na rowerze jeździ bAdaśblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(10)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy badas.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

dist: from 50 to 100

Dystans całkowity:10970.13 km (w terenie 2569.50 km; 23.42%)
Czas w ruchu:483:00
Średnia prędkość:22.71 km/h
Maksymalna prędkość:82.10 km/h
Suma podjazdów:12457 m
Liczba aktywności:160
Średnio na aktywność:68.56 km i 3h 01m
Więcej statystyk

JURA2011 - dzień 3 - Bunkry, Sokole Góry, Mały Częstochowski Giewont

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: 58.40 Km teren: 10.00 Czas: 03:47 km/h: 15.44
Pr. maks.: 39.87 Temperatura: 22.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont


Ze względu na to, że spanie było na trolla, to dzień zaczął się od spakowania namiotu i... kąpieli. Okazało się, że wrzucone 2 zeta puszczało wodę jedynie na 3 minuty - skąpstwo! No ale fajnie się było wykąpać. Szczególnie włosy miło było umyć.

Brat na kempingu odnalazł mapy dobrej jakości i jakiś przewodnik po okolicy. Wszystko sponsorowane przez Urząd Miasta, więc postanowiliśmy sobie przywłaszczyć. Właściwie to ja to zasugerowałem. Po takiej mapce Paweł zaplanował trasę na dzisiaj podczas gdy ja namiot pakowałem i siebie.


Za dnia już go wiele razy widziałem, ale niech ma focię - Zamek Olsztyn.

Ja już doświadczenie w szukaniu bunkrów zdobyłem na wycieczce z Krzychem do Gór Sowich. Na mapie pierdylion bunkrów a nam udało się znaleźć jeden, którego nigdzie nie ma ani na mapie, ani sfotografowanego... wiedziałem, że lekko nie będzie.

Moje podejrzenia tylko potwierdziło przepytanie miejscowych, młode chłopaczki a nie potrafili powiedzieć czy gdzieś w lesie są bunkry. Jeden powiedział, że tuż obok, ponoć w paprociach coś jest... ale to kolega jakis mówił... Nieźle, to nie wróży za dobrze, jeśli nie dzieciaki to kto ma się po bunkrach kręcić?


Tym bardziej zaskoczyło mnie nawoływanie Pawła dochodzące z lasu - a jednak znalazł!


I spenetrował. Chociaż za wiele do penetrowania nie było, bo to taki maluczki bunkierek w porównaniu do tych z Gór Sowich. No ale jednak, bunkier is bunkier.


Drugi bunkier znalazłem ja. Jednak kompas + mapa to całkiem dobre połączenie. Kierując się takimi narzędziami miałem ułatwione zadanie. Trafiłem prawie wprost na dach bunkra. Większy, głębszy, ale także bardziej zarośnięty. Nie bardzo było jak wleźć do środka. Głupia poza specjalnie przyjęta. Cała wyprawa to kolekcja głupich min i poz ^^


Prawdopodobnie jedyne wejście do bunkra. Mimo iż zachęcało do wejścia. To jednak nie odważyliśmy się zejść. Wyprawa rowerowa a nie speleologia ekstremalna.


Jedziemy dalej - Paweł znowu znajduje bunkierek. Taka wieżyczka w której zmieści się jedna osoba z karabinkiem :)


Błądząc wzdłuż okopów trafia na jeszcze jeden bunkier. Ma chłopak nosa. Ale też udzieliła mu się choroba znana mi z Gór Sowich - wszędzie widział bunkry. Biegał po lesie jak szalony i ich wyszukiwał.

Jak już się nabunkrowaliśmy, to pojechaliśmy jeszcze pojeździć po terenie. Paweł chyba chciał przejechać się jeszcze raz ścieżkami, które z Chmielem przejeżdżał w tych rejonach bodaj w zeszłym roku.


Podczas drogi w Sokole Góry Paweł poszedł na wycieczkę pieszą w poszukiwaniu Jaskini na Dupce a ja walczyłem z predatorami :) Nie wiem co to, ale duże było jak mój kciuk.


Tu już w Sokolich Górach. Poznałem wreszcie przesławny zjazd na którym przyspiesza się nawet jak sie hamuje. Muszę przyznać, że chłopaki mają dość bujną wyobraźnię. Spokojnie bym tam zjechał bez sakw. Tak za bardzo się kopałem w piasku. Za duży ciężar na tył a za mały na przód, nie mogłem za bardzo kierować, rower sam wybierał ścieżkę, dlatego panika i jechałem powolutku.

Potem jeszcze Paweł poszedł poszukać jaskini Olsztyńskiej i ponoć ją znalazł, ale nie dało się w nią wejść bez lin i innego sprzętu wspinaczkowego. Ja w tym czasie siedziałem sobie i czekałem na jego sygnał jakby znalazł coś ciekawego.


To już wjazd na Mały Częstochowski Giewont. Gdyby podjazd miał choćby 500 m to Zoncolan byłby przy nim maluśkim pryszczykiem.


Siedząc pod krzyżem na szczycie Giewontu.


Oraz widok w drugą stronę. Świetnie stąd widać Zamek Olsztyn. Mogłbym tak siedzieć i podziwiać cały dzień. Prześwietne widoki.


Do Częstochowy dotarliśmy tak akurat. Zjadłem sobie sałatkę mięsną z Lidla, kupiłem piwko i ciasto na drogę i do pociągu. Na zdjęciu akurat Paweł pałaszuje sałatkę śledziową... ale co tam.

Kilometrów dobiłem ponad 10 jadąc z dworca we Wrocławiu na chatę. W ogólności to bunkry i Giewont były kulminacją dzisiejszego dnia :)

W pociągu spotykam chłopaka z Kluczborka, który podobnie jak ja, kończy właśnie swoje wakacje i przed końcem pojechał przejechać Jurę. Podobnie jak ja, przed Jurą odbył wyprawę życia, ja Alpy, a on - Litwę. Pozdrawiam jeśli trafisz i życzę kolejnych udanych wypraw :) Potem towarzystwo mniej przyjemne, jakiś pijany złodziej alkoholik... no ale jakoś sobie radzę, tyle, że komfortem bym tego nie nazwał. Szkoda, że w pobliżu ostatniego wagonu zawsze muszą się takie menty kręcić...

Pkp nie dało jednak rady popsuć humoru - wyprawa była prześwietna. Do Bydlina, na Smoleń i Giewont będę z pewnością wracał jeszcze wiele razy!

JURA2011 - dzień 2 - Smoleń, Ogrodzieniec, Olsztyn

Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria opis: nie sam, opis: foto, dist: from 50 to 100, cel: turistas, bike: blurej, trip: Jura
Km: 88.59 Km teren: 40.00 Czas: 06:09 km/h: 14.40
Pr. maks.: 62.20 Temperatura: 19.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont



Trocheśmy się wczoraj zasiedzieli... dlatego rano nie było wcale łatwo wstać. Gdy już się udało, było po 9tej. W nocy totalnie zmieniła się pogoda. Z ponad 30 stopniowego upału zrobiło się na mniej niż 20 celsjuszy. Poranek był zaprawdę chłodny, ale przynajmniej mieliśmy co zjeść i wypić na śniadanie. Kiełbasy rzucone wczoraj na ruszt i bułki.


Bydlińskie morze, nad którym spędziliśmy ubiegłego wieczora troszkę czasu i znad którego ciągle bryza powiewała.


I samo miejsce wczorajszych walk z morzem ;-)


Ponieważ dotarliśmy do Bydlina po ciemku, to nie widzieliśmy jeszcze jego zameczku. Po drodze na zamek kościółek, z podobnych materiałów budowany co zameczki, całkiem klimatyczny. Pewnie też nadałby sie na twierdze w razie potrzeby.


O drogę do ruinek pytamy jedną panią. Wskazuje ją bez problemu przy czym opowiada, że teraz to faktycznie ruinki bo od paru lat zameczek jest strasznie zaniedbany. Ciekawe więc jak wyglądał gdy nie był zaniedbany. Szkoda, że nie ma przy nim ani jednej wieżyczki.


Zrujnowany czy nie, w środku wygląda jakby ktoś w nim miał ukrytą hodowlę mariana. Swoją drogą jak tak wbiliśmy z Pawłem na zameczek to w pewnym momencie rzuciłem hasłem, że zamek wygląda jak miejsce walki Betonowego Andrzeja z Molibdenowym Mateuszem - Paweł miał dokładnie to samo skojarzenie, toż to plan zdjęciowy do Sarniego Żniwa! Ciekawe, będę musiał w wolnym czasie poszukać o tym informacji, bo nie da mi to spokoju ;-)


Gdzie jest Wally?


Dalej trafiamy na miejsca bojów i walk za czasów drugiej wojny światowej.


