skończyło się na tym, że pociąg brata złapał jeszcze dodatkowe opóźnienie i miał być dopiero na 22. Siadłem sobie przy jakimś ulicznym grajku - jak nigdy wrzuciłem mu 2 zeta, bo świetny wokal miał, a poza tym siedziałem przy nim słuchając muzyczki przez ponad godzinę. Należało mu się za taki koncert.
Gdy dojechał brat zrobiliśmy jeszcze rundkę wokół rynku z fociami i wyruszyliśmy dalej.

Brama Floriańska. Sporo czasu tam przesiedziałem słuchając duetu flet poprzeczny + klarnet grającego klasykę.

Sukiennice. Przy okazji widać, że Kraków nocą żyje. Prawie jak Nicea, choć Kraków koło północy przycichać zaczął.

Kościół Mariacki? Pewnie tak ;-)

Paweł i jakaś wieża w rynku. Ogólnie to masa obcokrajowców była na rynku, to właściwie jedyna różnica pomiędzy krakowskim a wrocławskim rynkiem. Jednak we Wrocławiu większość stanowią miejscowi/studenci a nie zagramaniczni turyści.

Przepalone, ale nie można mieć wszystkiego...
Okazało się, że brat nie spakował mapy, którą mieliśmy się kierować. Całe szczęście pamiętałem mniej więcej lokalizację punktu startowego szlaku i... miałem ze sobą kompas, który miał mnie prowadzić na poprzedniej wyprawie, kiedy jeszcze w planach miałem część sakwiarską z zahaczeniem Brukseli i Frankfurtu xD Okazało się, że jestem fenomenalnym nawigatorem. Kierując się kompasem, którego nominalna dokładność to (UWAGA!) 15 stopni jechałem wprost na właściwą drogę, co potwierdził jakiś napotkany po drodze gostek na rowerze. Było gdzieś w okolicach północy, może w pół do pierwszej, kiedy zjechaliśmy kawałek z asfaltu na jakiś szlak pieszy prowadzący przez forty krakowskie i wyszukaliśmy łączki... no dobra, to była droga polna, na której rozbiłem namiot. Przydało się doświadczenie zdobyte podczas wyprawy w Alpy w nocnym rozkładaniu namiotu. Bez czołówki to nie tak samo łatwe, ale brat coś tam moim światłem przyświecał i jakoś się udało. Widok na nocny Kraków mieliśmy całkiem niezły, bo rozbiliśmy się na szczycie jakiegoś wzniesienia.
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont
Tuż po powrocie z wyprawy w Alpy dowiedziałem się o tym, że brat planuje wyjazd na jurę. Jura to magiczne miejsce i nigdy nie przepuszczę okazji, żeby znowu sobie pojeździć wśród wapiennych ostańców, jaskiń i zamczysk.
Plan wyprawy znów nie zdążył powstać, jednak brat zakupił mapę a i ja dysponowałem starą mapą zakupioną podczas wycieczki klasowej na Jurę jeszcze z podstawówki. Ogólnie wyjazd miał być według planu brata dzisiaj, ale ja dziś miałem zaplanowaną wizytę w medycynie pracy, nie dałbym więc rady z rana wyjechać, a nawet z południa ;-) Dlatego też plan przeniósł wyjazd na sobotę... żeby ostatecznie pojechać w piątek. Ja wsiadłem w pociąg tuż po wizycie u lekarza, brat nieco później, jako że najpierw jechał z Łodzi do Byczyny, żeby sprzęt skompletować, spotkać mieliśmy się dopiero w Krakowie i stamtąd zacząć naszą wyprawę.
Do Krakowa dotarłem około godziny 19:30. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, bo niestety trafił mi się skład z lokomotywą i wagonami z przedziałami. Także rower ciężko było wprowadzić i wyprowadzić, szczególnie zaopatrzony w sakwy. Wyjechałem prędzej, bo pierwotnie zakładałem, że przyjadę dziś, wysiadając w okolicach Gliwic i trasę do Krakowa pokonam rowerem. W Krakowie miałem też sobie załatwić nocleg u koleżanki... ale jak to zwykle bywa, plany się zmieniły. Miałem trochę czasu w Krakowie, mogłem więc pojeździć po mieście. Ogólnie skończyło się na tym, że pociąg brata złapał jeszcze dodatkowe opóźnienie i miał być dopiero na 22. Siadłem sobie przy jakimś ulicznym grajku - jak nigdy wrzuciłem mu 2 zeta, bo świetny wokal miał, a poza tym siedziałem przy nim słuchając muzyczki przez ponad godzinę. Należało mu się za taki koncert.
Gdy dojechał brat zrobiliśmy jeszcze rundkę wokół rynku z fociami i wyruszyliśmy dalej.
Brama Floriańska. Sporo czasu tam przesiedziałem słuchając duetu flet poprzeczny + klarnet grającego klasykę.
Sukiennice. Przy okazji widać, że Kraków nocą żyje. Prawie jak Nicea, choć Kraków koło północy przycichać zaczął.
Kościół Mariacki? Pewnie tak ;-)
Paweł i jakaś wieża w rynku. Ogólnie to masa obcokrajowców była na rynku, to właściwie jedyna różnica pomiędzy krakowskim a wrocławskim rynkiem. Jednak we Wrocławiu większość stanowią miejscowi/studenci a nie zagramaniczni turyści.
Przepalone, ale nie można mieć wszystkiego...
Okazało się, że brat nie spakował mapy, którą mieliśmy się kierować. Całe szczęście pamiętałem mniej więcej lokalizację punktu startowego szlaku i... miałem ze sobą kompas, który miał mnie prowadzić na poprzedniej wyprawie, kiedy jeszcze w planach miałem część sakwiarską z zahaczeniem Brukseli i Frankfurtu xD Okazało się, że jestem fenomenalnym nawigatorem. Kierując się kompasem, którego nominalna dokładność to (UWAGA!) 15 stopni jechałem wprost na właściwą drogę, co potwierdził jakiś napotkany po drodze gostek na rowerze. Było gdzieś w okolicach północy, może w pół do pierwszej, kiedy zjechaliśmy kawałek z asfaltu na jakiś szlak pieszy prowadzący przez forty krakowskie i wyszukaliśmy łączki... no dobra, to była droga polna, na której rozbiłem namiot. Przydało się doświadczenie zdobyte podczas wyprawy w Alpy w nocnym rozkładaniu namiotu. Bez czołówki to nie tak samo łatwe, ale brat coś tam moim światłem przyświecał i jakoś się udało. Widok na nocny Kraków mieliśmy całkiem niezły, bo rozbiliśmy się na szczycie jakiegoś wzniesienia.
załatwianie spraw przed kolejnym wyjazdem
Czwartek, 25 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50, opis: piosnka