A Gminie Pilica należy się wyróżnienie za doprowadzenie ścieżek pieszych i rowerowych do wyśmienitego stanu. Nie brakuje także takich oto konstrukcji zupełnie w środku lasu, oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji o spory kawałek. Tamte fragmenty żółtego, niebieskiego i czarnego szlaku były na prawdę niezłe. Choć może gdyby w nocy nie padało, to przez piasek kląłbym na nie ;-)


Pod drodze objawieniem była ta oto skałka. Wreszcie wyjechaliśmy z lasu więc udało się ją wypatrzyć... no dobra, szlak obok niej przechodził. Szczęśliwie była mało pogodna niedziela, dlatego przy skałce nie było archeologów (a ich opuszczone stanowiska widzieliśmy) ani turystów.


Skałka poza tym, że była skałką, miała wejście na szczyt swój, a także kilka jaskiń. Właśnie w jednej z nich były prowadzone prace archeologiczne (znaczy były w tygodniu, dzisiaj nikogo tam nie było)


Największa sala jaskini A i widoczne przejście do jej innej sali. Niestaty wejście dalej bez lin było dość ryzykowne. Właściwie wszedłbym bez problemu, ale jak bym potem wylazł?


Gdzie jest Wally?


W drodze na szczyt znaleźliśmy niepozorne wejście do jaskini. Mimo dość trudnego dostępu do wejścia trzeba było obadać co się tam kryje.


Wbijamy! Wziąłem ze sobą światło rowerowe, także byłem przygotowany. W środku ciasne przejścia do tego ślisko strasznie. Dno pokryte kaką demona, tak, że kleiło się i mlaskało przy stąpnięciu. Ogólnie wyszedłem cały oblepiony mazią.

W eksploracji jaskini udział wzięli:


Grotołaz Paweł.


I grotołaz Adam.


Po jaskini wbiliśmy na szczyt skałki. Przechodziło się wąskim przesmyczkiem pomiędzy dwoma wapiennymi skałkami. Zdjęcia ze szczytu nie będzie, bo kijowo wychodziły zdjęcia przez drzewka rosnące na szczycie. Nie zasłaniały za bardzo widoków, które wcale niezłe były, ale skutecznie psuły zdjęcia ;-)


Stamtąd już dość szybko dotarliśmy na zamek Smoleń. Mój ukochany zameczek :D


Oczywiście jako znawca Smolenia poprowadziłem nas na górny zamek, gdzie mógłbym siedzieć godzinami i podziwiać okolicę.


Widok w drugą stronę. Ja powinienem zostać alpinistą ^^ uwielbiam takie miejsca.


Z górnego zamku doskonale było widać dolny, na którym zaparkowane stały nasze alamaniowe rumaki. Sprzęt wpadający w oko, także wypadało rzucić okiem od czasu do czasu.


Górny zamek trochę ciasny jest i przez trudność dostępu i samego znalezienia wejścia - zarośnięty i żadziej odwiedzany niż średni i niski. Bo warto dodać, że zamek Smoleń jest dość specyficzny, bo 3 poziomowy, składa się z zamku dolnego, średniego i górnego.


Niestety panorama znowu mi nie wyszła. Trzeba zainwestować w statyw jakiś podróżniczy i go ze sobą tachać, albo chociaż opracować jakiś lepsiejszy sposób na przygotowanie panoramek.


Odległość od krawędzi jest wprost proporcjonalna do czasu spadania na dół... tutaj było już na prawdę wysoko i droga do pokonania w pionie byłaby nielicha :)


Obowiązkowo trzeba też było zrobić chociaż jedną fotkę w wieży. Szkoda, że na jej szczyt nie da się wejść za bardzo, ale na dole też jest fajna. Można sobie wyobrazić co to było jak robiła za więzienie. Przesiedzieć tak cały dzień... brrrrr.. Dno to wapienna skała. Zamek Smoleń to przykład budownictwa w idealnej harmonii z otoczeniem.


Studnia na średnim zamku. Dość głęboka ;-)


Na koniec jeszcze chciałem pamiątkową fotkę na bramie. Niestety nasze przejście po górnym zamku zaobserwowali jacyś inni turyści i postanowili iść naszym śladem. Poniszczyli mi fotkę, ale co tam - Smoleń i tak jest mój!


Od Smolenia zaczęły się coraz fajniejsze ścieżki. Tempo też zaczęło wzrastać.


Do Podzamcza, gdzie znajduje się zamek Ogrodzieniec dotarliśmy w okolicach 16, późno, a do zwiedzania sporo. Na zamek wbiliśmy od tyłu, szlakiem pieszym, przejeżdżając przez plac budowy, ale cicho, bo pan cieć opierdziel dostanie że nas przepuścił.


Właśnie od tej strony dotaliśmy. Prosto z lasu wyjechaliśmy. Ten zamek to zdecydowanie największa kupa kaluli wśród wszystkich zameczków z kategorii Orle Gniazda. Szkoda, że tyle na nim turystów, bo psują zdecydowanie przyjemność z gonitw po kamyczkach i wspinaczki na ścianki.


Zapłaciliśmy po 5 zeta za podstawowy program, bez muzeów i sal tortur i mogliśmy się cieszyć zwiedzaniem. Z toporkiem w tle :)


Wejście na toporek dało ciekawą perspektywę. Fajny ten zameczek.


Tylko ludzi masa.


Przez co poruszanie się po nim nie jest wcale takie łatwe.


Skałki w okolicach zamku oblegane były przez wspinaczy.




Szkoda, że nie wszystkie wieże można odwiedzić.


Tak, żeby robić to zdjęci zrobiłem mostek xD Humor mi dopisywał.


Dalej szlak znów przypominał autostradę. Jednak piasek co jakiś czas się pojawiał i mocno dawał we znaki.


Strzelam, ze to kościół pw Św Idziego. Gdzieś pod drodze sprawdzaliśmy pod takim trasę.


Lipne zdjęcie lipnego zamku Morsko. Pawłowi akurat upadał rower, dlatego w takiej pozycji został uchwycony.


Rakietowo docieramy na zamek Bobolice. Pięknie go odremontowali trzeba przyznać. Akuratnio odbywało się w okolicy jakoweś wesele i maaaasa ludu była, także tylko szybka focia pod i jedziem dalej.


Taka właśnie focia :) Czego to nie zrobią dla turystów. Fajnie że go odremontowali, ale ludzi była taka chmara, ze z rowerem ciężko było się poruszać. Prawie jak na Ogrodzieńcu, z którego ciężko było nam wyjść, bo się z wieczora ludzie zaczęli schodzić na zamek...


Na zamek Mirów niestety nie przeszliśmy pieszym szlakiem. Znaczy biorąc pod uwagę liczbę ludzi jaką i na nim można było zobaczyć, to jednak dobrze, że pojechaliśmy ten kilometr asfaltem.


Zamek w całej swej okazałości ;-) No dobra, tak sobie postanowiłem go konturowo chwycić. Piękne światło do zdjęć było. Ciągle na tych wyjazdach żałuję, że nie zabrałem ze sobą porządnego aparatu. Muszę wreszcie kiedyś podjąć tą męską decyzję i zrezygnować z ubrań, jedzenia, części a zamiast tego zabrać aparat ze statywem.


Na Mirów dostaliśmy się backdoorem ^^


I zwiedzaliśmy coś, gdzie już na pewno niewiele osób dociera ;-) Dobrze, że niedziela, nikt nie krzyczał, nie groził, bo nikogo nie było i się bez konsekwencji obyło.


HA! Mirów jak za dawnych lat, kiedy jeszcze dało się na niego wejść. Znowu się udało!


Z zewnątrz możnaby go pomylić z niemodyfikowaną skałą. Ale w sumie to w nim piękne.


Słońce już nisko, słońce zachodzi. Od tego momentu szukamy noclegu.


Tylko jak tutaj szukać noclegu jak nawet szlaku nie potrafimy się trzymać, bo nic nie widać? W ogólności jesteśmy paręnaście kilometrów od Olsztyna. Po drodze jest tylko ruina (którą nawet ruiną ciężko nazwać, to raczej ślad fundamentów) zwana Ostrężyna czy tam Ostrężnik. Pod tą ruiną jest co prawda fajna jaskinia, no ale...

Przez jakiś czas szukamy miejsca na dziki namiot, by ostatecznie spotkać człowieka na koniu. Pytamy się go o dojazd do Olsztyna, wskazuje nam drogę z zadziwiającą dokładnością. Tak gdzie mówił, że będzie około 3 km było 3km +-10m według licznika sigmy. Tam gdzie mówił, że 2 km, też praktycznie dokładnie tyle było. Z drobnymi problemami, ale night ride idzie i trafiamy do Olsztyna. Tam mamy obcykane pola namiotowe, bo obaj już spaliśmy tam pod namiotem. Trafiamy na ul. Polną 47 jak się nie mylę. Jesteśmy oczywiście jedynymi gośćmi co mnie wcale nie dziwi. Są fotokomórki, więc w ich świetle rozbijam namiot. Kąpiel na monete 2zł. Więc przed snem minimum higieny w umywalce i... wyjście na nocny zamek. W dzień trzeba za zwiedzanie płacić, ale w nocy i poza sezonem jest ono darmowe, bo po prostu nikt bramy nie pilnuje. W zasadzie możnaby też wejśc od tyłu, ale po co?