Km: | 46.00 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 02:51 | km/h: | 16.14 |
Pr. maks.: | 32.13 | Temperatura: | 32.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak w tytule, sprawy niezwiązane z wyjazdem, bo do niego jakoś sie nie przygotowuje, po poprzednim ledwo się rozpakowałem, więc zapakuję połowe z tego i będzie git ;-) Głównie ze zmianą pracy załatwiam sprawy, a dzisiaj dla odmiany przede wszystkim latałem po mieście i robiłem zakupy dla taty.
Żar lał się z nieba i w ogóle nie chciało się kręcić. Rower jest w coraz gorszym stanie. Miałem go dzisiaj poczyścić, ale siadłem i dodałem opis kolejnego dnia wyprawy, już tylko jeden został do opisania. Zdjęcia do wrzucenia wybrane, tylko wrzucić i opisać, ale to zajmuje czasu, a musze się spakować, bo potem nie zdąże dojechać na start wyprawy i dopiero będzie...
Jako, że nic nie mam do przekazania o samym jeżdżeniu to dla odmiany piosenkę Wam zaprzedstawię.
Miłego słuchania i do następnego. Pozdrower!
Żar lał się z nieba i w ogóle nie chciało się kręcić. Rower jest w coraz gorszym stanie. Miałem go dzisiaj poczyścić, ale siadłem i dodałem opis kolejnego dnia wyprawy, już tylko jeden został do opisania. Zdjęcia do wrzucenia wybrane, tylko wrzucić i opisać, ale to zajmuje czasu, a musze się spakować, bo potem nie zdąże dojechać na start wyprawy i dopiero będzie...
Jako, że nic nie mam do przekazania o samym jeżdżeniu to dla odmiany piosenkę Wam zaprzedstawię.
Miłego słuchania i do następnego. Pozdrower!
zakupy
Wtorek, 23 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 33.16 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 01:39 | km/h: | 20.10 |
Pr. maks.: | 37.02 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Totalne nic ciekawego. Poczyściłem nieco rower i pojechałem kupić coś do jedzenia. Musiałem jechać na raty, bo sklep nie był wystarczająco zaopatrzony. Starałem się po wałach, dlatego i teren wpadł.
Jeszcze tylko 3 dni z wyprawy alpejskiej do opisania.
Jeszcze tylko 3 dni z wyprawy alpejskiej do opisania.
z pieskiem
Niedziela, 21 sierpnia 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: niedzielnie, dist: less than 50
Km: | 5.14 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 00:32 | km/h: | 9.64 |
Pr. maks.: | 16.40 | Temperatura: | 25.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przedobiedni spacerek z pieskiem. Niestety tego dnia sporo było wszędzie wielkich piesów, które chciały zjeść małego kobiego. No i kobi w pewnym momencie zastrajkował i nie chciał już iść dalej. Trzeba było wracać na chatę, dlatego chyba pierwszy raz w historii jak z nim wychodze nie przebiegł 10km.
do sklepu po bułki
Czwartek, 18 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: less than 50
Km: | 14.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:42 | km/h: | 21.13 |
Pr. maks.: | 32.17 | Temperatura: | 28.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kolejny zajęty dzień. Właśnie się dowiedziałem, ze brat planuje objazd Jury ze mną, a sam chciałem jednak dokręcić to co planowałem dokręcić po Alpach... Jejuńciu, jak ja mam to wszystko zgrać w czasie, szczególnie że pomiędzy mam terminy wizyt u lekarza, muszę załatwić formalności związane z pracą oraz zrobić egzamin na prawo jazdy na motor... Termin za terminem a pomiędzy rowerowanie ;-) Grubo jest, obym za wiele nie odpuścił! Trzymać kciuki! I gonić mnie żebym opisywał wszystko co przejechałem, bo mi coś nie idzie z tego nawału obowiązków. A jeszcze musze system poinstalować, bo mi nie działa i z laptopa muszę pisać, czego nie lubię...
Alpy 2011 - Nicea Night Ride
Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 20.09 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 15.65 |
Pr. maks.: | 32.17 | Temperatura: | 22.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 60m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Po dość słabo rowerowym dniu miałem niedosyt jazdy. Do tego Nicea to miasto żyjące całą dobę, a w nocy dodatkowo chłodniejsze i przyjemniejsze do jazdy :)
Tuż po północy jak już wymyśliliśmy sposób na spanie ubieram się w obcisłe, zakładam bezrękawnik i wyruszam na Night Ride po wybrzeżu. Nie mam żadnej nawigacji, więc spisuję sobie w telefonie: "Rue des Dauphins - Chemin des Groules" - tabliczka nazwy ulicy, oraz "Les Horizons Blues" - nie mam pojęcia co, ale strzałka taka jest na wjeździe w uliczkę, do tego najważniejsze "Marineland" - nazwa wesołego miesteczka w pobliżu. Czynne 24/7, oświetlone, wysokie wieże i karuzele - będzie dobrym odnośnikiem jak będę już wracał. Po takich przygotowaniach wyruszam w poszukiwaniach wybrzeża.
Pierwsze 2, może 3 kilometry właściwie błądze, jadę w stronę przeciwną od wybrzeża i wracam. W którymś rondzie wreszcie odnajduje napis wskazujący nazwy przeze mnie poszukiwane - "Nice", oraz cośtam "de Mer". "de Mer" musi oznaczać coś związanego z morzem - jadę! Okazało się, że moje domysły i wybór drogi był słuszny. Jazda wzdłuż wybrzeża to prześwietna sprawa. Niestety Nicejska promenada była daleko a nie chciałem niewiadomo jak bardzo się oddalać od miejsca spania.
Ostatecznie siadłem sobie na coś koło godzinki nad morzem i podziwiałem krajobraz. Mimo, że pełnia była 13 i już pare dni od niej minęło, księżyc wydawał się ogromniasty i doskonale wszystko oświetlał. Jego refleksy na falach wprawiły mnie w refleksyjny nastrój - chętnie zostałbym tutaj i spał na plaży. Chętnie zostałbym tutaj do końca sierpnia, albo i dłużej... to jest wypoczynek!
Jednym z artefaktów zdobytych podczas tego Najt Rajdu są zdjęcia poniżej :)