Staram się zrobić kilka nocnych zdjęć, od którym staję się powoli specjalistą.


Widok z zamku na pobliski Olsztyn i nieco bardziej odległą Częstochowę. Niezłą łunę na niebie robi, jakby się paliło :) Te linie na dole to czołówki. Na zamku sporo ludzi po nocy się kręciło, szczególnie, że w miasteczku był jakiś koncert tego wieczoru.


I jeszcze raz zamek.

Po zwiedzaniu idziemy w kimę. Pole mięciutkie jak łóżeczko. Równe, bez szyszek i gałęzi. Nadal czuję kamień na nerce po pierwszym noclegu, co sprawia, że ten wydaje się na prawdę rewelacyjny... Cena -10zł na osobę, nie jest źle, szkoda, ze kąpiel nie jest wliczona.

Jura2011 - dzień 1 - Dolina Pradnika

Sobota, 27 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, dist: from 50 to 100, opis: foto, opis: nie sam, trip: Jura
Km: 92.32 Km teren: 75.00 Czas: 06:00 km/h: 15.39
Pr. maks.: 63.04 Temperatura: 34.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
DZIEŃ 0 - Kraków Night Ride
DZIEŃ 1 - Dolina Prądnika
DZIEŃ 2 - Smoleń - Ogrodzieniec - Olsztyn
DZIEŃ 3 - Bunkry - Sokole Góry - Mały Częstochowski Giewont


To nie była lekka noc. Namiot rozkładany na drodze nie mógł leżeć idealnie. Pech chciał, że 99% kamuli pod namiotem było akurat pode mną. W tym ten jeden największy, który gniótł mnie w nerkę. Łoż w mordesku, ale mnie tego poranka nera rwała. Miałem totalnie odbity ten kamień w swoich plecach.


To co w takich wycieczkach jest najlepsze to zwykle widok tuż po przebudzeniu. Najgorsze noclegi, jak ten na dziko na plaży na Helu gdzie pocięty zostałem niemiłosiernie przez komary i starałem się spać z gałęzią pod plecami oraz ten, gdzie moja nerka spać miała na kamieniu dają rankiem piękne widoki. Stąd była piękna panorama na Kraków. Szkoda, że takie wiejskie dzielnice. Ale spanie naprzeciwko Wawelu to już byłby z leksza hardkor.


Nie wiem czy nie zostane zabity za publikację tego zdjęcia, ale cóż... Może dodam, że pozowane było ;-) Tak właśnie wyglądało nasze obozowisko. Rankiem obudziły nas śmigające po pobliskim polu traktory. Ogólna głupawka towarzyszyła nam przez znaczną część tego poranka. Ciągniki mielące dzikie namioty były jej nieodłącznym elementem.

Dość szybko udaje się nam pozbierać, zwinąć obozowisko i zapakować dobytek na rowery. Ruszamy dalej dziwnym szlakiem Fortyfikacji na który wczoraj nas wprowadziłem. Okazuje się, że jakieś 300 metrów od naszej miejscówy na spanie kończy się droga i zaczyna ścieżka przez haszcze, by potem właściwie całkiem zaniknąć. No cóż szlak pieszy. Już na starcie zaczynają się więc przygody. Całe szczęście dość szybko odnajdujemy asfalt i jeszcze przed wybiciem drugiego kilometra na liczniku jesteśmy na czerwonym pieszym Szlaku Orlich Gniazd, który to ma nas prowadzić.

Jeszcze przed wjazdem na właściwą część trasy robimy sobie popas pod spożywczakiem. Ja spożywam głównie sok pomarańczowy Cappy. Do tego kupujemy wodę - ja na podróż zabrałem kilka be-sportów z biedronki, ale jak na alpach dopełniam bidon wodą do pełna i nie piję ich na czysto.


Tutaj już wjazd w Dolinę Prądnika. Troszkę został ucywilizowany od mojej ostatniej wizyty tam, jednak nadal robi wrażenie. Zjazd tuż przy rzeczółce, a właściwie tuż przy urwisku spadającym do strumyczka ;-) Teraz dorobił się krawężników i został wyrównany, ale nadal jest fajnie, szczególnie pod sakwami.


Okazuje się, że o wodę na Jurze nawet łatwiej niz w Alpach ;-) Jednak jakoś tej wody raczej bym się nie napił bez gotowania.


To już prawie Ojców - wreszcie widać skałki porządne ^^


W Źródełku Miłości ktoś zasypał kamulami serduszko i nijak nie dało się go sfotografować tak, żeby przypominało kształtem cokolwiek innego niż ogórka... Więc po prostu zbeszcześciliśmy je myjąc twarze, ręce, nogi, co kto miał do umycia... może poza d...


Nie mogło też zabraknąć zdjęcia pod Bramą Krakowską. Tym razem nie było żadnego strażnika przyrody czy tam innego strażnika Ojcowskiego Parku Narodowego... więc wjechaliśmy za bramę na rowerach. Pamiętałem, ze nie da rady tam podjechać, bo schody i takie tam. Jakiś biker jakby na potwierdzenie moich obaw, podjechał kawałek i zjechał od razu - z moich obliczeń zawrócił na schodach. My jednak wpierw pomogliśmy niewiastom widocznym na zdjęciu w tle za mną uwiecznić się na tle Bramy Krakowskiej na przesłitaśnych fociach z Jury (Paweł pięknie zagrał u nich mistrza drugiego planu xD chciałbym mieć tę fotkę od nich) by następnie, podjechać pod schody i zadumać się na chwilę, cóż mamy dalej począć.

Rano było i nie myślałem, więc dałem się namówić na pchanie roweru pod schody. Miałem pełne sakwy żarcia i picia, do tego pare kluczy, 4 zapasowe dętki... no i w ogóle tony niepotrzebnego stuffu.

Ścieżka prowadziła nie gdzie indziej a do Jaskini Łokietka. Byłem pod jaskinią gdy poprzedni raz zwiedzałem te rejony, jednak do jaskini nie wchodziliśmy wówczas, bo rowery czekały niepilnowane pod bramą, a do jaskini nie dość, że płatny wstęp, to jeszcze trzeba czekać na przewodnika. Tym razem mieliśmy jednak dobry czas i nieco zmachaliśmy się podjazdem pod tą pieprzoną grotę. Cali mokrzy postanowiliśmy, ze sobie poczekamy, zapłacimy i wejdziemy do jaskini. Przy kupnie biletu pani stwierdziła, że broda dodaje powagi i muszę pokazać legitkę... poczułem się staro xD No nic, w jaskini w zasadzie nic ciekawego, udało się jednak zrobić kilka surrealistycznych zdjęć, na których nic nie widać, ale jednak ciekawe plany kolorowe powstały, dlatego wrzucę.





W zasadzie to wyglądały by lepiej te fotki, ale nie można było błyskiem walić ze względu na nietoperze, które sobie żyją w jaskini. Nawet się jeden obudził i polatał żeby postraszyć kobiety.

Jaskinia miała dwie główne zalety:
1. przewodnik - gawędziarz, fantasta, który opowiadał o tych ścianach z taką pasją, że w pewnym momencie zauważył na jednej ze ścian sarnę... ale jednak obróconą tyłem... było to niesamowicie odkrywcze i niektórzy zaczęli się na to śmiać ;-)
2. ochłoda, w jaskini panowała temperatura kilka stopni powyżej zera, na prawdę fantastycznie się tam czułem, powrót do 35 stopni na zewnątrz nie był łatwy ani przyjemny ;-)


Zostałem przyłapany jak sprowadzam rower ;-) Zjazd z jaskini szlakiem niebieskim (podjazd był czarnym). Jednak niewiele się one od siebie różnią - znowu schody - na tych jednak dało się jechać sporą część, bo w dół ;-) Docieramy do punktu widokowego na Ojców.


W tej scenerii robimy konkurs na głupią minę (którego wyniki jednak zachowam dla siebie, głupich min jeszcze będzie sporo na fotkach tutaj) i szybko schodzimy, bo po piętach depcze nam wycieczka szkolna (albo przedszkolna).


I już po chwili docieramy na zamek. Gdy byłem tam ostatnio pogoda nie rozpieszczała, na zamku byli jedynie studenci archeologii, którzy wykorzystywani jako tania siła robocza rozkopywali pędzelkami do golenia ziemię w okolicy studni. Na samym zamku nie było nic ciekawego, w związku z czym namawiam Pawła, żeby ominąć jego zwiedzania. Przystaje bez dyskusji na taką decyzję, myślę, że nic na tym nie stracił.


Za zamkiem ścieżka piesza zrobiła się na prawdę nieznośna. Zapewne większość przemieszcza się tam drogą, która idzie tuż obok. Lasy pokrzyw niemiłosiernie walczyły z możliwością zachorowania na reumatyzm. Zapewne przed 80 nie poznam tego pojęcia, tak mnie popokrzywiły (co właściwie robią pokrzywy?)