Z widokiem na latarnie w pobliżu Nicei.

I skąpana w świetle Księżyca plaża. Obiektyw był za mały żeby ogarnąć wraz z łysym, ale poniżej przedstawiam kolejne próby uchwycenia tego zjawiska, które mnie całkowicie pochłonęło.



Powyżej Księżyc nad Niceą. Próbowałem chwycić piękno plaży oświetlonej księżycem, ale średni mi to szło. Przy okazji zabawa w budowanie kamiennego statywu okazała się strasznie pochłaniająca :)



Powyżej część bardziej cywilizowana. Takimi ścieżynami się woziem i budynki takie jak tam mnie otaczały.
Po powrocie okazuje się, że jakieś dzieciaki na skuterkach mają bazę wypadową na miasto na tym parkingu. Gdy dojeżdżam na nocleg proszą o ogień. Nie będę zdradzał naszego miejsca spania nieznajomym, dlatego kręcę się chwilę po okolicy i czekam aż odjadą. Jakieś 15 minut i mogę wracać kłaść się spać. W zasadzie wolałbym spać na plaży, ale sam bym się nie odważył. Za dużo tam dziwnych typków było, żeby spać samotnie i bez broni palnej.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Po dość słabo rowerowym dniu miałem niedosyt jazdy. Do tego Nicea to miasto żyjące całą dobę, a w nocy dodatkowo chłodniejsze i przyjemniejsze do jazdy :)
Tuż po północy jak już wymyśliliśmy sposób na spanie ubieram się w obcisłe, zakładam bezrękawnik i wyruszam na Night Ride po wybrzeżu. Nie mam żadnej nawigacji, więc spisuję sobie w telefonie: "Rue des Dauphins - Chemin des Groules" - tabliczka nazwy ulicy, oraz "Les Horizons Blues" - nie mam pojęcia co, ale strzałka taka jest na wjeździe w uliczkę, do tego najważniejsze "Marineland" - nazwa wesołego miesteczka w pobliżu. Czynne 24/7, oświetlone, wysokie wieże i karuzele - będzie dobrym odnośnikiem jak będę już wracał. Po takich przygotowaniach wyruszam w poszukiwaniach wybrzeża.
Pierwsze 2, może 3 kilometry właściwie błądze, jadę w stronę przeciwną od wybrzeża i wracam. W którymś rondzie wreszcie odnajduje napis wskazujący nazwy przeze mnie poszukiwane - "Nice", oraz cośtam "de Mer". "de Mer" musi oznaczać coś związanego z morzem - jadę! Okazało się, że moje domysły i wybór drogi był słuszny. Jazda wzdłuż wybrzeża to prześwietna sprawa. Niestety Nicejska promenada była daleko a nie chciałem niewiadomo jak bardzo się oddalać od miejsca spania.
Ostatecznie siadłem sobie na coś koło godzinki nad morzem i podziwiałem krajobraz. Mimo, że pełnia była 13 i już pare dni od niej minęło, księżyc wydawał się ogromniasty i doskonale wszystko oświetlał. Jego refleksy na falach wprawiły mnie w refleksyjny nastrój - chętnie zostałbym tutaj i spał na plaży. Chętnie zostałbym tutaj do końca sierpnia, albo i dłużej... to jest wypoczynek!
Jednym z artefaktów zdobytych podczas tego Najt Rajdu są zdjęcia poniżej :)
Z widokiem na latarnie w pobliżu Nicei.
I skąpana w świetle Księżyca plaża. Obiektyw był za mały żeby ogarnąć wraz z łysym, ale poniżej przedstawiam kolejne próby uchwycenia tego zjawiska, które mnie całkowicie pochłonęło.
Powyżej Księżyc nad Niceą. Próbowałem chwycić piękno plaży oświetlonej księżycem, ale średni mi to szło. Przy okazji zabawa w budowanie kamiennego statywu okazała się strasznie pochłaniająca :)
Powyżej część bardziej cywilizowana. Takimi ścieżynami się woziem i budynki takie jak tam mnie otaczały.
Po powrocie okazuje się, że jakieś dzieciaki na skuterkach mają bazę wypadową na miasto na tym parkingu. Gdy dojeżdżam na nocleg proszą o ogień. Nie będę zdradzał naszego miejsca spania nieznajomym, dlatego kręcę się chwilę po okolicy i czekam aż odjadą. Jakieś 15 minut i mogę wracać kłaść się spać. W zasadzie wolałbym spać na plaży, ale sam bym się nie odważył. Za dużo tam dziwnych typków było, żeby spać samotnie i bez broni palnej.
Alpy 2011 -11- plażowanie
Wtorek, 16 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 11.83 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:45 | km/h: | 15.77 |
Pr. maks.: | 29.32 | Temperatura: | 29.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 45m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Takie zakończenia wypraw to rozumiem. W zeszłym roku również zakończyłem wyjazd plażowaniem. Może wtedy zdecydowanie aktywniejszym, jednak co Lazurowe Wybrzeże to Lazurowe Wybrzeże.
Poza dziewczynami toples niewiele byłem w stanie spostrzec wylegując się na tej plaży, dlatego zdjęcia jedynie z telefonu Tomka. Mimo, ze się szarpnąłem i kupiłem najtańszy olejek do opalania za 11 euro :/ to spaliłem sobie tego dnia kostki. Poza tym spalenizna kumulująca się przez cały wyjazd sprawiała, że olejkowi nie byłem w stanie zaufać i głowę oraz korpus przez sporo czasu zakrywałem pod buffem czy tam pod czapką albo koszulką.