Były momenty, że szlak pieszy wyglądał super, szedł jakąś polną/leśną drogą. Ale wtedy zwykle okazywało się, że się pogubiliśmy ^^


Ostatecznie przy jednym z podejść (celowo nie używam słowa podjazd, bo był to singletrack o nachyleniu w pobliżu 50 stopni) poddaliśmy się i zjechaliśmy te parę metrów na drogę asfaltową. Okazało się, że to było ostatnie wzniesienie, które szło obok drogi i tuż za nim pieszy szlak dołączał na rowerowego na asfalcie.


Po chwili docieramy do przesławnej Maczugi Herkulesa i Zamku Pieskowa Skała. Potem tylko podjazd pod zamek, który wcale lekki nie jest. Kolejny już podjazd, który równa się z Alpejskimi, tylko jest jakieś 30x krótszy ;-)


Na nielegalu robię zdjęcie ogrodów pod zamkiem. Nie wolno chodzić po murach, ale wtedy jeszcze nie widziałem tego napisu, więc taki nieświadomy nielegal.


Zamek miał już zdjęcie z Maczugą Herkulesa, to teraz z Herkulesem ;-)


Nie miałem szerokokątnego obiektywu, żeby ujął cały zamek. Nie chciało mi się obracać dookoła żeby kleić z tego panoramę zamku, więc macie tutaj taki zastępczy ogólny widok zamku. Więcej jego słitaśnych fotek zapewne będzie w internecie, bo na wszystkich moich zdjęciach jest ktoś kto robi sobie akurat słitaśną focię ;-)

Potem był kolejny krótki popas, na którym towarzyszył nam generał. Facet, który może rozrabiać, bo policjanci go nie tykają. Ale nie o taką Polskę walczył. Mimo to Bóg miał być z nami, bo dobre z nas chłopaki. Pozdrawiamy panie generale i meldujemy: zadanie wykonane!


Dalej były fragmenty polnych dróg, które właściwie niczym się nie różniły od tych polnych dróg w pozostałej części polski.


Mimo to walnąłem sobie panoramkę. Fajnie takie zdjęcia się ogląda potem. Zdecydowanie lepiej przedstawiają krajobraz niż pojedyncze zdjęcie czy ich seria.


Pokonaliśmy te wszystkie pola by dotrzeć do przejazdu kolejowego, który przecinał nam szlak. Przebiliśmy przez niego i droga znienacka zrobiła się autostradą ;-)


Opis przy poprzednim zdjęciu powinien zdradzić co bardziej zorientowanym osobom gdzie byliśmy. W tle zamek Rabsztyn.


Na szczyt nie udaje się podjechać. Przesławne Jurajskie piachy i kąt nachylenia... no i jednak już zmęczenie sprawiają, ze trzeba podprowadzić. Nie pierwszy i nie ostatni raz pieszy szlak ma swoje momenty. Pod zamkiem Olkuski Dom Kultury pogrywa Deep Purle i w ogóle całkiem niezłą muzę. Jednak podobnie jak w przypadku Ojcowa - jest opłata, a wcześniej jej nie było. Nie chce mi się wchodzić na zamek, a Paweł też odpuszcza, mimo, że mówiłem żeby sobie poszedł. W zasadzie jak nie można wejść w te nielegalne rejony zamku a do tego trzeba za to płacić, to zamek traci na atrakcyjności. Zresztą ogólnie to najlepszy byłby żeby się na nim rozbić z namiotem... no ale...

Ruszamy na Olkusz, zjeść coś. Najpierw odwiedzamy biedronkę, potem jedziemy poszukać jakiejś knajpki gdzie będzie można coś zjeść. Znajdujemy Rynek, niestety całkiem w remoncie. Udaje się jednak znaleźć otwarte miejsce, lokalna pani nazywa jest "Warka" zapewne od parasoli z takim napisem, jednak nazwa to chyba "Piwiarnia". Całkiem przyzwoita porcja jedzenia za 15 zeta się dostaje. Do tego nie wytrzymuje i kupuje chociaż małe piwko, które dzięki chłodowi sprawia, że już nic mi się nie chce. Zostałbym tam i pił piwo do nocy ;-)

Ruszamy jednak dalej, chcę tego dnia zrobić więcej niż ostatnio się udało. Bo poprzednim razem nocleg wypadł właśnie pod Olkuszem. My mamy dopiero godzinę 17:30 więc odbijamy ze szlaku i jedziemy na azymut w stronę Pustyni Błędowskiej.

Kiedy jesteśmy już dość blisko pustynii, jednak wcale nie wiemy gdzie i jak do niej zjechać wyprzedza nas jakiś miejscowy biker. Doganiam go i wypytuję o drogę. Jest na tyle miły, że postanawia nas zaprowadzić na miejsce. Podjeżdżamy więc prowadzeni przez miejscowego. Na podjeździe pod punkt widokowy odstawiam zarówno jego jak i Pawła daleko w tyle mimo, że nie używam pełnej mocy ;-) Robienie 10% podjazdów z prędkością ponad 20kmh z sakwami... Może w Alpach się wytrenowałem i moje moce na chwilowe depnięcie wzrosły?


Jeden z lepszych widoków. Podobno z tego punktu widokowego widać hutę Katowice (Paweł, ta huta jest chyba w Krakowie jak sobie właśnie przypominam ;-) oraz koksownie, a przynajmniej ich kominy)

Nasz przewodnik trafia na nas znowu i podprowadza kawałek w stronę przesławnego miejsca z bunkrami. Wielkie dzięki za pomoc. Bez wsparcia w poszukiwaniu drogi nie udałoby nam się znaleźć jakże przezacnego noclegu jaki udało nam się znaleźć (ale o tym potem).


Szkoda, że mam dziury w butach, bo przez to nałapałem masę piasku i nie było zbyt przyjemnie. Chociaż woda z piaskiem ponoć dobrze myje, więc pot z piaskiem.... no dobra, nie ważne.


Siadłem na bunkrze i chciałem zdjęcie skoro już się na niego wdrapałem. Paweł oczywiście zamiast chwycić bunkier, piasek i mnie postanowił chwycić mnie i rysunek kutasa nad którym nieświadomy siadłem... W sumie wyszła całkiem zabawna fotka ;-)


Moje podejrzenia o celowości kadrowania potwierdza kolejne zdjęcie na karcie pamięci.


Jako, że nie było najwięcej tych głupich min, to dodam chociaż jedno zdjęcie z tajnej serii Reterded Tourists.

Na nocleg postanawiam podjechać jak najbliżej w stronę Smolenia. Przyznam się bez bicia, że marzy mi się nocleg na samym zamku Smoleń, który po prostu kocham od ostatniej wizyty na nim.

Paweł wynajduje na mojej mapie pole namiotowe w miejscowości Bydlin. Akurat jest ona w stronę szlaku i Smolenia, więc postanawiamy właśnie tam uderzyć. Dość żwawym tempem docieramy z Chechła do miejscowości Kwaśniów Dolny. Tam kupuję wodę i parę innych spożywczych drobiazgów. Jutro niedziela, więc na start trzeba będzie mieć przynajmniej coś do picia, bo sklepy mogą być zamknięte. Zanim docieramy do Bydlina robi się już ciemno. Jednak przeliczyłem się o czasie zachodu słońca w Polsce. Jeszcze działam na czasie Francuskim, gdzie słońce wstawało i zachodziło godzinę później. W Bydlinie wypytujemy mieszkańców o nocleg, czy coś wiedzą na temat owego pola namiotowego.

Napotkani państwo tłumaczą, że coś, kiedyś, gdzieś na ulicy Turystycznej było, ale raczej już nie ma i żeby jechać 10km dalej do Domaniewic. Trudna sprawa, więc zarządzam, żeby najpierw poszukać tutaj i może nawet dziko się rozbić a dopiero potem uderzać te 10km dalej. I tak jest już ciemno, więc nie ma większej różnicy tu czy tam. Szczęście się do nas uśmiecha i trafiają nam się właściciele Agroturystyki. Mimo, że mieliśmy spać w namiocie, to za 30 zeta na osobe w pokoju 4 osobowym kto by się nie zdecydował przespać ;-) Dzień nie był lekki, a jednak rozbijanie się po ciemku to nie jest coś co uwielbiam (chociaż zaczynam być w tym na prawdę dobry). Ogólnie nocleg w Bydlinie uważam za najlepiej zainwestowane 30zł w życiu. Prysznic, łóżko, rowerki pod dachem schowane (na korytarzu normalnie). Ale to byłoby i w innych miejscach. Prawdziwe luksusy zaczęły się potem. Najpierw zostaliśmy uraczeni smażonym w głębokim oleju dorszem. Potem była i beherovka i inne frykasy. Ogólnie impreza przy ruszcie się zrobiła na całego. Nieopodal położone morze i bryza troszkę nas schładzały, ale mimo to spalenie Runcajsa i Kapitana Ameryki było świetną zabawą. Tą część opowieści zrozumieją tylko uświadomieni ;-) dlatego skwituję może krótko - Agroturystyka Bydlin - PO-LE-CA-MY!

Ogólnie piękny wyprawowy dzień. Sakwiarsko, spontanicznie, turystycznie. Sporo więcej zwiedzania niż jazdy. Nawet mimo pominięcia paru punktów, przeoczenia kilku... i tak było prześwietnie.

lans

Środa, 24 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: bez celu, dist: from 50 to 100, opis: wierszyk
Km: 75.83 Km teren: 30.00 Czas: 03:38 km/h: 20.87
Pr. maks.: 42.03 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Z rana załatwić kilka spraw związanych ze zmianą zatrudnienia.

Z wieczora przejażdżka po mieście. Ogólnie nic ciekawego, dlatego zapodam wierszyk, dziś nie mojego autorstwa, ale zostaje w rodzinie, bo tatik napisał.


Kino automat
Piotr Musiał

Koszmarne noce okrutne dni
nie można znaleźć nawet kilku spokojnych chwil
to brudna rzeczywistość czy też okropny film
cierpienie wstyd upokorzenie
to jego teść
w kadrze nic się nie zmienia
jak taką akcję spokojnie znieść
kto reżyserem
jak akcję zmienić
będąc bezwolnym bohaterem
ktoś kamyk trącił niechcący
po zboczu ruszyła lawina kamieni
obudził się żywioł śpiący
wszystko niszczy co spotka na swojej drodze
zatrzymać projektor krzyknął widz
zatrzymać - odchodzę
lecz nie pomogło nic
jak uciec kiedy zamknięte drzwi
kino automat obsługa śpi

Etap byczyna maratonu po ziemii kluczborskiej - dystans mega

Niedziela, 21 sierpnia 2011 Kategoria baza: Byczyna, bike: blurej, cel: bez celu, dist: from 50 to 100
Km: 71.91 Km teren: 0.00 Czas: 02:39 km/h: 27.14
Pr. maks.: 63.54 Temperatura: 24.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 252m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Wyjechałem z domu zupełnie bez pomysłu na przejażdżkę. Fartownie na asfalcie wymalowane były strzałki, stwierdziłem, że pojadę chociaż kawałek za nimi.

Standardowo na Paruszowice, Dobiercice, Łowkowice, Maciejów. W Kujakowicach Górnych rozjazd Giga/Mega - wybieram Mega, chcę być przed nocą w domu, a do tego po wczoraj jestem totalnie pozbawiony sił. Jadę więc dalej spokojnym tempem po dystansie mega, zakładam, że w 100km się zmieścić musi.

Trasa robi się ciekawa dopiero w Kozłowicach. Zjeżdżamy i podjeżdżamy na 10%. Po Alpach jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia i podjazd swobodnie zrobiłem z 25kmh. Na zjeździe padł mxs wycieczki, poza tym nie chciało mi się dokręcać nigdzie.


Widoczek przed zjazdem w Kozłowice.

Droga na Gorzów w kiepskim stanie, ale raczej z górki, szybko się tam leciało. Prawdziwa ciekawostka zaczyna się wokół samego Gorzowa. Ostre skręty prowadzą nas na dróżkę podmiejską na której są całkiem fajne hopki. Szkoda, że miejscami dziury w drodze mogą siać postrach w peletonie. Niestety hopki nie są nawet zaznaczone na mapach, a szkoda, bo dają nieźle, choć krótkie. Najadłem się tam jabłek ^^


Pyszne przydrożne jabłuszka na obrzeżach Gorzowa :)

Potem główną lecimy na Zdziechowice i Uszyce. W Uszycach odbicie na dawną polną autostradę, obecnie kawał gładziutkiego asfaltu, którego nie wybaczę, bo tam była jedna z lepszych polnych dróg w okolicy. Przez Dzietrzkowice na Łubnice, moim zdaniem lipa z leksza, można było podjazd pod Łubnice wykorzystać i skierować rajd na zjazd w Wójcinie a dalej na podjazd w Byczynie pod poczte, albo w Jaśkowicach puścić na główną i potem pod cmentarz, byłby przynajmniej finisz na terenie pofałdowanym. A tak trasa wiedzie na zjazd przez Łubnice potem Borek i Byczyna.

Ogólnie mało ciekawa trasa, chociaż może ja już po prostu mam dość asfaltów... Tak, to chyba to drugie, tyle lat tutaj śmigam, że mało który asfaltowy kawałek sprawia mi jeszcze radość :)

Alpy 2011 -10- Lazurowe Wybrzeże

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 66.81 Km teren: 0.00 Czas: 04:14 km/h: 15.78
Pr. maks.: 53.37 Temperatura: 35.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 942m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka





Efekty przejazdu przez centrum Nicei. To wszystko na jednym placyku w centrum miasta zrobione.


Liczyłem, że Tomek lepiej chwyci panią po lewej. Na żywo prezentowała się wyśmienicie ;-)


I już nad morzem. Nicejska plaża kamienista jest i pełna ludzi. Na promenadzie masa biegaczy i rowerzystów.


I tak można jechać i jechać i widoki wciąż podobne.


Ogromne wrażenie na mnie robiły tego typu łodeczki :)


Tutaj nieco lepiej oddany jest rozmiar tego stateczku, cały przesmyk zajmował swoim jestestwem.


Wjechaliśmy nawet do jakiejś twierdzy. Byliśmy nawet już prawie na górnym zamku, jednak jakiś facio kazała nam zostawić rowery na zewnątrz zanim przebiliśmy ostatnią bramę, więc wycofaliśmy się.


Znowu statek, no sorry, ale nie mogę się po prostu opanować :)


Ogólnie lubię zdjęcia z latarniami. A tam ma całkiem ładne otoczenie.


W Nicei znaleźć można parę tuneli i tunelików, jednak najfajniejsze są te drążone w nabrzeżnych klifach.


To już Monako, widok na Monte Carlo, z tej strony niestety nie widać trasy wyścigu.


Prawie jak Polska. Jednak prawie robi wielką różnicę :)


Monako panoramicznie.


Jakaś zagubiona chmurka tego dnia także się pojawiła, jednak chyba tylko po to aby zdjęcie ciekawiej wyszło.


Pod prawdopodobnie pałacem księcia. Biorąc pod uwagę liczbę ochroniarzy wojskowych oraz armat ustawionych dookoła można przypuszczać, że to jednak zamek księcia monako.


I kolejna panoramka. Na pierwszym planie ja, na drugim bogactwo ;-)


Monakijskość wyrażana jest w Monako na wiele sposobów.




W Monako masa jest zabytków. Nie mam nawet pojęcia co to, ale ładnie się prezentowało w tle ;-)


Ja z kasynem w tle.


Tomek pod kasynową fontanną.


Siedziba rozpusty i zła w swej całej okazałości nie chciała się nawet zmieścić w obiektywie, także przynajmniej jej część - przeogromne, przesławne, przekasyno w Monako :)


Magiczna kula pod kasynem, jakby się dobrze przyjrzeć to może i mnie uda się na tym zdjęciu wypatrzeć :)


Kwintesencja Monako - barokowy ogrom i przepych, a mimo to wygląda to smakowicie. Zdecydowanie najbogatsze miejsce na świecie, które widziałem.


Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich fanatyków religijnych - szatan mieszka w Monaco, nie macie się więc czego bać przebywając u siebie :)

Uwinęliśmy się dość szybko z przejazdem przez Niceę i Monako pomimo tego, że ponad godzinę siedzieliśmy sobie na ławeczce przed dojazdem do Monaco. Na powrocie zatrzymaliśmy się na plaży. Tomek był na to w pełni przygotowany, ja nie zabrałem z auta kąpielówek, myślałem, ze podzielimy wyjazd i plażowanie na osobne etapy - brak komunikacji w 2 osobowym zespole xD No nic, mimo tych niedogodności wbiłem do wody, było tak gorąco, ze spodenki powinny swobodnie wyschnąć zanim dotrzemy spowrotem do auta. Faktycznie tak się stało. Masa soli mi na nich została :)

Jeszcze muszę dodać jedno. Przez całą drogę na drzewach słychać było grzechotniki ;-) No wiem, że nie ma grzechotników w Nicei, jednak jakiś ptak albo owad wydawał dźwięki bardzo podobne do tych jakie prawdopodobnie wydają grzechotniki. (prawdopodobnie, bo nigdy grzechotnika na żywo nie widziałem, a nie wiadomo jak mikrofony i głośniki zakłamują rzeczywiste brzmienie tego gada)

Potem przejazd przez miasto na wskazane pola kempingowe. Pierwsze dość daleko w góry - nie ma miejsc. I tak bym się tam nie chciał rozbijać, mały kamienisty placyk, kto to w ogóle polem namiotowym nazwał? Jedziemy na kolejne, takie tuż tuż nad morzem - nie ma miejsc, tylko zarezerwowane, nie ma miejsc... WTF 0_o? Nic nie rozumiem, no ale dobra, rozbijemy się na dziko. Ja chcę postawić gdzieś auto i jechać z namiotem się rozbić w jakieś miejsce, albo do centrum dojechać do hostelu. Ostatecznie znajdujemy na tyle interesujące miejsce że decydujemy się spać na parkingu przy samochodzie. Kolacja, mycie i Tomek uderza w kimę a ja przebieram się i jadę zrobić sobie Night Ride po Nicei o czym mówi osobny wpis.