Boski dżolero pokonuje kamienistą plażę tanecznym krokiem... W sumie nie byłem świadom powstania tego zdjęcia.

Nie wiedziałem, że aż tak zarosłem podczas tej wycieczki. Trzeba się było ogolić na ostatnie dni, jak ja się na tej plaży prezentowałem ;-)

Tak, doszedłem na boso do końca :>

W tle zabawny budynek który starałem się uchwycić na Najt Rajdzie.

Opalam się na różowo jak anglicy :)

Tutaj świetnie widać kompleks dziwno budynkowy. Zapewne hotel starego marynarza zmęczonego życiem.
Około 15:20 zwijamy imprezę i wracamy do autka. Pakowanie zajmuje nam całe lata, bo komu by się chciało pakować. Komu w ogóle chciałoby się wracać?
O 17 wyruszamy w drogę powrotną. Czekają nas ponad 24h jazdy samochodem. Przeprawa przez Niceę oczywiście zajmuje najwięcej czasu, przebrnięcie przez korki o 17, kiedy wszyscy opuszczają plażę i idą do knajpki zjeść coś jest na prawdę trudne.
Cóż, chyba troszkę za szybko zebraliśmy się do powrotu, trzeba było tu zostać tak jeszcze z tydzień, wyrównać opaleniznę na kolarza do takiej normalnych plażowiczów xD
W trakcie jazdy, już standardowo, staram się strzelać fotki przez okienko dopuki oświetlenie pozwala na cokolwiek mniej rozmazanego. Średnio to wychodzi, a szkoda, bo jedziemy przez na prawdę piękny kanionik.

Prawie udało mi się uchwycić wreszcie piękny kamienny mostek. Jednak jak zwykle w tego typu sytuacjach musiałem strzelić tak, że trafiłem w znak... Jednak mam talent w tej dziedzinie.

Przefantastyczny widok na serpentyny, które przed chwiluńką pokonywaliśmy.

Właśnie, właśnie, o tym kanioniku była mowa, tutaj był w niego wjazd, potem robiło się coraz piękniej, niestety zrobiło się też zbyt ciemno żeby wyszło choć jedno ostre zdjęcie :( Ale w zasadzie to wasza strata a nie moja, ja to widziałem :)