Alpy 2011 -06- Col de la Madeleine (2000mnpm)

Czwartek, 11 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 66.70 Km teren: 10.00 Czas: 03:48 km/h: 17.55
Pr. maks.: 73.75 Temperatura: 27.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 2194m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Dobra miejscówa na namiot to podstawa. Wreszcie wyspany!


Parking startowy także znajdujemy prześwietny. Są śmietniki, ławeczki ze stolikiem, a za góreczką ograniczającą parking udało nam się wykąpać z wykorzystaniem naszej miski kąpielowej :)

Na począteczek zjazdu przez miasto kawałęczek. Gdy droga pod góreczkę wić się zaczyna, blokada skoku coś mi odpierdala. Okazuje się, że serwisy serwisami, ale jak się czegoś samemu nie zrobi to nic z tego nie będzie. Całe szczęście tylko mocowanie linki od blokady mi się rozkręciło, udaje się nauczyć podstawowego serwisy amortyzatora na żywca w terenie. Dobrze, że nie ruszam się nigdzie bez inbusów. Dalej już ruszamy raźnie bo nachylenie terenu niewielkie, mnie nawet zdawało się że jest płasko. Pod wiatr, więc bez szarżowania. Jednak w pewnym momencie wyprzedza nas jakiś dziadzio na szosie i przyklejamy się do niego. Gościu trzyma 34, ale Tomkowi mało, wychodzi na przód i ciśnie pod 38. Jakoś się jedzie, nie zamierzam dawać zmian, bo pewnie zaraz zaczną się górki, ale w pewnym momencie facio przede mną (bo nie goniłem za Tomkiem jak ten wychodził na zmianę i gościu został między nami) zaczyna stawać na pedałach. Widać, że wszystkimi siłami stara się utrzymać na kole... No ludzie, szanujmy się, to po coś nas wyprzedzał, przez Ciebie ta zabawa się zaczęła... Najgorsze, że przez to wszystko Tomek się zagalopował i trzeba było się wracać. Na powrót chciałem też chwycić koło jakiegoś gościa, tym razem ja podałem prędkość pod 40 i już właściwie faceta miałem, ale Tomek został kilometry w tyle a dojechałem do zjazdu, który wydawał mi się tym właściwym - i tak rzeczywiście było, ma się ten nos :)


Stały motyw - Tomek sprawdza trasę :)


Gruba sprawa, właśnie pod to mamy podjechać. Pontamafrey-Montpascal tak podobno zwie się ta okolica. Ja wiem jedno, te 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5% wyglądało zdecydowanie lepiej na zdjęciu które podesłał mi Tomek...


Z bliska serpentyny jednak nieco zyskują - dają cień. Jedziemy ubrani w długie rękawy, słońce na l'Iseran spaliło nas, czego się nie spodziewaliśmy. Jednak to prawda, że w górach słońce opala mocniej. Niby już opalone ręce, a jednak się spaliły. To samo z twarzą, u mnie najbardziej cierpi nos, dlatego od tego dnia będę występował w czapeczce z daszkiem, którą zabrałem dość przypadkowo, miała chronić przed deszczem xD Główną wadą długiego rękawka jest to, że troszkę słoneczko łapie. Dlatego każda studzienka, strumyczek i inne źródełko wody minięte po drodze było dla nas wybawieniem. Zanurzaliśmy albo w inny sposób zmaczaliśmy rękawy, czapki czy tam chusty na głowę i jechaliśmy dalej jak nowo narodzeni.


Serpentyny serpentynami - jedziemy dalej i ciągle pod górkę.


Widoki widokami, ale droga zaczyna się robić całkiem fajna, sama w sobie. Wykuta w zboczu, z jednej strony ściana, z drugiej urwisko, nad nami nawis, pod nami gładziutki asfalcik wznoszący się i wznoszący.


Zdecydowanie przyjemna droga.


Rzut oka za barierkę ograniczającą drogę przedstawiał ciekawy widok.


Krzyż dołącza do elementów krajobrazu, które po prostu zmuszają mnie do cyknięcia, nawet w trakcie jazdy, ale musi być!


I jeszcze parę metrów.


Takeśmy się rozbestwili, że nawet nie stajemy na pamiątkową słitaśną focię. Nie dla nas takie nisokości.


I siup na dół się zaczęło.


I znów pod górkę.


I jeszcze bardziej pod górkę... i znowu skończył nam się asfalt. Wpada teren, wpada, ale warto, bo widoki się coraz lepsze robią. Aż wreszcie nadchodzi czas na...


Zdjęcie wyprawy. No gdybym miał wtedy swojego Canona przy sobie to wyszłaby konkursowa fotografia. Ale nawet jak mnie bardzo kusiło brać aparat, to półtora kilograma dodatkowego, delikatnego sprzętu to nie jest coś co chcę brać na trudne, długie podjazdy i szybkie niebezpieczne zjazdy.

Teren miał tą zaletę, że zjazdy terenowe dają mi nad Tomkiem wielką przewagę. Slicki przeszkadzają w zakrętach, ale na prostych amortyzator wystarczy w zupełności żeby się nie zabić. Droga którą jechaliśmy z jednej przełęczy na drugą wspinała się dość wysoko, by następnie opaść i doprowadzić do podjazdu na Madeleine. Na ostatnim kawałku terenowego zjazdu staram się uciec Tomkowi, wyprzedzam nawet 3 samochody, do szczytu przełęczy zostało około 2 km, czuję moc i postanawiam uciec. Czuję się na tyle silny, że 2 km finisz może się udać. Nie oglądam się za siebie tylko cisnę coraz mocniej. Ostatnie 500m na stojąco z prędkością 18-22 kmh (nie wiem jaki tam kąt, ale po tak długim podjeździe zrobienie 500m z taką prędkością nawet na 3% jest nieziemskim wysiłkiem. Docieram na przełęcz i padam. Po 5 minutach wraca mi oddech, zaczajam się z telefonem gotowym do nagrywania filmu na Tomka, ale ten nie przyjeżdża... Idę siąść do cienia, bo mimo, że wcale gorąco nie jest, nie chcę doprawić swojego swędzącego nosa. Po jakichś 15 minutach dzwonię do Tomka - jest sygnał w odpowiedzi - żyje, no to podjeżdżam sobie/podprowadzam na sąsiadujący z przełęczą szczyt, dość mocno dokłada, z 40 metrów ponad przełęczą. Po kolejnych kilku minutach, kiedy akurat zjeżdżam ze szczytu dojeżdża Tomek... Tłumaczy się, że kapcia złapał na tych terenowych szlakach... ja tam swoje wiem, dołożyłem mu 30 minut na 2 km podjazdu ^^


And here we are :D


Widoczki z przełęczy.

Na szczycie spotyka nas kolejna ciekawa akcja. Kiedy powstaje powyższe zdjęcie podchodzi do mnie starszy grubszy francuz, przypomina troche połączenie Renee z Allo allo, z takim gościem z Discovery co budował różne rzeczy ze znalezionych na śmietniku rzeczy. W każdym razie okazuje się, że facet chce sobie zrobić zdjęcie z rowerem na szczycie przełęczy, na którym udaje zmęczonego, że niby podjechał na szczyt. Niezły przypał :) Przy okazji jego kolega cyka tą scenę Practiką MTL5b - mam taki sam aparat więc zagaduję :) Fajnie, że ludzie na świecie jeszcze z tego korzystają i w takich miejscach można ich spotkać.

Ze zjazdu klasycznie brak fotografii :) Ogólnie bardzo dobry zjazd. Nie miał szczególnie mocnego kopnięcia, ale za to równo się cięło ponad 50 na zegarku przez większość czasu.

Po zjeździe obiad na naszym super parkingu i kąpiel z uważaniem by nie wejść w mrowisko nieopodal. W mokrych klapkach ciężko było wrócić na parking :)

Potem ruszamy w stronę celu na kolejny dzień. A po drodze...


Przejeżdżamy przez jutrzejszy cząstkowy cel.


I czerpiemy wodę z wodospadu :)

Podczas gdy szukamy miejsca na rozbicie namiotu i zapowiada się, że znowu będzie trzeba to robić w ciemnościach, na skraju wioseczki Allemont trafiamy na pole namiotowe. Kiedy wychodzę rzucić okiem na tablicę z cenami okazuje się, że akurat wjazd na pole od tej strony zamykał właśnie właściciel pola - i potrafi mówić po angielsku! Cena za dwie osoby 11 euro z groszami, nie jest więc tak najgorzej. Kiedy dowiaduje się o naszych zamiarach sugeruje byśmy wzięli pole na conajmniej 2 dni, bo po Madelein będziemy musieli dać naszym nogom odpocząć. Zgrywamy chojraków i bieremy tylko na jedną noc. Szczególnie, że jeśli jutro zdecydujemy się przedłużyć nasz pobyt tutaj cena wcale się nie zmieni. Kolejna sprawa, nie ma nic przeciwko temu, by nasz samochód i namiot stały na miejscu przez cały dzień dopuki nie wrócimy. Żyć nie umierać :) Zostajemy i wreszcie można się wykąpać w warunkach innych niż miska. Co prawda jeziorka też nie były złym kąpieliskiem, aleee... co bieżąca woda, to bieżąca woda :) Cywilizancja pełną gębą. Ze wszystkich stron pole otoczone jest drzewiorami, co skutecznie powstrzymuje wiatr. Ponad drzewiorami widać szczyty gór - ogólnie piękna miejscówka na pole namiotowe. Gdyby nie wystane przez samochody dołki po kołach byłaby właściwie idealna. Ale spoko, namiot i tak dało się bez problemu ustawić, po prostu trzeba było jak to zawsze obadać podłoże.

Baza wypadowa Allemont - polecam!

Alpy 2011 -04- Na skraju Alp - Lago d'Orta

Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 71.55 Km teren: 0.00 Czas: 03:34 km/h: 20.06
Pr. maks.: 73.08 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1243m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka



Noc w namiocie - wreszcie się wyspałem. Namiot się sprawdził, nie zbiera nic a nic pary wodnej, wszelka woda zostaje na tropiku. W nocy jedynie przejeżdżające zupełnie w pobliżu pociągi parę razy mnie obudziły. Raz też jakiś motocyklista. Ogólnie dźwiękowo miejsce wypadało tragicznie, sam bałbym się tam nawet odlać po ciemku.


Podjeżdżamy pare metrów od miejsca noclegowego na punkt widokowy pod kościołem w Ameno. Faktycznie niezłe widoki. Możemy sobie pooglądać jeziorko które będziemy objeżdżać a także dalsze widoczki.


Po powrocie już tej białej górki nie było widać, a szkoda.


Pierwszy kontakt z brzegiem Lago D'Orta.


W zdjęciach luka, dojechaliśmy na przeciwległy brzeg. W tle widać wysepkę i półwysep na jeziorze. Jakby się dobrze przyjrzeć to może i żółty kościółek w Ameno się wypatrzy.

Po drodze kolejna przygoda z włoskim angielskim. Tym razem ja pytam jakiegoś młodego włocha o drogę. Na moje "You speak english?" macha ręką, co zapewne ma oznaczać dominujące w tych rejonach "a little bit". Pytam więc "Is this a way around a lake?"... no i pytanie przerosło możliwości chłopaka, nie rozumie ani słowa "lake" ani "around". Ostatecznie metodą migową domyślam się, że around=rotunda, lake=lago, więc dochodzimy metodą migowo włoską do pytania gdzie dłoń to lago i pokazuję kółko dookoła... skąd on tą rotundę wziął, intorno to dookoła jak mi teraz podpowiada translate.google... W każdym razie pal go licho, aqua lago rotunda jedzta chłopy i nie wracajta... No i pojechaliśmy. Mocny podjazd był, ale za to potem źródełko swiętej wody. Następnie znalazłem też jabłka. Zielone, jeszcze nie całkiem dojrzałe, kwaskowe, takie lubię, więc 3 zabrałem i czerwone, słodziutkie, pyszniutkie, 4 wziąłem ^^ Włoska ziemia ponownie karmi i poi polskie dzieci. Trasa którą podjechaliśmy była w zasadzie przejezdna, pełno było na niej znaków MTB ->. Ale my nie mtb. Na slickach nie ma kontroli wystarczającej, no i opony już po pierwszych dniach poprzecinane wszędzie...

Nie było łatwo znaleźć jakiegoś zejścia nad wodę, które nie byłoby zabramowane, zabunkrowane i opatrzone tabliczką "private".


Postanowiliśmy więc przejąć jedną z prywatnych plaż. Przerzuciliśmy rowery przez żywopłot obok bramy, zeszliśmy nad wodę i chlup. Mały piknik sobie zrobiliśmy. Było to niesamowicie regenerujące.


Zaburzę nieco chronologię teraz - tak wyglądał nasz półwysep na jeziorze D'Orta z góry. Postanowiliśmy go pozwiedzać, bo do auta zostało niewiele, a do tego pod górę niestety.


W sercu półwyspu jest wzniesienie - Sacro Monte di Orta - a tam jakiś klasztor obronny czy coś. W każdym razie ładne budyneczki było z niego widać. Niestety większość nie nadawała się do fotografowania, bo za drzewiorami, które ciężko byłoby występlować ;-) A tutaj całkiem ciekawie udało się uchwycić. Straciłem przez to zjaździk, ale co tam, większe zjaździki już były.


Dróżka idzie jednak dalej. Widać z niej także wysepkę i pewnie miejsce z którego wcześniej się fotografowaliśmy po drugiej stronie jeziorka.


Okazuje się, że poza sferą sacrum jest na półwyspie i profanum. Przejeżdżamy przez miasteczko Orta San Giulio (a dokładniej jego część jeśli się nie mylę, bo miało ono część także poza półwyspem).


Może być ciężko w to uwierzyć, ale przez zrobieniem tej fotki musieliśmy przepuścić samochód jadący do końca tej ścieżki, gdzie kończyła się część totalnie turystyczna a zaczynała bardziej normalna.


Przed tym miejscem stał znak zakazu wjazdu... No cóż, przyjęliśmy że zapomnieli powiesić tabliczkę "Nie dotyczy" z rysunkiem rowerka ^^ W każdym razie fenomenalna jazda nabrzeżem była.

Potem jeszcze tylko podjazd do auta i możemy jechać. Tego dnia w planie mamy opuszczenie Włoch. Włochy zaczęły się bardzo grubo, potem bardzo deszczowo, ale na pożegnanie pokazały się z prawdziwie pięknej strony.

Przed odjazdem staram się nabrać swiętej wody z Ameno. Niestety osuszyłem im kranik pod kościołem napełniając jedną 1.5 litrową butelkę :/ Dobrze, że nie było faceta, który rano czyścił parking po jednym papierku i nas uważnie obserwował. Pewnie by mnie skasował za zużycie świętej wody i wysuszenie jej źródełka do cna.


I już jedziemy. Ogólnie taka ciekawostka, prawie żadnych upraw w ciągu całej podróży przez Włochy nie zaobserwowałem. Jedyne krzaczory jakie były to jabłonki. Skąd więc bierze się Włoskie wino? Ze zbórz tylko kukurydza była.

Klasycznie, robię serię zdjęć z samochodu. Tym razem z wykorzystaniem telefonu komórkowego, bo i tak większość to syf wychodzi ;-)


Dla oszczędności jedziemy drogą równolegle idącą do autostrady.


Przez co widoki są całkiem niezłe.


Ruch na takich drogach chyba większy niż na autostradzie.


Ale w zdjęciowaniu mi to nie przeszkadza.


Dlatego duuuużo porobiłem tego dnia.


Szczególnie, że podjeżdżaliśmy pod Bernardów.


Pierdylion pińcetny wodospad, ale niech ma fotkę :)


Góra za górą i tak aż po horyzont.


Zamczysk też nie brakło tego dnia.


Niestety ze względu na krętość drogi i tempo nie było mi łatwo cokolwiek uchwycić.


Włosi jednak coś uprawiają... pewnie jabłka :)


Nagrodą dla wytrwałych którzy przejrzeli te wszystkie zdjęcia jest.......


Monte Bianco - góra gór. Jej ogrom i monumentalność budzą grozę. Trzeba przyznać, że ten kolos coś w sobie ma. Mimo stosunkowo delikatnie brzmiącej nazwy widać tutaj taką siłę, że strach podejść. Nie wiem jakim trzeba być szaleńcem, żeby przekopać pod takim gigantem tunel.


Podjazd na Bernarda całkiem fajny. Sama przełęcz już taka sobie. Tomkowi było zimno, ja się jakoś trzymałem :)


I sam Benek na przełęczy.

Od Benka czeka nas jeszcze sporo zjazdu. Robi się ciemno a jeszcze nie mamy pojęcia gdzie będziemy spać. Nie chcę znowu w aucie, potrzebuję snu.


Miasteczko Seez, w którego okolicy mamy się rozbić i z którego okolicy jutro startujemy.

Jeździliśmy sobie przez chwilę po okolicy. Wszędzie domy, zero znaków hostel czy kemping. Wjechaliśmy w jakąś drogę cieniej oznaczoną na nawigacji. Pech chciał, że ciągle z jednej strony drogi była ściana a z drugiej urwisko... Jedziemy nią po ciemku, nie ma nawet gdzie zawrócić, gdy wtem... docieramy do czyjegoś domu xD Zawracamy i wracamy do miasta. Po chwili namysłu jedziemy w stronę jutrzejszego startu. Główna droga schodzi do dolinki i zaczynają pojawiać się łączki. Wreszcie znajdujemy jedną, która ma parę drzewek oddzielających ją choć częściowo od drogi. Nic lepszego nie znajdziemy. Znowu trzeba rozbić namiot po ciemku, idzie jednak zdecydowanie szybciej. Kolacja i w kime.