Tak było na wstępie w kanionik, kiedy jeszcze był szeroki i nie tak malowniczy jak później się zrobił.
I w zasadzie tyle :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Takie zakończenia wypraw to rozumiem. W zeszłym roku również zakończyłem wyjazd plażowaniem. Może wtedy zdecydowanie aktywniejszym, jednak co Lazurowe Wybrzeże to Lazurowe Wybrzeże.
Poza dziewczynami toples niewiele byłem w stanie spostrzec wylegując się na tej plaży, dlatego zdjęcia jedynie z telefonu Tomka. Mimo, ze się szarpnąłem i kupiłem najtańszy olejek do opalania za 11 euro :/ to spaliłem sobie tego dnia kostki. Poza tym spalenizna kumulująca się przez cały wyjazd sprawiała, że olejkowi nie byłem w stanie zaufać i głowę oraz korpus przez sporo czasu zakrywałem pod buffem czy tam pod czapką albo koszulką.
Boski dżolero pokonuje kamienistą plażę tanecznym krokiem... W sumie nie byłem świadom powstania tego zdjęcia.
Nie wiedziałem, że aż tak zarosłem podczas tej wycieczki. Trzeba się było ogolić na ostatnie dni, jak ja się na tej plaży prezentowałem ;-)
Tak, doszedłem na boso do końca :>
W tle zabawny budynek który starałem się uchwycić na Najt Rajdzie.
Opalam się na różowo jak anglicy :)
Tutaj świetnie widać kompleks dziwno budynkowy. Zapewne hotel starego marynarza zmęczonego życiem.
Około 15:20 zwijamy imprezę i wracamy do autka. Pakowanie zajmuje nam całe lata, bo komu by się chciało pakować. Komu w ogóle chciałoby się wracać?
O 17 wyruszamy w drogę powrotną. Czekają nas ponad 24h jazdy samochodem. Przeprawa przez Niceę oczywiście zajmuje najwięcej czasu, przebrnięcie przez korki o 17, kiedy wszyscy opuszczają plażę i idą do knajpki zjeść coś jest na prawdę trudne.
Cóż, chyba troszkę za szybko zebraliśmy się do powrotu, trzeba było tu zostać tak jeszcze z tydzień, wyrównać opaleniznę na kolarza do takiej normalnych plażowiczów xD
W trakcie jazdy, już standardowo, staram się strzelać fotki przez okienko dopuki oświetlenie pozwala na cokolwiek mniej rozmazanego. Średnio to wychodzi, a szkoda, bo jedziemy przez na prawdę piękny kanionik.
Prawie udało mi się uchwycić wreszcie piękny kamienny mostek. Jednak jak zwykle w tego typu sytuacjach musiałem strzelić tak, że trafiłem w znak... Jednak mam talent w tej dziedzinie.
Przefantastyczny widok na serpentyny, które przed chwiluńką pokonywaliśmy.
Właśnie, właśnie, o tym kanioniku była mowa, tutaj był w niego wjazd, potem robiło się coraz piękniej, niestety zrobiło się też zbyt ciemno żeby wyszło choć jedno ostre zdjęcie :( Ale w zasadzie to wasza strata a nie moja, ja to widziałem :)
Tak było na wstępie w kanionik, kiedy jeszcze był szeroki i nie tak malowniczy jak później się zrobił.
I w zasadzie tyle :)
Alpy 2011 -09- Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette (2802mnpm)
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 47.92 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 17.64 |
Pr. maks.: | 74.06 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1613m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.

Tuż po starcie.



Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.

Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.

Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.

Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)

Zdjęcie od Tomka.

Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD

Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!

To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)



Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.

Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.

Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.

Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.

I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!

Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!

Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.

Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD

Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)

Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)

W całej okazałości ja ponad dachem Europy.

Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:



Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
Tego dnia znowu kawałeczek trzeba było podjechać samochodem. Późno wstaliśmy i długo zbieraliśmy się. W sumie nic dziwnego, że leniwie wstajemy, przez ostatnie dni zrobiliśmy parę metrów w pionie i parę kilometrów w poziomie. Do wstawanie nie zachęca także deszcz występujący naprzemiennie z mżawką.
Przed właściwym wyjazdem udajemy się do sklepu. Udaje się, jest otwarty do 12:30, my docieramy chwilę przed 12 :) Na śniadanie bagieta z fasolką i croissanty z dżemorem.
Zanim dojechaliśmy do celu zrobiło się już dość późno. Pogoda średnio rozpieszcza, bo chmurnie i od czasu do czasu coś pokropi. Mimo to ryzykuję i nie biorę sakwy z ciepłymi ubraniami. Wyprawa dobiega powoli końca, mogę sobie pozwolić na przemoknięcie, zdrowie to wytrzyma, a ubrań jeszcze sporo zostało. Sakwa mocno zwiększa opór aerodynamiczny na zjeździe i z nią nie jestem w stanie gonić Tomka, nawet dokręcając jak szalony. Do tego sam bagażnik+sakwa to 1700g, więc niebagatelna masa do wwiezienia pod górkę.
Na parkingu obserwują nas siedzący w kamperze dziadkowie. Pewnie liczą na darmowy striptease... przeliczyli się. Obskurna bo obskurna toaleta parkingowa spełnia rolę przebieralni. Nie będę ciągle tyłkiem przed ludzmi świecił :) Przed podjazdem zjadam jeszcze makaron z jogurtem, trzeba się dożywiać, żeby znowu mnie odcięcie nie spotkało.
Ogólnie podjazd jak podjazd, niczym szczególnym się nie wyróżniał ;-) no może poza znakami wskazującymi kierunek na najwyżej położoną drogę w europie. Mania wielkości? Pod górkę i pod górkę. Jednak mimo, że już chwilkę w Alpach przebywamy na mnie widoki robią wielkie wrażenie.
Tuż po starcie.
Ciągle upieram się przy wersji, że zdjęciami nie da się oddać piękna tego miejsca.
Mimo to wkleję te fotki, dają jakieś tam wyobrażenie o tym co można zobaczyć w Alpach i co przyciąga tam tych wszystkich motocyklistów.
Ogólnie to nawet mi się te zdjęcia podobają, żałuję, że tak mało ich robiłem.
Te samotne kamieniowe domeczki czy stodoło szopki stojące w Alpach to jeden z elementów krajobrazu który po prostu zmuszał mnie do wyciągnięcia aparatu.
Na zdjęciach z tego dnia raczej Tomka nie ma, wynika to z tego, że podjazd nie był zbyt ambitny. Na początku nie robiłem zdjęć, bo widoki były takie ło jakich już sporo się w Alpach naoglądałem, dlatego skupiłem się na gonieniu Tomka. Przez sporą część podjazdu trzymałem go na 30-50 metrów od siebie. Potem kiedy już go gonić nie chciałem pojawiło się wokół mnie stado much. No tak - schowali dzisiaj gdzieś krowy, to muchy atakują ludzi! Postanowiłem dogonić Tomka, żeby oddać mu swoje muchy. Cisnąłem w pedały ile sił, doganiałem go metr po metrze. Pot lał się strumieniami, co naturalnie jeszcze tylko powiększyło chmarę much latającą wokół mnie.
Po jednej z serpentyn depnąłem mocniej i udało mi się dojść Tomka na jakieś 2-3 metry... za nim latała równie wielka chmara much. Odpuściłem, jeszcze mi się jego muchy w spadku dostaną a nie ja jemu zostawię swoje... nie ma co ryzykować. Nadal postojów nie robiłem, ale pojawiły się już fotki z jazdy ;-) Zwolniłem tempo, po co się przemęczać, widoczki zaczęło robić się coraz ciekawsze, a żeby muchy nie siadały wystarczyło jakieś 10kmh, wiec po co lecieć 13 jak Tomek ;-)
Zdjęcie od Tomka.
Mostek i chatka, czego chcieć więcej na zdjęcie? Mo niestety etap za wczesny i nie udało mi się dobrze skadrować. I tak czuję się mistrzem w cykaniu w trakcie jazdy i niech mi się tutaj mistrze fotografii nie odzywają, że powinienem przystanąć, skadrować, ustawić światło, poczekać na lepsze chmurki... To byśmy nigdy na szczyt nie dojechali xD
Jak już wspomniałem te chatynki strasznie moje oko przykuwały.
Co ciekawe, goniące muchy nie odpuszczały zdecydowanie dłużej niż bym się tego spodziewał. Na 1800 metrów muchy nadal ze mną lecą!
To już ponad 2000m łowiecki się popasają. Nie wiem czy to za ich sprawą, czy też może wysokość i temperatura ju ż zrobiły swoje, ale much znacząco ubyło :)
Te same owieczki Tomek widział jeszcze jak przechodziły drogę a nie już w polu.
Gdzieś pomiędzy 2200m a 2400m zaczęły się pojawiać fortyfikacje wzniesione za czasów Napoleona III. Tutaj ciekawy forcik, chętnie bym przez niego przemaszerował, ale na tej wysokości zaczyna się robić chłodnawo.
Ehh, to była droga. Piękne widoki :) Brakło już drzew. To zdecydowanie największa wada wysokich miejsc, nie ma jabłonek ani śliwek więc i nie ma co jeść. Do tego drzewa chronią przed wiatrem. Tutaj zaczyna się wianie coraz silniejsze.
Coraz bliżej końca. Interesujące ścieżki rozciągają się w tej okolicy. Zdecydowanie możnaby tutaj pośmigać MTB.
Ogólnie podjazd nie miał jakichś wielkich momentów. Dopiero końcówka na pętli od przełęczy na prawdę dowaliła.
I już! Jestem! Najwyższy asfalt europy zdobyty!
Trzeba było takimi drogami się wspinać, ale warto było!
Z buta podchodzimy jeszcze wyżej, na szczyt Bonette. Tutaj tablica orientacyjna.
Pamiątkowa słitaśna focia z tablicą xD
Tak wyglądało to z drugiej strony ;-)
Jakoś nie mogłem się opanować, dodatkowe półtora metra to zawsze dodatkowe półtora metra wyżej :)
W całej okazałości ja ponad dachem Europy.
Tak po prawdzie nie ładowałem się tam tak zupełnie bez powodu - z góry można było w całkiem prosty sposób wykonać zdjęcia niezbędne do wykonania panoramki 360 tego miejsca. Oto i ona :) Niestety w pełnym rozmiarze zdjęcia zajmuje ponad 30mb dlatego ustawiam na 1024 szerokości, jak ktoś chce pooglądać szczegóły to trzeba sobie poczekać.
Ze zjazdu jak zwykle ani jednej fotki nie mam. Początek raczej nieciekawy, padało. Droga mokra, przez co dość szybko wyleciałbym z trasy, trochę zbyt szarżowałem i bym przeszarżował. Spojrzenie w przepaść sprawiło, że reszta zjazdu spokojna, bez szaleństw i nadmiernego dokręcania. Bez sprawdzania skuteczności hamulców tarczowych. Niżej deszcz nie tyle przeszkadzał jako sam w sobie, ale walił w pysk niesamowicie mocno. Przydałaby się jakaś maska ochronna, bo to bolało ;-) Dość szybko jednak poprawia się, poniżej 2000m jest już zupełnie przyjemnie. A że zjeżdżało się wcale nie najwolniej, to całkiem szybko spadamy na taką wysokość.
Reszta zjazdu poleciała gładko. Wpakowaliśmy się szybciuchno do auta i jedziemy na Lazurowe Wybrzeże.
Nicea powitała nas korkami o godzinie 23. Szukamy miejsca parkingowego w centrum gdzie są hostele do iluśtam minut po północy. Wszędzie albo zakaz parkowania na którym i tak jest full aut, albo w ogóle nie ma miejsc. Nie da się zaparkować tak na 5km od centrum. Ostatecznie stwierdzamy, że nie ma to sensu, wyjeżdżamy na obrzeża, tam szukać miejsca na namiot albo cokolwiek. Zatrzymujemy się na parkingu, przekładamy rzeczy na przednie siedzenia i śpimy w aucie... No cóż, za dobrze było spać tyle w namiocie :)
I tutaj nie obywa się bez ciekawostek. Sama Nicea miasto ciągle żywe i aktywne, ale obrzeża za to pełne kotów. Miasto kotów to doskonała nazwa. W trakcie przerzucania rzeczy na przód przytrafiło nam się takie coś:
Kocie komando sprawdza nasze zamiary względem Nicejskiego parkingu.
Przydały się te wszystkie lata oglądania National Geographic Channel. Kota chwyta się za skórę na karku i wynosi. Tak też zrobiłem, nawet nie był z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwy. W sumie nie dziwie mu się, w tym aucie wcale wygodnie się nie śpi, szczególnie jak za zewnątrz jest ponad 20 stopni mimo że noc :)
Alpy 2011 -02- Passo dello Stelvio
Niedziela, 7 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: less than 50, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: | 49.62 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:30 | km/h: | 14.18 |
Pr. maks.: | 63.55 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | 1915m | Sprzęt: blurej | Aktywność: Jazda na rowerze |
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:

Widok w stronę jedną.
Natomiast w drugą stronę taki:

Widok w stronę drugą.
Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)
Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.

Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.
W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.



Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.

Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.

Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.
Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...
Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.
Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh
Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.

Tutaj powoli zaczynał się podjazd.

I nadal pod górkę.

Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.
Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.

Śnieg w sierpniu - bezcenne.

Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.

Dla odmiany popatrzmy w dół.
Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.

Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.

49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.

Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.
Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.

I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.
Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.
Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)

Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.
Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)
Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót
Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka
A teraz wyobraź sobie, że budzisz się i w jedną stronę masz widok taki:
Widok w stronę jedną.
Natomiast w drugą stronę taki:
Widok w stronę drugą.
Tak, zdecydowanie poprawia to nastrój po spaniu w samochodzie :)
Kiedy już ogarnęliśmy się po spaniu w aucie przyszło nam wyruszyć w drogę pod kolejne górki, które mieliśmy w planie pooglądać. Celem na dziś pożądane przeze mnie Passo dello Stelvio. Z auta strzelam fotki, bo jeszcze na tyle krótko jestem w Alpach, że prawie każda góreczka robi na mnie równie wielkie wrażenie jak jej równowartość wagowa wyrażona w kalafiorach.
Po słonecznym poranku dość szybko pogoda się pogarsza.
W pewnym momencie zjeżdżamy w stronę jakiejś przełęczy. Mijamy rowerzystę za rowerzytą, co po wczorajszym dniu kiedy prawie żadnego kolarza nie minęliśmy jest dość zaskakujące. Mimo niesprzyjającej pogody, poubierani w przeciwdeszczówki jadą jeden za drugim. Gdyby nie to, że chmury zasłaniają widoki na tej wysokości to strasznie bym tym kolarzom zazdrościł. A tak, nawet się cieszyłem, że jestem w aucie. Końcówka podjazdu robi na nas niesamowite wrażenie, co chwile ja albo Tomek rzucamy "ale tutaj kopie!", zapisuję nazwę przełeczy: Passo Monte Giovo (2094m) - trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić, szczególnie, że blisko jest Monte Zoncolan :) Na szczycie przełęczy jesteśmy w chmurze. Przypomina mi się Dlouhé Stráně - jedziemy w tempie marszowym, bo widoczność jest na kilka metrów.
Po drodze za oknami co jakiś czas pojawiają się zamki i zameczki. Czasem miejscowości przypominają ufortyfikowane dolne miasta jakiegoś zamczyska.
Jednak chmur pojawia się coraz więcej i przestają być upiększającym dodatkiem na zdjęciach a zaczynają przynosić regularny deszcz.
Przez co fotografowane przez okno zamczyska wydają się strasznie mhroczne.
Zatrzymaliśmy się w Prato allo Stelvio, parę metrów wyżej niż początek podjazdu z największym przewyższeniem Europy. Na "parkingu" na którym się zatrzymaliśmy stało jedno auto. W chwilę po tym jak zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu dojechał do niego jakiś niemiecki rowerzysta, który najwidoczniej miał na dzisiaj ten sam cel co my. Zostaliśmy jego drugą zmianą :) Wyglądał tragicznie. Przysłowiowe "zmokłe kury" mogłyby się od niego wiele nauczyć w kwestii przemoczenia. Z każdej części garderoby wykręcił małe jeziorko wody - a w Afryce susza...
Trzeba było coś zjeść przed takim podjazdem, więc zarzucam na palnik makaron - szczególnie, że czuję spory głód. Zżeram tak ogromną porcję, że przeczuwam problemy w jeździe. No ale lepiej to niż na głoda ruszać. W sakwę biorę długie spodnie, softshell i przeciwdeszczówkę, oprócz oczywiście standardowego zestawu naprawczego, batoników i takich tam, które wożą się wciąż ze mną.
Wspomniany niemiecki kolarz zgubił na parkingu swój licznik, przewyższenie miał 1796, czas 3:14, łączy czas (jakiś drugi czas był podany, nie wiem co oznaczał?) 5:05, dystans coś około 48.5 - znaczy, że mam przed sobą ponad 24km ciągle pod górkę... ehh
Ruszamy. Najpierw wychodzę na prowadzenie, muszę czekać na Tomka. Pewnie za ciepło się ubrał - ja jadę na krótko mimo, że cośtam siąpi sobie z nieba, taka mini mżaweczka się czasem pojawia. Potem jedziemy sobie razem przez jakieś 10km jak to ocenił Tomek.
Tutaj powoli zaczynał się podjazd.
I nadal pod górkę.
Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy z Tomkiem dyskutować na temat najlepszego sposobu pokonywania serpentyn. Ja preferuję podjazd po zewnętrznej aż do osiągnięcia wysokości środka, następnie odbicie na środek i wyjście zależnie od kąta wznoszenia, albo na zewnętrzną albo po wewnętrznej, jeśli tam nie jest zbyt stromo. Tomek woli całość po zewnętrznej.
Jakoś w tej okolicy, albo wcześniej odezwał się mój największy wróg - głód! Zżarłem tonę makaronu, ale pewnie zanim się strawi to ze 2 dni... Wcinam batonika - powinien dać szybką dostawę cukru - nic :/ W każdym razie było to na pierwszych zakrętach. Rozdzielamy się w chmurach, coś pod 2000m i za wiele już potem Tomka nie widzę, choć on mówi, że widział mnie na serpentynach. W ogóle za wiele nie widzę, staram się walczyć z brakiem cukru.
Śnieg w sierpniu - bezcenne.
Stawałem gdy tylko była możliwość, a to żeby batonika wyjąć, a to wziąść łyczek izotonika, a to fotkę strzelić :) Aż tyle tych przystanków nie było, ale strasznie mi się dłużyła droga, szczególnie że pogoda nie była najlepsza i spora część podjazdu w niższych chmurach, a po wyjeździe już było widać te wyższe.
Dla odmiany popatrzmy w dół.
Na jakieś 4km przed szczytem zaczyna padać :/ Już wcześniej wiał porywisty wiatr, który co zakręt na serpentynie raz pomagał i wiał w plecy, raz przeszkadzał. Teraz gdy doszedł do tego deszcz, wiatr przeszkadzał jeszcze bardziej. Zatrzymuje się i ubieram przeciwdeszczówkę.
Ani jednego kolarza przez cały podjazd. Jedynie motocyklistów aura nie odstraszyła, mijała mnie ich cała chmara. Stanowili zdecydowaną większość ruchu na tej drodze.
49 kolejno numerowanych zakrętów. Każdy obkręca o 180 stopni - to właśnie droga na Stelvio.
Troszkę szkoda, że pogoda nie dopisała. Skoro widoczki nawet tak ograniczone są całkiem ciekawe. Mokra droga świetnie się wyróżnia w tym mrocznym deszczowym środowisku.
Na szczyt docieram z 20 minutowym opóźnieniem w stosunku do Tomka. Grunt, że w ogóle docieram. Ponad 20 km pod górkę w głodzie i deszczu to nie jest coś co jedzie się lekko. To była dla mnie wielka walka, która toczyła się głównie w głowie. Na samym głodzie nie byłoby łatwo, a tu jeszcze wiatr i deszcz. Na szczycie Tomek nie dowierza, że jechałem w deszczu, on ponoć na sucho podjechał. I tak nie miałem tak źle, parę minut po tym jak podjechałem rozpoczęła się ulewa. Na szczycie w banku czy hotelu na wejściu jest bankomat. Staję do niego tyłem i się przebieram. Potem pamiątkowe fotki, zjadam ostatni batonik i wypijam resztki izotonika i czekamy aż deszcz trochę przystopuje bo ciężko będzie w taką ulewę jechać.
I jestem, Passo dello Stelvio, ta przesławna przełęcz jest moja. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko.
Zjazd plasuje się na miejscu drugim na liście najgorszych zjazdów życia, Pierwsze miejsce oczywiście ma Pradziad sprzed dwóch tygodni, który tutaj zaprocentował, bo inaczej pewnie byłoby top1 :) Początek jadę bardzo wolno, wręcz ekstremalnie wolno w okolicach 25kmh. Mam ochraniacze na buty więc chcę utrzymać takie tempo, żeby buty zostały suche. Tak sobie jadę i jadę - woda leci na mnie z góry i z dołu. W pewnym momencie woda zaczyna spływać od butów od góry... Nosz kurwww! Postój na zjeździe pod strumyczkiem górskim, nabieramy wody w bidony, żeby było na czym gotować. Dalej jadę ślimaczym tempem, jakby nie patrzeć tarcze są teraz chłodzone płynem :) Ale mimo to buty mi przemakają. Na podstawie opon, które kupiłem na wyjazd możnaby zbudować fontannę. Dałem sobie wreszcie spokój z powolną jazdą. Gdy tylko puściłem hamulce poczułem strumienie wody przepływające przez buty. Teraz to już jakiekolwiek zwalnianie nie miałoby sensu, gdyby nie to, że produkowałem takie fontanny wody, że przestałem cokolwiek widzieć. Litry wody leciały mi prosto w twarz :/ Koszmarny zjazd.
Kolejny dzień mieliśmy odpocząć nad jeziorkiem Lago Como w pobliżu Malaggio. Trzeba było naładować garmina, żeby mieć ślady tras, więc ja z mapą robię za nawigację. Wszystko poszło ok aż do ostatniego skrętu, który nawet z nawigacją ciężko było zrobić :)
Ledwo co było widać po drodze - znowu jechaliśmy w chmurach. Jak tak dalej ma być to ja wysiadam.
Po drodze zrobiliśmy w ciemnościach Malojapass - przełęcz, którą chciałem zrobić ze względu na jej opisy w internecie. Podobno bardzo malownicza. Jak wygląda to ciężko powiedzieć, bo ciemno było, ale fantastyczne ma serpentyny i wydaje się bardzo ciekawa :)
Wokół docelowego jeziora tunele, więc Tomek stwierdza, że trzeba będzie jutro trasę improwizować. Może to i dobrze, bo jezioro oblepione jest budynkami i terenem prywatnym, nie ma do niego żadnego dojścia. Nie zmienia to faktu, że w ciemnościach pięknie się prezentuje. Robi się późno i jest ciemno. Znowu przychodzi nam spać w aucie :/ parkujemy w Mezzagra. Kolacja, herbatka i w kimę. Oby jutro udało się zregenerować, bo spanie w aucie nie jest specjalnie regenerujące.