Alpy 2011 -03- Szwajcarski Raj - Lago Lugano

Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 Kategoria bike: blurej, cel: turistas, opis: nie sam, dist: from 50 to 100, opis: foto, trip: Alpy 2011
Km: 51.76 Km teren: 0.00 Czas: 03:04 km/h: 16.88
Pr. maks.: 61.64 Temperatura: 28.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: 1588m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
Spis treści:
dzień 00 - Dojazd
dzień 01 - La Porta per L'Inferno - Monte Zoncolan
dzień 02 - Passo dello Stelvio
dzień 03 - Szwajcarski Raj - Lago Lugano
dzień 04 - Na skraju Alp - Lago d'Orta
dzień 05 - Blisko Słońca - Col de l'Iseran (2770 m npm)
dzień 06 - Col de la Madeleine (2000mnpm)
dzień 07 - Piekło i Niebo - Alpe d'Huez i Col de la Croix de Fer
dzień 08 - Jupiler złocisty trunek życia na Col du Galibier
dzień 09 - Droga Much na Dach Europy - Cime de la Bonette 2802 m npm
dzień 10 - Lazurowe Wybrzeże
dzień 10.5 - bonus - Nicea Night Ride
dzień 11 - Plażowanie
dzień 12 - Powrót

Alternatywna wersja wydarzeń tego dnia u Tomka


Pobudka, śniadanie i jedziemy gdzieś poszukać dobrego miejsca na start.


Widoczki z auta nastrajają pozytywnie. Po Stelvio pogoda zdecydowanie się poprawiła.


Miasteczka poprzyklejane do gór. Zapewne przepełnione wąskimi uliczkami bez chodników z zaparkowanymi wszędzie autami. Tak, ze nieraz nie wiadomo jak w ogóle ktoś wpadł na pomysł, ze tam można zaparkować.


Kiedyś pewien włoch popatrzył na takie miasteczko i wybudował pierwszy wieżowiec.


Nie ma chodników, nie ma miejsc parkingowych a na drodze między budynkami ledwo mijają się dwa samochody osobowe.


Taak, ładnie, ładnie ^^


Nie było łatwo, ale i nam udało się znaleźć jakieś miejsce gdzie dało się zaparkować nie wykorzystując umiejętności jakich uczy włoska szkoły jazdy. Zaparkowaliśmy w Argegno.

Warto tutaj wspomnieć, że tego dnia, byłem świadkiem najważniejszej lekcji włoskiej szkoły jazdy. Siedzę sobie na parkingu popijając herbatkę a tutaj podjeżdża włoch. Jeden z takich bardziej włoskich włochów jakich się widuje, podobny troche do... coś jakby połącznie Mario Mario z Luigi Mario, ani to wysoki ani to niski, ano to gruby ani to chudy... ale włosy miał jak oni. W każdym razie wparowuje na parking, wybiera jedyne wolne miejsce wjeżdża, odbija się przodem samochodu od ściany na jakieś 20 cm i auto staje. Koleś wysiada i idzie do sklepu jakby nic dziwnego się nie stało... No cóż, teraz troche lepiej rozumiem skąd tak dziwnie zaparkowane auta widujemy, włosi po prostu parkują podobnie do Ace Ventury ;-)

Wyjazd zaczyna się pod górkę. Do tego jednak już przywykłem. Mamy drobne kłopoty nawigacyjne w jednej z miejscowości po drodze. Ale jakoś wracamy na szlak. Trochę ludzi jeździ, miła odmiana po poprzednich dniach, kiedy ani żywej duszy nie mijaliśmy.

Totalnie prześwietna trasa zaczyna się w pobliżu Szwajcarii. Szwajcaria to kraj gdzie trawa jest zieleńsza, serpentyny szybsze i bardziej strome, asfalt gładszy, powietrze czystsze, woda bardziej i słońce jakoś tak radośniej świeci.


Najlepsze serpentyny są w Szwajcarii.


Stąd robione to zdjęcie było.


A tamto stąd ;-)


Nikt nie wie dlaczego, ale szwajcarzy dodatkowo upiększają swój piękny kraj kwiatkami.


A energię czerpią z paneli słonecznych.


Zjazdy do miasteczka są jeszcze bardziej zjazdowe niż gdziekolwiek indziej.


Wąskie i strome, niesamowicie klimatyczne uliczki w Szwajcarii są węższe, stromsze i jeszcze bardziej klimatyczne niż gdziekolwiek indziej.


A woda niezdatna do spożycia ze szwajcarskich przydrożnych kraników jest jeszcze smaczniejsza niż jakakolwiek inna woda niezdatna do spozycia.


W Szwajcarii dróżki bez chodników są jeszcze bardziej bez chodników!


Podobno to Monte San Salvatore jak odkrywa przed czytelnikami Tomek... dla mnie to kolejna bardziej górska góra niż gdziekolwiek indziej.


Jeziora są bardziej jeziorowe. A zdjęcia wychodzą lepsze. Oto właśnie Lago Lugano, które celem dzisiejszego dnia jest.


Dzisiaj mieliśmy odpoczywać, ale Tomek postanowił poćwiczyć do triathlonu i przepłynął sobie jeziorko. Trening w Szwajcarii jest pewnie bardziej treningowy. Ja tylko nogi pomoczyłem, bo woda była bardziej mokra.


Kiedy zaczęliśmy wracać to troszkę zaczęło kropić. W sumie dobrze, bo przynajmniej mam fotkę z tym miejscem. Górki w tle, za jeziorkiem działały na mnie hipnotycznie. Na zdjęciu wyglądają przeciętnie, ale to był na prawdę niesamowity widok.


I wracamy, niestety grawitacja w Szwajcarii działa tak samo jak na całym świecie. W sumie to może na szczęście działa jak na całym świecie, bo inaczej moglibyśmy nie dać rady wrócić.


Na powrocie łapie nas burza, którą przeczekujemy pod daszkiem tego kościółka.


Jako, że była chwila postoju to mogłem się pobawić w fotografa, taką oto symetrię wypatrzyłem i uwieczniłem. Niestety brakło mi szerokości obiektywu i możliwości matrycy, niebo przepalone a do zamknięcia figur paruset metrów brakuje...

Skracamy drogę powrotną, Włochy przestały być piękne po zapoznaniu się ze Szwajcarią ;-) jedziemy dalej, na kolejny etap wyprawy. Kolejne jeziorka, ale dojazd biegnie jakoś jakby zupełnie po płaskim... całe szczęście (bo płaskiego to jednak mam masę w domu) końcówka już na pagórkach. Szukamy intensywnie miejsca gdzie by można rozbić namiot, bo pierwszy raz dojeżdżamy pod cel jak jeszcze coś widać. Ostatecznie i tak robi się ciemno, ale znajdujemy całkiem ciekawe miejsce na rozbicie namiotu. Kiedy szwędam się z czołówką, a obok Tomek przyświeca jeszcze moją przednią lampką. Kiedy uczę się rozbijać namiot kupiony w dniu wyjazdu po ciemku... właśnie wtedy nadleżdża patrol policji i świeci sobie szperaczem po łączce. Trafia na nas, my stajemy jak pieski preriowe i lampimy się w światło szperacza... mija tam parenaście sekund, które dla mnie trwało godzinę i... patrol odjeżdża jakby nic się nie stało :) Jednak dobrze wyczytałem w sieci, że dziki namiot jest olewany przez karabinieri.

na przegląd gwarancyjny

Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 Kategoria baza: Wrocław, bike: blurej, cel: dojazd, dist: from 50 to 100
Km: 8.87 Km teren: 1.00 Czas: 00:27 km/h: 19.71
Pr. maks.: 27.89 Temperatura: 20.0°C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: blurej Aktywność: Jazda na rowerze
W gwarancji mam nabite, że rower po 500km mam oddać na przegląd. Kiedy go kupowałem powiedziałem na to, że to mi tydzień zajmie. Sprzedawca odpowiedział, że to tak orientacyjnie i żebym w takim razie za jakieś 2-4 tygodnie się zjawił.

Minęły dwa tygodnie. Blurej ma na koncie:
-ponad 800km
-w tym 3 wyjazdy >100km
-2 razy w deszczu, z czego raz w totalnej ulewie ale krótko, a raz cały dzień z mżawkami i chlapaniem z kół
-3 razy w błocie, z czego raz w totalnej chlapie, tak, że koła przestawały mieścić się w rami/widelcu
-terenowy zjazd ze Ślęży
-kilka większych asfaltowych zjazdów
-ponad 3000m przewyższenia w ciągu dnia
-4 rysy, o których wiem

W pokoju bez niego jest tak pusto...

kategorie bloga

Moje rowery

blurej 8969 km
fernando 26960 km
koza 274 km
oldsmobile 3387 km
czerwony 6919 km
kuota 1075 km
orzeł7 14017 km

szukaj

archiwum